Changes in master.book.css (request from Olga).
[wolnelektury.git] / books / 01 / zeromski_ludzie_bezdomni2.xml
1 <?xml version='1.0' encoding='utf-8'?>
2 <utwor><rdf:RDF xmlns:rdf="http://www.w3.org/1999/02/22-rdf-syntax-ns#" xmlns:dc="http://purl.org/dc/elements/1.1/">
3 <rdf:Description rdf:about="http://wiki.wolnepodreczniki.pl/Lektury:Żeromski/Ludzie_bezdomni/Tom_drugi">
4 <dc:creator xml:lang="pl">Żeromski, Stefan</dc:creator>
5 <dc:title xml:lang="pl">Tom drugi</dc:title>
6 <dc:relation.isPartOf xml:lang="pl">http://www.wolnelektury.pl/lektura/ludzie-bezdomni</dc:relation.isPartOf>
7 <dc:contributor.editor xml:lang="pl">Sekuła, Aleksandra</dc:contributor.editor>
8 <dc:contributor.technical_editor xml:lang="pl">Sutkowska, Olga</dc:contributor.technical_editor>
9 <dc:publisher xml:lang="pl">Fundacja Nowoczesna Polska</dc:publisher>
10 <dc:subject.period xml:lang="pl">Modernizm</dc:subject.period>
11 <dc:subject.type xml:lang="pl">Epika</dc:subject.type>
12 <dc:subject.genre xml:lang="pl">Powieść</dc:subject.genre>
13 <dc:description xml:lang="pl">Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Partnerem projektu jest Prokom Software SA. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.</dc:description>
14 <dc:identifier.url xml:lang="pl">http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/ludzie-bezdomni-tom-drugi</dc:identifier.url>
15 <dc:source.URL xml:lang="pl">http://www.polona.pl/dlibra/doccontent2?id=4134&amp;from=editionindex&amp;dirids=1</dc:source.URL>
16 <dc:source xml:lang="pl">Żeromski, Stefan (1864-1925), Ludzie bezdomni, Czytelnik, wyd. 24, Warszawa, 1976</dc:source>
17 <dc:rights xml:lang="pl">Domena publiczna: Stefan Żeromski zm. 1925</dc:rights>
18 <dc:date.pd xml:lang="pl">1925</dc:date.pd>
19 <dc:format xml:lang="pl">xml</dc:format>
20 <dc:type xml:lang="pl">text</dc:type>
21 <dc:type xml:lang="en">text</dc:type>
22 <dc:date xml:lang="pl">2007-11-10</dc:date>
23 <dc:audience xml:lang="pl">L</dc:audience>
24 <dc:language xml:lang="pl">pol</dc:language>
25 </rdf:Description>
26 </rdf:RDF>
27 <powiesc>
28
29 <extra><!--<elementy_poczatkowe>--></extra>
30
31 <autor_utworu>Stefan Żeromski</autor_utworu>
32
33 <dzielo_nadrzedne>Ludzie bezdomni</dzielo_nadrzedne>
34
35 <nazwa_utworu>Tom drugi</nazwa_utworu>
36
37 <extra><!--</elementy_poczatkowe>--></extra>
38
39 <extra><!--<tekst_glowny>--></extra>
40
41
42
43
44
45 <naglowek_rozdzial>Poczciwe prowincjonalne idee</naglowek_rozdzial>
46
47
48
49
50
51 <akap><begin id="b1193136049415"/><motyw id="m1193136049415">Praca</motyw>Doktor Judym niemało miał pracy w czasie sezonu. Zrywał się rano, tym skwapliwiej, że już przed godziną szóstą jego izdebka pod blaszanym dachem, dokąd w czerwcu ze wspaniałych salonów wyniesiono jego ,,lary i piernaty”<pr><slowo_obce>lary i piernaty</slowo_obce> --- żartobliwie przekręcony zwrot: <slowo_obce>lary i penaty</slowo_obce>, co w wierzeniach starożytnych Rzymian oznaczało: opiekuńcze bóstwa domowe.</pr> --- wprost tliła się od żaru. Notował na stacji meteorologicznej, zwiedzał izby, gdzie kąpielowi stosowali ,,zabiegi” hydropatyczne, badał porządek w łazienkach, u źródeł, a przed ósmą był w swoim szpitalu.</akap>
52
53
54
55 <akap>O dziesiątej siadał w gabinecie i przyjmował pewną kategorię chorych (przeważnie młodych zdechlaków) aż do godziny pierwszej. Po obiedzie zajmował się bawieniem dam, uczestniczył w organizowaniu teatrów amatorskich, spacerów, przeróżnych rekordów, wyścigów pieszych itd. Zabawki tego rodzaju musiał traktować jako pracę swą obowiązkową, czy do nich miał chęć, czy nie.<end id="e1193136049415"/></akap>
56
57
58
59 <akap>Pochłonęło go to jak nowy żywioł.</akap>
60
61
62
63 <akap>Otaczały go roje kobiet młodych, zdenerwowanych, rozpróżniaczonych, żądnych tzw. wrażeń. Judym przedzierzgnął się, sam nie wiedział kiedy, w młodego franta, odzianego modnie i paplającego wesołe komunały. To zabawne, ciekawe, miłe a deprawujące życie małej stacji klimatycznej, gdzie w ciągu kilku miesięcy gromadzi się i skupia w jedną jakby familię ze wszystkich końców kraju i ze wszelkich sfer towarzyskich ludność chwilowa --- oszołomiło go zupełnie. Ni z tego, ni z owego bawił się towarzysko z bogatymi damami i wchodził, nie dość że jako świadek, ale jako arbiter w najsekretniejsze ich tajemnice. Był poszukiwany, a nawet wzajem wydzierany sobie przez ,,koterie” --- a nieraz ze śmiechem wewnętrznym decydował o czymś, co sam zwał tonem i smakiem.</akap>
64
65
66
67 <akap>Czasami, gdy do siebie wracał późno w nocy z jakiejś pysznej uciechy, zastanawiał się nad pięknością życia, nad tymi nowymi jego formami, które poznawał. Zdawało mu się, gdy o tym świecie Cisowskim myślał, że czyta romans z końca zeszłego wieku, pełen somatyzmu<pr><slowo_obce>somatyzm</slowo_obce> --- cielesność.</pr>, gdzie widać życie godne zniszczenia, które wszakże posiada jakiś taki urok... Siła zmysłów, umyślnie w piękne formy skryta, staje się czymś nie znanym dla ordynarnej, zwyczajnej natury. Były chwile, że wprost zachwycał się wymową dyskretnego milczenia, symboliką kwiatów, barw, muzyki, słów ciągle bojących się czegoś...</akap>
68
69
70
71 <akap>Na balach i reunionach<pr><slowo_obce>reunion</slowo_obce> (z franc.: <slowo_obce>réunion</slowo_obce>) --- zebranie towarzyskie.</pr> bywał czasami i ,,pałac”. Wówczas berło królowej przechodziło do rąk panny Natalii. Gdy ukazywała się w jasnej sukni, była tak oślepiająco piękna, że wszystko, co żyło, na śmierć się w niej kochało. Ona przeczuwała zapewne ten szał masowy, który wśród mężczyzn szerzyły jej królewskie oczy, ale nie raczyła go widzieć. Była zawsze zimna, obojętna, jakby wyrwana z tego życia. Czasami bawiła się z większą ochotą; uśmiechała powabnie, ale zaraz później, gdy tylko dostrzegła, że ten lub ów chce z chwilowego jej usposobienia wyciągnąć wniosek na swoją korzyść, sprowadzała go na padół jednym spojrzeniem i jednym uśmiechem innego rodzaju.</akap>
72
73
74
75 <akap>Było tak i z Judymem.</akap>
76
77
78
79 <akap>Rozzuchwalony powodzeniem u dam dr Tomasz zbliżał się śmiało do panny Natalii. W trakcie jednego z reunionów wybrała go kilkakrotnie, wesoło się z nim bawiła, sama wspomniała o Paryżu i wycieczce wersalskiej. Judymowi zakręciło się w głowie. Wzburzony tym wszystkim, w jakimś obłędzie śmiałości zdecydował się wykonać istny zamach i w następnym kontredansie począł mówić o Karbowskim, którego od paru tygodni nie było w Cisach. Panna Orszeńska zgadzała się, gdy mówił, że ten Karbowski nie wydaje mu się być człowiekiem sympatycznym, witała jego słowa za pomocą krótkich skinień głową i dyskretnych okrzyków. Flirt wesoły trwał w dalszym ciągu. Tylko gdy później doktor zbliżył się jeszcze i, zachęcony sukcesem, chciał rzecz ciągnąć dalej już nie o Karbowskim, lecz o sobie, struchlał ujrzawszy w jej oczach taki blask ponurej dumy, jakiego jeszcze nie widział w życiu. Zdawało mu się, że ten wzrok hetmański, ubliżający mu bez wzruszenia, z głębi przymkniętych powiek wbija się w niego i szarpie na sztuki, rozdziera na strzępy, podobnie jak pazury orlicy ćwiertują<pe><slowo_obce>ćwiertują</slowo_obce> --- dziś popr.: ćwiartują</pe> żywą zdobycz. Słowa, które chciał powiedzieć, zwinęły się i niby garść pakuł utkwiły w gardle.</akap>
80
81
82
83 <akap>Blady, ze ściśniętymi zębami, siedział jak przykuty na łańcuchu, nie będąc w stanie ani odejść, ani pozostać.</akap>
84
85
86
87 <akap>Wszystkie te okoliczności stawały doktorowi na przeszkodzie w zajęciu się sprawami szpitalnymi. Były w nim tego lata jak gdyby dwa prądy ścigające się wzajem. Im bardziej jeden z nich pomykał naprzód i zabiegał drogę, tym mocniej natężały się siły drugiego. Doktor czuł w sobie ciągłą przeszkodę w staraniu około chorych i zwalczał ją za pomocą silnej pracy, ale skoro tylko zetknął się ze światem zabaw, ulegał mu z tym większą bezwładnością, im namiętniej pracował w szpitalu. Było mu wszakże z tym wszystkim bardzo dobrze na świecie. Żył bez przerwy i nie miał wcale wyobrażenia, co to jest refleksja, nuda, zniechęcenie.</akap>
88
89
90
91 <akap>Szpital powstał właściwie dopiero przy nim. Budynek stał od lat kilku, dźwignięty przez ,,idealistę” Niewadzkiego, ale po jego śmierci traktowany był rozmaicie. W razie potrzeby administrator majątku składał w salkach szpitalnych buraki, rozsypane klepki kuf z gorzelni, zepsute części młockarni itd. Kiedy indziej lokaje, rządca, ekonom, kasjer i inni funkcjonariusze pożyczali dla swych gości łóżek, a naczynia i utensylia<pe><slowo_obce>utensylia</slowo_obce> (z łac.<slowo_obce>utensilia</slowo_obce>) --- rzeczy użyteczne; narzędzia, sprzęt, przybory</pe> rozkradziono ze słowiańską starannością. Nieraz leżała tam jakaś bezdomna położnica, nad którą ktoś się <wyroznienie>wziął</wyroznienie> i <wyroznienie>zlitował</wyroznienie> --- jakiś parobek folwarczny chory na <wyroznienie>kolki</wyroznienie> albo jakie dziecko z ospą...</akap>
92
93
94
95 <akap><begin id="b1193137068156"/><motyw id="m1193137068156">Lekarz</motyw>Opiekę nad szpitalikiem sprawował dr Węglichowski. Kłamałby, kto by twierdził, że dyrektor zgadzał się na składanie w szpitalu kup żelastwa, owszem, wyznać trzeba, że czasami śmiał się z tego do rozpuku, ale nie można również utrzymywać, żeby się zajmował chorymi. Gdy ktoś był bardzo kiepski, a złożono go w szpitaliku dla ,,umiejscowienia zarazy”, dr Węglichowski czasem przyszedł i skrobnął receptę. Zwykle nawet pomagało jego lekarstwo.<end id="e1193137068156"/></akap>
96
97
98
99 <akap><begin id="b1193137181379"/><motyw id="m1193137181379">Chłop, Ksiądz, Szlachcic</motyw>Częstokroć wynajdywał jakieś cherlactwo proboszcz, panny albo sama babka dziedziczka. Wówczas pakowano takiego szczęśliwca do szpitala. Jeżeli to był pupil księdza, to z plebanii przynoszono mu talerz rosołu albo jaką nogę kury gotowanej w potrawce. Jeżeli protegowany miał za opiekunki panny ze dworu --- zajadał najpyszniejsze ochłapy z półmisków, częstokroć ze szkodą zdrowia.<end id="e1193137181379"/></akap>
100
101
102
103 <akap><begin id="b1193137362599"/><motyw id="m1193137362599">Społecznik</motyw>W ogóle ten domek szpitalny stojący w odosobnieniu, a wśród budynków folwarcznych, służących do wytwarzania zysku sposobami wiadomymi, reprezentował na skromną skalę los szlachetnej idei wśród świata materialnego. Stał smutny, opuszczony, bezradny, nieśmiały, jakby z założonymi rękami. Dr Tomasz ulegał głębokiej, a nie dającej się stłumić pasji, ilekroć zbliżał się do tego domostwa. Kiedy myślał o człowieku, który je postawił w pewnym celu, który przemyśliwał długo, jak to należy zbudować, i gdy z tym wszystkim zestawiał rezultat przedsięwzięcia, czuł taką wściekłość, jakby go tamten nieznany zmarły biczował słowami pogardy. I nie tylko to jedno.<end id="e1193137362599"/></akap>
104
105
106
107 <akap><begin id="b1193137665837"/><motyw id="m1193137665837">Chłop, Praca, Szlachcic</motyw>Skoro urządził sobie z pierwszej widnej salki gabinet przyjęć, od razu zwaliła mu się na kark lawina Żydów, dziadów, obieżyświatów, biedaków, suchotników, rakowatych --- wszystka, słowem, płacząca krwawymi łzami bieda polskiego cuchnącego miasteczka i nie inaczej cuchnących wiosek. Doktor rozsegregował ten materiał i zabrał się do niego. Jednych musiał przyjąć do szpitala na czas pewien, trzeba więc było uporządkować sam szpital. Do tego wziął się <slowo_obce>par force</slowo_obce><pr><slowo_obce>par force</slowo_obce> (franc.) --- siłą.</pr>.</akap>
108
109
110
111 <akap>Odszukał przez płatnych agentów każde z wywleczonych łóżek i odebrał je w sposób najbardziej nieubłagany. Historia zdobywania nowych sienników, kołder, poduszek, prześcieradeł --- mogłaby zająć tom <slowo_obce>in folio</slowo_obce><pr><slowo_obce>in folio</slowo_obce> (łac.) --- dosł. w formacie arkusza; największy format, w jakim drukuje się książki.</pr>. Na kupno dwu wanien i urządzeń do ogrzewania wody grały teatr amatorski najpiękniejsze i najbardziej dystyngowane kuracjuszki. Każdy sprzęt do gabinetu, apteki, kuchni itd. młody eskulap zdobywał na ludziach. Tu wycyganił sześć talerzy, tam wyflirtował noże, widelce, łyżki; tę zmusił do kupienia szklanek, z kim innym wygrał zakład o sztukę perkalu na bieliznę szpitalną. Stara pani dziedziczka interesowała się zabiegami młodego doktora, nawet miała dla niego  łzy w  oczach i podziękowania ,,w  imieniu  nieboszczyka”,  ale  sama była pod tak silnym wpływem plenipotenta, który nie cierpiał tych fanaberii rozgrymaszających parobków, że od siebie nic wielkiego uczynić nie mogła.<end id="e1193137665837"/></akap>
112
113
114
115 <akap>Bądź co bądź na jej zlecenie otoczono terytorium szpitalne nowym, silnym parkanem i wydano rozkaz ogrodnikowi, ażeby starannie utrzymywał sad dookoła budynku. To była pierwsza ważna zdobycz, gdyż od tej chwili panem owego <slowo_obce>templum</slowo_obce><pr><slowo_obce>templum</slowo_obce> (łac.) --- świątynia, przybytek.</pr> okolonego parkanami stał się Judym. Nikt tam już ze służby i rozmaitych przychodniów nie miał prawa nie tylko nic wynieść, ale nawet postawić kroku. Drzwi kute były szczelnie zamknięte i uzbrojone w dzwonek...</akap>
116
117
118
119 <akap>Drugą ważną zdobyczą była pani Wajsmanowa. Osoba ta była wdową po jakimś ,,mężu nieboszczyku”, który posiadał ,,pewien kapitalik”, wszakże w tym czasie pozbawioną jakiegokolwiek funduszu. Pani Wajsmanowa przyjęła miejsce dozorczyni szpitala z pensją 400 rubli (którą, rzecz prosta, z ,,cichej kasy" pod najtajemniejszym sekretem wypłacał z pedantyczną regularnością za pośrednictwem Judyma M. Les) --- z mieszkaniem, światłem, opałem, co wszystko znowu wzięło na siebie dominium.</akap>
120
121
122
123 <akap>Trzecim faktem fundamentalnego znaczenia było zaopatrzenie chorych kurujących się --- w żywność. Tu Judym postępował jak Makiawel<pr><slowo_obce>Makiawel</slowo_obce> --- Niccolo Machiavelli (1469--1527), włoski historyk i pisarz polityczny. W swym dziele <tytul_dziela>Książę</tytul_dziela>, dokonując na podstawie panujących stosunków analizy mechanizmu rządzenia, stwierdzał, że polityk nie cofa się przed użyciem podstępu i przemocy dla osiągnięcia zamierzonych przez siebie celów. W opisanej przez Machiavellego praktyce działania doszukiwano się powszechnie dyrektywy postępowania dla władcy.</pr>. Działał na plenipotenta-materialistę za pomocą nastawionych kuracjuszek, dopuszczał się względem niego niskiego pochlebstwa, kusił go obietnicami, wreszcie wydał go w ręce trzech panien z pałacu i uzyskał swoje. Plenipotent zgodził się dostarczać szpitalowi jak rok długi określoną ilość kartofli, mąki, kaszy, mleka, masła, warzyw, owoców etc. i podpisał własnoręcznie cyrograf chytrze ułożony przez Judyma. Zakład leczniczy nie był w stanie odmówić swej pomocy, w pewnej zresztą mierze. Wreszcie proboszcz, dostawca mięsa do zakładu i dworu, bogatsi łyczkowie z miasteczka, zniewoleni przez proboszcza i doktora, obowiązali się dawać szpitalowi potrzebne materiały spożywcze w naturze.</akap>
124
125
126
127 <akap>Tak tedy już w połowie lata szpital był ożywiony i pełen zdechlactwa. Kaszlano tam, stękano, sapano --- aż się doktorskie serce radowało. W ogródku wygrzewały się na słońcu stare, uschnięte babska, zgniłe dzieci dygocące w potach malarii, rozmaite ,,głupie” Żydki i wszelkie inne ptaki niebieskie, co ani sieją, ani orzą... Nie było tygodnia, żeby doktor nie palnął operacji. Wycinał kaszaki, bolączki, wiercił, przekłuwał, ekstyrpował<pe>++ekstyrpował++ (z łac.: extirpare) --- wycinać</pe>, urzynał, przylepiał itd. Co było w tym wszystkim istotnie złego, to brak pomocy felczerskiej i przechodzące wszelkie granice ubóstwo narzędzi oraz środków opatrunkowych.</akap>
128
129
130
131 <akap><begin id="b1193138998214"/><motyw id="m1193138998214">Chłop, Szlachcic, Żyd</motyw>Pani Wajsmanowa nie znosiła widoku krwi (osobliwie chłopskiej i, <slowo_obce>horribile dictu!</slowo_obce> --- żydowskiej), brzydziła się tułatajstwem i w ogóle gardziła motłochem. Doktor musiał ją na każdym kroku pilnować i przymuszać do tego, żeby się strzegła objawów wzgardy dla chłopów.<end id="e1193138998214"/></akap>
132
133
134
135 <akap>Sfery ,,miarodajne” kierujące zakładem leczniczym przypatrywały się działalności młodego chirurga, jeśli można się tak wyrazić, spod oka. Nie można mówić, żeby ktokolwiek sprzeciwiał się albo nawet miał za złe Judymowi jego postępowanie, ale z drugiej strony nie można utrzymywać, żeby ktokolwiek podzielał jego w tej sprawie entuzjazm. Dr Węglichowski wszelkie zabiegi swego asystenta zdążającego do postawienia szpitala na stopie tak niebywałej traktował w sposób tak samo ironiczny, jak rozkradanie przez lokajów łóżek szpitalnych. Jeżeli Judym domagał się pomocy czynnej w materiałach, dr Węglichowski zgadzał się postękując i wydzielał ilości, rozumie się, do najwyższego stopnia zmniejszone. Gdy szpitalik był naładowany, dyrektor doświadczał niesmaku, choć tego nie dał poznać nikomu ani uczuć Judymowi. Ale żarty z zapalczywości ,,ordynatora” brzmiały wówczas w ustach dra ,,Węglicha” w sposób pobłażliwy, może cokolwiek zanadto przesadnie. Od czasu do czasu stary medyk zachodził do szpitala i po dawnemu tam rządził. Wkraczał do izb w kapeluszu na głowie, z cygarem w ustach, mówił głośno, zadawał pytania, zżymał się, łajał panią Wajsmanową, pokrzykiwał na chorych i, zbadawszy przelotnie tego i owego, kreślił szerokim pismem recepty albo radził Judymowi, żeby temu dać to, innemu tamto...</akap>
136
137
138
139 <akap>,,Ordynator” słuchał tych rozkazów z najzupełniejszym posłuszeństwem i każde zlecenie wykonywał w sposób nieodwołalny. Chodziło mu o zyskanie dra Węglichowskiego dla idei szpitala, o wciągnięcie go do pracy, toteż puszczał mimo uszu żarty i przepisy, na które się nie godził. Jeżeli nawet dyrektor kazał kogoś znanego sobie, jakiegoś ,,ptaszka”, wydalić bez pardonu z granic szpitala, Judym i wtedy zmuszał się do uległości. Taki stan rzeczy trwał do końca sierpnia.</akap>
140
141
142
143 <akap>W ostatnich dniach tego miesiąca liczba gości zaczęła się zmniejszać. Bryki, powozy i omnibusy zakładowe wywoziły codziennie jakieś towarzystwo, a przynajmniej jakąś rodzinę. Dr Judym rujnował się na bukiety pożegnalne, w których nad innym kwieciem przeważały niezapominajki. <begin id="b1193139348693"/><motyw id="m1193139348693">Jesień</motyw>Stanął już w głębi parku pierwszy chłód ranny, słał wieczorami na murawach zimną, białą rosę, a w szczyty drzew wplótł tu i ówdzie żółty liść, jakby pierwszy siwy włos w czuprynę dojrzałego mężczyzny.<end id="e1193139348693"/></akap>
144
145
146
147 <akap>Cichy smutek ogarnął rozbawione kółka. Teraz właśnie wydobywały się na jaw sympatie ukrywane starannie. Nad osobami, które wtedy dopiero miały sobie mnóstwo słów do powiedzenia, zawisł złośliwy dzień wyjazdu.</akap>
148
149
150
151 <akap>Serce Judyma zostało nie tknięte, a przemijające ,,wrażenia” były dlań czymś w rodzaju deszczu, który rozkwasza ziemię i czyni ją niby to do niczego niezdolną, a właściwie udziela jej wtedy władzy stwarzania.</akap>
152
153
154
155 <akap>Przelotne smutki szybko uschły, dusza Judyma stężała i pchnęła go do roboty zdwojonej.</akap>
156
157
158
159 <akap>W pierwszych dniach września, kiedy przyszły słoty, w czworakach folwarcznych zapadło mnóstwo dzieci na tak zwaną <wyroznienie>frybrę</wyroznienie>.</akap>
160
161
162
163 <akap>Czworaki owe mieściły się za dużym i wilgotnym parkiem, który jak płaszcz ogromny spływał po pochyłości wzgórza od szczytu dworskiego aż do rzeki płynącej w łąkach. Tam były owczarnie, obory i mieszkania służby folwarcznej. Plenipotent majątku, człowiek nadzwyczaj energiczny i świetny agronom, z rzeczułki bezpożytecznie płynącej skorzystał w ten sposób, że na skraju parku, w trzęsawisku podmytym przez tajemne źródła, wygrał kilka sadzawek idących jedna za drugą. Woda przez właściwie urządzone ,,mnichy” spadała z jednej do drugiej. Sadzawki te wykopane były w torfiastym gruncie. Ił, porzucony na brzegach i groblach, macerował się w słońcu i we właściwym czasie służył do użyźniania roli. Woda odpływająca stamtąd łączyła się podłużnym basenem ze stawami, które rozlewały się w parku zakładowym, co bardzo upiększyło wiecznie kwaśne pobrzeża. Miejsce i tak już mokre, przez wstrzymanie zbiorników martwej wody wyziewało ze siebie ciężki opar, którego słońce strawić nie mogło. <begin id="b1193139957755"/><motyw id="m1193139957755">Chłop, Idealista, Lekarz, Praca u podstaw, Społecznik</motyw>Tam to właśnie (w czworakach i we wsi leżącej na drugim brzegu łąki) grasowała <wyroznienie>frybra</wyroznienie>. Dzieci przyprowadzone stamtąd do Judyma były wyschnięte, zielone, z wargami tak sinymi, jakby je miały poczernione węglem, z oczyma, które nie patrzały. Periodyczne ataki gorączki, ciągłe bóle głowy i owa jakby śmierć duszy w żywych jeszcze ciałach zmusiły Judyma po długim badaniu do smutnego rokowania, że ma przed sobą ofiary malarii. Wówczas wybrał się cichaczem na zwiedzanie miejscowości leżących w dole. Przekonał się, że wiele rodzin było dotkniętych tą klęską.</akap>
164
165
166
167 <akap>Mieszkańcy wioski, autochtonowie, znosili ją, widać, łatwiej, ale ludność folwarczna, wędrowna, przybywająca z innych okolic, padała ofiarą w bardzo wielkiej ilości. Judym brał do szpitala tylko dzieci bardzo chore, leczył je chininą i trzymał na słońcu w ogrodzie, zapędzając do różnych robót, a po trosze i do nauki. Ale nie mógł zabrać ani czwartej cząstki. Ci zaś, co ,,na górze”, w cieple doświadczyli poprawy, musieli wracać do swych mieszkań nad wodą.<end id="e1193139957755"/></akap>
168
169
170
171 <akap>Mieszkania owe, dawno wzniesione, były stosunkowo bardzo porządne, murowane z cegły, tak samo jak owczarnie, stodoły, spichlerze itd. Nie mogło być mowy o umieszczeniu tych rodzin w innym miejscu, gdyż to pociągnęłoby szalone koszta. Tam koncentrowało się życie folwarku.</akap>
172
173
174
175 <akap>Kiedy pierwszy raz Judym zapytał mimochodem plenipotenta, czy nie dałoby się przenieść czworaków na miejsce bardziej suche, ten zaczął mu się przypatrywać z uwagą, a w taki sposób, jakby doktor ni z tego, ni z owego w towarzystwie osób starszych i godnych szacunku zatańczył kankana albo wywrócił koziołka. Judym nie stracił przytomności i nie spuścił oczu. Czekał jeszcze chwilę, czy mu wszechwładny agronom nie odpowie, a gdy się niczego nie doczekał, rzekł z całą delikatnością:</akap>
176
177 <akap_dialog>--- Tam, w tych czworakach panuje malaria. Przyczyniają się do tego w znacznej mierze... przyczyniają się do tego... zaprowadzone sadzawki.</akap_dialog>
178
179
180
181 <akap>Plenipotentowi lica i oczy krwią zabiegły. Sadzawki były to jego ulubienice. Sam je wymyślił, zarybił i osiągnął z nich dla majątku znaczny dochód. Ryby w ciągu całego roku szły na sprzedaż i do kuchni zakładu leczniczego, czyniąc już dużą pozycję, a na przyszłość cała sprawa, prowadzona umiejętnie, miała stanąć jeszcze lepiej. Prócz tego lód, szlam itd.</akap>
182
183
184
185 <akap>Toteż wielkorządca i teraz nic nie rzekł, tylko błysnął oczami, a później przeszedł na inny temat w sposób zabójczo grzeczny.</akap>
186
187
188
189 <akap>Taki wstęp nie zwiastował zgody ani jakiegokolwiek kompromisu. Trzeba było wywierać nacisk. Do pani dziedziczki w kwestii tak czysto folwarcznej droga prowadziła jedynie <slowo_obce>via</slowo_obce><pr><slowo_obce>via</slowo_obce> (łac.) --- droga; tu: przez.</pr> plenipotent. Panny załamywały białe dłonie, ale nic poradzić nie mogły.</akap>
190
191
192
193 <akap>Jesień nadchodziła.</akap>
194
195
196
197 <akap>Po dżdżystych nocach stało nad łąkami i dolnym parkiem jakby błoto w przestworze. Gdy nim kto długo oddychał, uczuwał ból głowy i jakiś pulsujący szelest w żyłach. Wtedy również Judym zauważył, że i w zakładzie około stawów było powietrze jeżeli nie takie samo, to bardzo siostrzane. Liście zlatujące z olbrzymich grabów i wierzb sypały się w stojące baseny wody i tam w niej gniły. Na powierzchni stawów pieniła się masa wodorostów, które gdy było wyrwać i rzucić na brzegu, szerzyły woń cuchnącą. Kuracjusze przybywający do Cisów dla pozbycia się malarii nie tracili jej, a były nawet dwa wypadki febry zdobytej. Kiedy Judym zakomunikował te swoje obserwacje doktorowi Węglichowskiemu, ten zmierzył go takim samym wzrokiem jak plenipotent i żartobliwym, a jednak cierpką esencją zaprawionym tonem oświadczył, że to nie jest wcale ani febra, ani tym mniej --- malaria.</akap>
198
199 <akap_dialog>--- Główna rzecz --- dodał --- nie należy o tym wcale mówić...</akap_dialog>
200
201
202
203 <akap>Cmoknął go przy tym w czoło i uderzył bratnią, przyjacielską dłonią po ramieniu.</akap>
204
205
206
207 <akap>Judym zdziwił się, ale... nie mówił nikomu.</akap>
208
209
210
211 <akap><begin id="b1193140319392"/><motyw id="m1193140319392">Chłop, Choroba, Dziecko</motyw>We wrześniu izby szpitalne pełne były dzieci większych i mniejszych. Ociężałe, mrukowate, senne istoty siedziały i leżały, gdzie się dało. W izbach panował zaduch i jakaś nieopisana nuda. Zdawało się, że tu spędzono pijaną szkołę, która za nic na świecie nigdy się niczego nie wyuczy. Dzieci te wlepiały we wszystko ślepie bez żadnego wyrazu, bez chęci nawet do jadła. Jeżeli które z nich wypędzono za drzwi, lazło bezmyślnie przed siebie, wtulając głowę w ramiona.</akap>
212
213
214
215 <akap>Gdy trafiło się wolne miejsce, wnet je ktoś zajmował i przymykał oczy nie po to, żeby spać, tylko żeby na świat nie patrzeć, żeby wciągnąć się w siebie jak ślimak w skorupę i doznać ciepłej ulgi. Zwiędłe kadłuby dziewczyn, na których twarzach malował się ból głowy, pozawijane w chustki i zapaski siedziały nieruchomo na ziemi, gotowe trwać całe doby w tej samej pozycji, byleby tylko nie łazić po błocie i deszczu. Kiedy doktor wchodził, wszystkie oczy patrzały na niego jakoby ten dzień jesienny. Czasami gdzieś, w głębi przewinął się uśmiech...</akap>
216
217
218
219 <akap>Ta sentymentalna gościnność dla podrostków nie chorych obłożnie, sprzeciwiająca się tak jaskrawo tradycjom szpitala, zaczęła ludzi irytować. Plenipotent wprost mówił, że zanosi się na demoralizację ,,w grubym stylu”, a nawet ze swej strony ,,za nic nie ręczył” i ,,umywał ręce”. W gruncie rzeczy Judym sam nie wiedział, co ma robić dalej. Chininę ekspensował jak mąkę, miał ,,rezultaty”, ale do czego to <slowo_obce>summa summarum</slowo_obce><pr><slowo_obce>summa summarum</slowo_obce> (łac.) --- wszystko razem, ostatecznie.</pr> prowadzić miało --- nie bardzo wiedział. Gdy chore dzieci przychodziły jak owce do owczarni, pozwalał im rozkładać się i siedzieć, a gdy je stamtąd ,,ojcowie”, nasłani przez ekonomów i karbowych, wyciągali do roboty waląc pięścią po karku, nie protestował, bo nie wiedział w imię czego.<end id="e1193140319392"/></akap>
220
221
222
223 <akap>Tak stały rzeczy, gdy pewnego dnia dr Judym otrzymał bilet od pani Niewadzkiej, w którym wyrażona była prośba, żeby się niezwłocznie pofatygował do pałacu. Skoro się tam udał, wprowadzono go do małej alkowy, gdzie stara dama zwykle przebywała. Były tam obydwie wnuczki i kilka osób z familii dalszej, które zazwyczaj bawiły w Cisach przez sezon. Judym był już w tym pokoju kilka razy, ale zgromadzenie tylu osób odebrało mu pewność siebie. Pani Niewadzka wyciągnęła doń rękę i kazała usiąść obok siebie.</akap>
224
225 <akap_dialog>--- Prosiłam cię, panie doktorze, na naradę.</akap_dialog>
226
227 <akap_dialog>--- Służę z gotowością.</akap_dialog>
228
229 <akap_dialog>--- Co do tych bębnów<pe>++bębnów++ --- tu: dzieci</pe> folwarcznych. Nie ma sposobu, prawda?</akap_dialog>
230
231 <akap_dialog>--- Nie ma żadnego.</akap_dialog>
232
233 <akap_dialog>--- Worszewicz ani słuchać podobno nie chce pańskich projektów przeniesienia Cisów na inne miejsce, na przykład w Góry Świętokrzyskie?</akap_dialog>
234
235 <akap_dialog>--- Nie chce nawet paru czworaków posunąć wyżej na tutejszą, Cisowską górę, a cóż dopiero mówić o Górach Świętokrzyskich... --- rzekł doktor w tym samym tonie.</akap_dialog>
236
237 <akap_dialog>--- Hm... To źle! Bo tutaj Joasia proponowała inną kombinację.</akap_dialog>
238
239 <akap_dialog><begin id="b1193141239669"/><motyw id="m1193141239669">Chłop, Dziecko, Praca u podstaw, Społecznik</motyw>--- Panna Podborska?</akap_dialog>
240
241 <akap_dialog>--- Tak, tak... Chciała oddać swój pokój w skrzydle na pomieszczenie malaryków, żeby od nich szpital uwolnić. Ona tam zresztą ma jakieś swoje mrzonki, na czym się nie znam. Ale że to jest przecie jasne jak płomyk i czułe jak powój, więc nie mogę temu nie ulegać. Samo chciało w pasażyku, uważasz, doktorze, obok stancyjki gospodyni... Otóż uradziłyśmy tu, żeby jej na urodziny, w listopadzie, zrobić siurpryzę<pr><slowo_obce>siurpryza</slowo_obce> --- niespodzianka.</pr>. Jest w lewej oficynie od południa stara piekarnia, całkiem dziś pusta. Tam jest izba ogromna, sucha i widna. Prosiłam pana Worszewicza, żeby kazał stamtąd wynieść wszelkie rupiecie, obielić ściany, wyrestaurować piec, opatrzeć okna... Może byś zgodził się, panie doktorze, tam te dzieci przetranslokować! Niechże się to w zimie tam grzeje i ratuje... To dla niej, dla panny Podborskiej... na wiązanie...<end id="e1193141239669"/></akap_dialog>
242
243 <akap_dialog>--- Czyżbym się zgodził!... Ależ...</akap_dialog>
244
245 <akap_dialog>--- A, no to chwała Bogu.</akap_dialog>
246
247 <akap_dialog>--- Te dzieci kuracji nie potrzebują, tylko suchego mieszkania tu, na górze. Gdzież jest panna Joanna?</akap_dialog>
248
249 <akap_dialog>--- Nie, nie, jej mówić nie trzeba! Dopiero w listopadzie otworzy się tę salę malaryjną i odda jej pontyfikalnie<pr><slowo_obce>pontyfikalnie</slowo_obce> --- uroczyście.</pr>. Uważasz? Ona tam będzie sobie z tymi brudasami radziła. To jej rzecz... Pod pańskim zresztą dozorem lekarskim...</akap_dialog>
250
251 <akap_dialog>--- Ach, tak... --- szepnął Judym.</akap_dialog>
252
253
254
255 <akap>Uczucie niesmaku, a nawet odrazy przewinęło się w mrokach jego duszy.</akap>
256
257
258
259
260
261
262
263
264
265
266 <naglowek_rozdzial>Starcy</naglowek_rozdzial>
267
268
269
270
271
272 <akap>Domek zajmowany przez dyrektora Cisów dra Węglichowskiego mieścił się na wzgórzu, z którego obejmowało się wzrokiem cały park i jego okolice. Dworek ten należał do M. Lesa. Kiedy dr Węglichowski zdecydował się przyjąć obowiązki dyrektora, M. Les zaczął niezwłocznie pod dozorem uproszonej kompetentnej osoby stawiać w Cisach ,,budę” dla siebie, w której, jak pisał, pragnął żywota dokonać. Była to willa drewniana, z zewnątrz niepokaźna i dość ciasna. Miała jednak rozmaite zalety wewnętrzne: były tam alkowy, piwniczki i spiżarki, skrytki, strychy itd. tak pobudowane, że czyniły z niej bezcenne gniazdo.</akap>
273
274
275
276 <akap><begin id="b1193141699487"/><motyw id="m1193141699487">Przyjaźń, Społecznik</motyw>Kiedy dom był gotów, M. Les prosił Węglichowskiego listem gwałtownie różnojęzycznym o zamieszkanie w tej chałupie, a to w celu po prostu ustrzeżenia jej od złodzieja, ognia i wojny. Węglichowski odrzucił propozycję. Nie miał zamiaru korzystać z darowizny domu (gdyż taki był podstęp M. Lesa, zbyt prostacko sklejony, żeby się ktokolwiek na nim nie poznał). Wtedy Leszczykowski napisał list jeszcze bardziej nieortograficzny, w którym wymyślał po turecku ,,starym futurom”<pr><slowo_obce>futur</slowo_obce> --- tu w znaczeniu: kolega, kompan.</pr>, którzy dach przyjaciela uważają za cudzy. ,,Nie ma już --- pisał --- dawnego koleżeństwa! Wszystkoście zamienili na pieniądze, a skoro tak, to płać, płać komorne, jak Żydowi albo Grekowi! Ponieważ jednak ja ani Żydem, ani Grekiem, ani żadnym hyclem być nie myślę na stare lata, więc żądam, żebyście ten czynsz dzierżawny obracali na kształcenie jakiego osła z Cisów czy spod Cisów w pożytecznym kunszcie, w jakim koszykarstwie, tkactwie, co by później w okolicy rozwinął --- czy ja tam wiem zresztą, w czym i jak? Głupi jestem przecie w tych sprawach, jak zresztą we wszystkim, co się nie tyczy bezpośrednio targów z Azjatami...”</akap>
277
278
279
280 <akap>To dr Węglichowski przyjął z ochotą. Czynsz dzierżawny oznaczono kolegialnie i wypłacono, według woli M. Lesa, naprzód ogrodniczkowi, który się uczył w Warszawie, a później innemu chłopcu.<end id="e1193141699487"/></akap>
281
282
283 <akap><begin id="b1193141908383"/><motyw id="m1193141908383">Kobieta, Małżeństwo, Mąż, Starość, Żona</motyw>Szczególnie zadowolona z mieszkania była żona dra ,,Węglicha”, pani Laura. Była to osoba nadzwyczaj interesująca. Miała już pięćdziesiątkę z dużą górą, ale trzymała się wybornie. Siwe pasma włosów wymykające się spod czarnego ubrania głowy podczerniała tak starannie i systematycznie, że przybrały kolor szczególny, kolor zmulonego siana, które wyschło wprawdzie na słońcu, ale nie może się pozbyć odcienia czarnej, głębokiej zieleni. Policzki jej były zawsze rumiane, oczy żywe, a ruchy prędkie i gwałtowne po dawnemu, jak u osiemnastoletniej dziewczyny. Pani Laura była to osoba małego wzrostu i szczupła. Od czasu zamieszkania w Cisach stopniowo zmieniała się na ,,gospodynię”, bardzo wiele czasu poświęcała ,,drelowaniu”, smażeniu, pieczeniu i gotowaniu. Nie można powiedzieć, żeby rondel świat jej zasłonił. Owszem, pani Laura lubiła patrzeć na życie szersze, i to okiem przenikliwym, co zresztą prowadziło nieraz do zbyt kategorycznego (między pieczenią a deserem) rozstrzygania zawiłych kwestii. Życie jej obfitowało w szczegóły, które mogłyby zapełnić romans, a właściwie opis podróży. Młodość, pierwsze jej lata poślubne upłynęły za światem, w wertepach, w pracy ordynarnej, w ciężkich i twardych cierpieniach. Ów sposób życia  ujął wrodzony temperament pani Laury w mocne kluby i urobił go w szczególną całość. Doktorowa na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie babiny gadatliwej, chętnie decydującej i chłodnej. Nie cierpiała wszelkiej ,,egzaltacji”, mazgajstwa, uczuć i tkliwości. Palnęła nieraz takie zdanie, że się aż kwaśno robiło. W gruncie rzeczy jednak czuła żywiej niż całe otoczenie. Były materie, które ją elektryzowały w mgnieniu oka. Wtedy robiła wrażenie nasrożonej kocicy. Mówiła w takich momentach krótko, węzłowato, jak dowódca wydający rozkazy swemu oddziałowi piechoty. W tej piechocie stał, rozumie się, na pierwszym miejscu dr Węglichowski. Czy siedział pod pantoflem, to jest wieczna tajemnica... W kwestiach szerokich, ogólnych, zasadniczych sprawiał wrażenie podkomendnego. Za to w interesach wszelkiego gatunku, wymagających przebiegłej kombinacji, był panem i rozkazodawcą.<end id="e1193141908383"/></akap>
284
285
286
287 <akap>U państwa Węglichowskich prawie co dzień gromadził się światek Cisowski: Listwa, Chobrzański, plenipotent Worszewicz, ksiądz, Judym, kilka osób z kuracjuszów i kuracjuszek dłużej w zakładzie przesiadujących. Latem, a szczególnie pod jesień grywano w winta na małej werandzie domu, ocienionej dzikim winem. Kiedy Judym przybył do Cisów, zastał już między stałymi bywalcami tych posiedzeń wintowych nie tylko przyjaźń, ale jakieś zrośnięcie się myślami, wyobrażeniami, całą masą upodobań i antypatii.</akap>
288
289
290
291 <akap>Niektóre osoby lubiły się tam wzajem a bezinteresownie. Pani Węglichowska lubiła tak Listwę, a on ją. Młody proboszcz wiecznie pokpiwał sobie z tych ,,amorów” w sposób dystyngowany, a Krzywosąd w sposób rymarski. Pani Laura wyśmiewała się nieraz ze starego kasjerzyny, a lubiła go i brała w obronę zarówno od udręczeń żony, Dyzia, jak całego świata. Za tę opiekę Listwa odwzajemniał się formalnym uwielbieniem, admiracją stałą i wykluczającą krytykę. Krzywosąd wsunął się między Węglichowskich, przywarł do nich i, poznawszy wszystkie ich zalety, błędy, dziwactwa, czynił, co trzeba, żeby zostać panem placu. Udało mu się to w zupełności. Dr Węglichowski miał w nim istotną prawą rękę. Krzywosąd wykonywał wszystko po myśli dyrektora, przewidywał na cztery tygodnie jego życzenia, ale w zamian rozszerzał krok za krokiem terytorium swojej władzy.</akap>
292
293
294
295 <akap>Pomimo rozumu, siły woli i tęgości charakteru dr Węglichowski ulegał nieraz Krzywosądowi, ustępował mu, a nawet pokrywał jego czyny urokiem swego autorytetu. Ci dwaj ludzie dopełniali się i tworzyli jakąś całość władzy silnej i zgoła nierozerwalnej. Plenipotent lubił towarzystwo tych osób i był lubiany. Dzień w dzień spierał się z Chobrzańskim, który go raził wszystkim, co robił i mówił, a mimo to przepadał za wszechstronnym administratorem. Całe to kółeczko stanowiło świat odrębny.</akap>
296
297
298
299 <akap>Byli to ludzie wypróbowanej, nieposzlakowanej uczciwości, ludzie, którzy w życiu swym straszną masę rzeczy widzieli, toteż uchodziło dla najbliższej okolicy za honor być na wincie u dyrektorostwa. Judym i proboszcz weszli do tego grona jak gdyby <slowo_obce>ex officio</slowo_obce><pr><slowo_obce>ex officio</slowo_obce> (łac.) --- z urzędu.</pr> z natury swego położenia towarzyskiego. Byli, rzecz prosta, dobrze przyjęci, ale nie mogli wejść w ścisłe pobratymstwo z tamtymi. Judym nigdy nie mógł osiągnąć tego, żeby znajdował posłuch, żeby mówił przekonywująco<pe>++przekonywująco++ --- dziś popr.: przekonująco lub: przekonywająco</pe> dla kogokolwiek.</akap>
300
301
302
303 <akap><begin id="b1193142709917"/><motyw id="m1193142709917">Młodość , Starość</motyw>Słuchano go z uwagą, odpierano jego zdania albo się na nie godzono, ale on czuł dobrze, że jest to tylko rozmowa. Między nim i grupą był jakiś płot nie do przebycia. Uderzało go zawsze patrzenie tamtych osób na teraźniejszość, a raczej modła traktowania, z której pomocą ujmowali każde zjawisko bieżące. Życie współczesne w Cisach stanowiło dla grupy dyrektorskiej jak gdyby tylko ramę wypadków ubiegłych. Wszystko, cokolwiek było i mogło być ważnego --- leżało w przeszłości.</akap>
304
305
306
307 <akap>Ludzie, wypadki, kolizje, przejścia, radości i cierpienia z tych czasów dawnych miały jakąś moc aktualności, która przytłaczała rzeczy nowe. Wszystko, co współczesne --- było dla nich prawie niedostrzegalne, jakieś błahe, bez wartości i wpływu, a najczęściej śmieszne. Tymczasem Judym żył taką pełnią sił, tak rzucał się na teraźniejszą chwilę i porywał ją w swe ręce, że owe dawne rzeczy tylko go nudziły. Toteż w żaden sposób nie mógł znaleźć drogi do tych ludzi.<end id="e1193142709917"/></akap>
308
309
310
311 <akap>Czuł to na każdym kroku, że musi albo wziąć z ich rąk ster spraw Cisowskich, albo z nimi współdziałać w taki sposób, aby im się wydawało, że to oni robią. Już po upływie kilku miesięcy przekonał się, że tylko to drugie jest możliwe. Administrator i dyrektor byli tak silnie ze sobą złączeni i tak świadomie trzymali wszystko, że o pracowaniu pomimo nich mowy być nie mogło. Kiedy Krzywosąd po skończeniu sezonu sam, własnoręcznie reparował rury prowadzące ogrzaną wodę do wanien, a Judym zrobił mu uwagę, że tak być nie powinno, że naprawianie rur --- to rzecz specjalisty, gdyż w przeciwnym razie w ciągu sezonu wynikną awantury w kształcie pękania tych szlachetnych naczyń, Krzywosąd odpowiedział mu kilkoma anegdotami i robił dalej swoje. Dyrektor, do którego zwrócił się młody asystent z tą samą radą, uśmiechnął się i odrzekł grzecznie, że to jest terytorium administratora, który w swoim poświęceniu dla Cisów idzie aż za daleko, który oto własnymi rękoma pracuje, żeby zaoszczędzić grosza, który, krótko mówiąc, jest fenomenem. Zacytował mu nadto ze sześć przykładów nieposzlakowanej uczciwości Krzywosąda. Gdy Judym zastrzegł się, że on o szlachetności nie tylko nie wątpi, ale nawet nie mówi, rury zaś... --- dyrektor powtórzył myśl swoją i urwał na niej rozmowę.</akap>
312
313
314
315 <akap>Taki proces powtórzył się z dziesięć razy, i to w najrozmaitszych okolicznościach. Wszystkie one wykazywały, że nie można w żaden żywy sposób wpływać na bieg spraw cisowskich, jeśli się nie idzie ręka w rękę z administratorem. Wówczas młody lekarz umyślił współdziałać z Krzywosądem i tym sposobem go opanować. Zabrał się tedy w sezonie jesiennym, kiedy wszelkie rozrywki ustały, do prac przeróżnych. Układał w zastępstwie starca księgi kancelaryjne, które tamten mazał w sposób niemożliwy, wglądał jako ekspert w sprawy kuchni, ogrodu, folwarku, sadził drzewa, jeździł do miasta na sądy, budował, przerabiał, zajmował się wszelkiego rodzaju restauracjami mebli, spisywał kontrakty itd. Nie tylko Krzywosądowi, ale wszystkim podobała się ta gorliwość. Chętnie wyręczano się doktorem, który imał się każdej pracy. Były to dla niego środki, które uświęcał daleki cel: osuszenie Cisów, skasowanie sadzawek, stawów, basenów i cały na tym tle szereg chytrze przemyślanych reform. Od czasu do czasu nieznacznie, jak gdyby nigdy nic wysuwał łapę i badał sytuację, czy nie można by już ruszyć się w znanym kierunku... Ale za każdym razem musiał ją cofać i wracać do pospolitego wykonywania robót za Krzywosąda, za dyrektora...</akap>
316
317
318 <akap><begin id="b1193142673730"/><motyw id="m1193142673730">Idealista, Młodość </motyw>Skoro tylko spostrzegano, że ,,młody” filozofuje, delikatnie usuwano go nawet od czynności, na które już zezwolono jak małemu, obiecującemu chłopczykowi, gdy był grzeczny. Judym nie zrażał się niczym. Robił ciągle z myślą, że nauczy się z czasem tych Cisów tak na pamięć, że je od a do z ogarnie pracą swoją i tym trybem posiędzie.</akap>
319
320
321
322 <akap>Z wolna, w głębi ducha pierwotna chęć do pracy zamieniała się na zgubną pasję. Cały zakład, park, okolica stawały się jego skrytą namiętnością, żyjącym, jak płód, wewnętrznym światem.</akap>
323
324
325
326 <akap>Jeżeli się zamyślił głęboko i chwytał na gorącym uczynku, o czym też myśli, to zawsze okazywało się, że coś knuje: nowe urządzenia, inne wanny, szpalery, ogrody dla dzieci, sale gimnastyczne, przytułki dla wyrobników zakładowych i inne, inne rzeczy --- aż do białego słonia, aż do samego ,,muzeum Cisowskiego”. Nieraz w nocy, zbudziwszy się, łamał sobie głowę nad jakąś drobnostką, nad czymś, co nikogo nie interesowało, czekał niecierpliwie ranka i, wstawszy o świcie, coś sam robił, dźwigał, kopał, mierzył.</akap>
327
328
329
330 <akap>Pewne przedsięwzięcia niezbędne dlań w systemacie, w owym planie zmierzającym do higienizowania, wykonał sam całe, z prawdziwą furią. Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego raptem zajmował się rzeczą postronną, nie związaną z życiem rokrocznym, z formułą zakładową. Uśmiechano się wtedy pobłażliwie, układano cichaczem anegdoty --- nie żeby mu szkodzić albo go dotknąć, lecz idąc za natchnieniem przyrody uczciwych, spokojnych, osiadłych ludzi.<end id="e1193142673730"/></akap>
331
332
333
334 <akap>Już w zimie młody doktor stał się figurą tak niezbędną w Cisach, tak do nich pasującą, jak na przykład źródło albo łazienki. Służba, robotnicy, chłopstwo okoliczne, interesanci, dwór, goście --- słowem, wszyscy przywykli do tego, że jeżeli trzeba coś ciężkiego zrobić na pewno, coś z forsą ,,odwalić” --- to do ,,młodego”.<begin id="b1193142909498"/><motyw id="m1193142909498">Lekarz</motyw> O każdej porze dnia, a nieraz w zimowe noce, w mrozy, zawieje, roztopy, na małych saneczkach albo piechotą, w grubych butach snuł się po drożynach między wsiami do chorych na ospę, na tyfus, szkarlatyny, dyfteryty...<end id="e1193142909498"/></akap>
335
336
337
338 <akap><begin id="b1193143182266"/><motyw id="m1193143182266">Idealista, Praca, Przyjaźń</motyw>Jak to zwykle bywa na świecie z ludźmi silnymi --- nie ominął go ani jeden wyzysk. Brał jego pracę każdy, kto tylko mógł. Ale Judym drwił sobie z tego. Czuł się tak dobrze jak inny, gdy zbija majątek albo buduje sobie sławę. Im silniej pracował, tym więcej czuł w sobie mocy, jakiegoś rozmachu i owej pasji, która potężniała i wyrabiała się od trudu jak mięsień. W tym życiu całą piersią brakowało mu jednak towarzysza. Czasami popełniał błędy, leciał niepotrzebnie w jakimś kierunku i u końca jego dostrzegał, że się ośmiesza w mniemaniu tych, co siedząc na uboczu przypatrują się tylko i wiedzą z góry o śmieszności tego, co on czyni.</akap>
339
340
341
342 <akap>Istniał jeden wspólnik, ale daleko. Był nim M. Les. Od samego przyjazdu Judym wszedł z nim w korespondencję, która z czasem zamieniła się na ciągłe obcowanie. Kochanek dla kochanki nie ekspensuje takich stosów papieru jak ci dwaj praktyczni marzyciele. Judym podawał swoje projekty i uzasadniał je, M. Les wskazywał drogi urzeczywistnienia.<end id="e1193143182266"/> Z początku Leszczykowski usiłował przekonać w listach radę zarządzającą, żeby wprowadzała takie a takie ulepszenia w Cisach. Wszyscy, rozumie się, powstali na niego z wyrzutami, że bierze się do rozstrzygania spraw instytucji, której na oczy nie widział.</akap>
343
344
345
346 <akap>M. Les musiał położyć uszy po sobie i zamilkł skompromitowany. Zaczęto się domyślać, kto to inspiruje starego filantropa, i odgadnięto bez trudu. Zgadł to przed wszystkimi Krzywosąd i zabezpieczył się z tej strony. On sam począł pisywać sążniste listy do Leszczykowskiego i przedstawiać mu sprawy w innym oświetleniu. Na szczęście stary kupiec znał ,,zieloną małpę” do gruntu i zbyt kochał rzecz samą, żeby mu można zwichrzyć o niej pojęcie. W listach Judyma widział ciała swych planów urodzonych w tęsknocie, jakby dalsze wywody swych myśli. Toteż nie ustawał. Gdy nie pomagały przerozmaite chytre oddziaływania na dyrektora i Krzywosąda, M. Les polecał Judymowi uciekać się do ,,cichej kasy”. Tak było ze szpitalem i mnóstwem innych rzeczy. Jeżeli nie chciano zgodzić się na jakąś innowację, to ją wprost M. Les za pośrednictwem Judyma fundował dla Cisów. Rada zarządzająca krzywiła się, uśmiechała ironicznie, szeptała dowcipne słowa, ale koniec końców czuła się zmuszona do podziękowań.</akap>
347
348
349
350 <akap>W ciągu całej jesieni Judym obserwował, badał i mierzył stawy zajmujące środek parku, a głównie basen wprowadzający wodę do pierwszego z nich. Basen urządzony był w ten sposób, że u samego wejścia rzeczki do stawu zbudowano groblę, która podnosiła poziom szyi rzecznej o jaki łokieć z górą. Nadmiar wody spadał z szumem do stawu. Ten zbiornik wody skonstruował Krzywosąd, ażeby ozdobić park w takim rodzaju, jak to widział w przeróżnych rezydencjach pańskich. Judym przyszedł do wniosku, że dla osuszenia Cisów trzeba przede wszystkim skasować ten wynalazek, później pierwszy staw, a dopiero drugi uczynić zbiornikiem poruszającym maszyny zakładowe. Należało tedy dźwignąć dno rzeczki do wysokości poziomu w niej wody i puścić strumyk po tym dnie twardo ubitym kamieniami. W tym celu trzeba było zbudować rodzaj tamy przed parkiem i podnieść wysokość wody w rzeczce płynącej wśród otwartej doliny, na dużej przestrzeni. Prąd podniesionej wody zlatywałby na twarde dno w parku, sączył się po nim bystro i spływał do pierwszego stawu. Tym sposobem liście z drzew nie gniłyby w wodzie basenu, roztopy wiosenne nie znosiłyby ich wraz z mułem do stawu, wskutek czego te zbiorniki wody nie byłyby tak szkodliwe.</akap>
351
352
353
354 <akap>Judym czuł przestrach na samą myśl wypowiedzenia tego projektu osobom zarządzającym sprawami Cisów, to jest dyrektorowi i ,,małpie”, a wykonać całej roboty na koszt M. Lesa również nie było możności. W tym czasie, to jest w lutym, przypadał właśnie termin wizyty w Cisach komisji rewizyjnej. Komisja, składająca się z trzech osób wybranych z grona wspólników, rzeczywiście zjeżdżała rokrocznie do zakładu, zwiedzała go, przerzucała księgi, jadła obiad i odjeżdżała do swych zatrudnień, gdyż wiadomą było rzeczą, że instytucja pod ręką Krzywosąda i Węglichowskiego idzie świetnie. Pewnego dnia, wchodząc do sali jadalnej, Judym spostrzegł trzech nie znanych sobie panów, którzy z ożywieniem rozmawiali o Cisach w sposób zdradzający ludzi świadomych rzeczy.</akap>
355
356
357
358 <akap>,,Komisja...” --- pomyślał Judym.</akap>
359
360
361
362 <akap>Dreszcz przebiegł wzdłuż jego nerwów i jakby na końcu swej drogi tajemniczej spotkał silną decyzję.</akap>
363
364
365
366 <akap>,,Teraz im wszystko wyłożę!”</akap>
367
368
369
370 <akap>Przy obiedzie zawiązała się żywa rozmówka, w której Judym brał udział, ale więcej w celu zbadania przybyłych, wysondowania, co to za jedni. Niewiele mógł dociec. Raz mówili doskonale, bezwiednie popierając plany reform, a kiedy indziej zdradzali się z tak ordynarnym brakiem wiadomości, że ręce opadały. Dr Węglichowski zaprosił kontrolerów na radę do kancelarii, gdzie po drzemce mieli się zejść, przejrzeć księgi, rachunki, a między innymi nowe plany kwitariuszów zaproponowanych przez Judyma. Korzystając z grzeczności, których mu wobec rewizorów nie szczędził ani dyrektor, ani Krzywosąd, asystent wyraził Węglichowskiemu na uboczu prośbę, ażeby mu pozwolono być obecnym na tej radzie. Dr Węglichowski, skręcając według zwyczaju papierosa, wlepił w niego swe przenikające oczy i spytał otwarcie:</akap>
371
372 <akap_dialog>--- Dlaczego kolega chcesz być na tym posiedzeniu?</akap_dialog>
373
374 <akap_dialog>--- Chcę panom przedstawić mój projekt podniesienia zdrowotności w Cisach.</akap_dialog>
375
376 <akap_dialog>--- Podniesienia zdrowotności w Cisach... Pięknie. Ale przecie my tu wszyscy myślimy, jak możemy, o tej samej sprawie. Twoje uwagi są cenne, ani wątpię, ale czyżbyś kolega miał powiedzieć jeszcze coś nadto więcej, niż wiemy wszyscy, na przykład taki Chobrzański, ci panowie z komisji, których słyszałeś mówiących ze znawstwem, no, wreszcie ja?</akap_dialog>
377
378 <akap_dialog>--- Chciałem istotnie powiedzieć coś odmiennego. Może to jest niewłaściwa myśl... Panowie osądzą. Chciałbym jasno to wyłożyć i poddać do rozważenia.</akap_dialog>
379
380 <akap_dialog>--- Czy znajdujesz kolega --- mówił Węglichowski powolnie i uśmiechając się leciuchno --- że my źle coś w kierunku przeciwzdrowotnym broimy?</akap_dialog>
381
382 <akap_dialog>--- Bynajmniej... To jest, ja się tak zapatruję, że wilgotność jest zbyt wielka w Cisach.</akap_dialog>
383
384 <akap_dialog>--- Czy aby w niej znowu nie znajdziesz twojej sławnej malarii? Tej, co to w lecie?</akap_dialog>
385
386
387
388 <akap>Mówił to ze śmiechem niby dobrotliwym, toteż Judym nie mógł wytrzymać i powiedział:</akap>
389
390 <akap_dialog>--- Zdaje się, niestety, że ominąć jej nikt nie potrafi.</akap_dialog>
391
392
393
394 <akap>Dr Węglichowski cmoknął ustami, później zaciągnął się mocno i patrząc zza dymu na swego asystenta rzekł:</akap>
395
396 <akap_dialog>--- Widzisz, kochany panie Tomaszu, musimy postępować w myśl ustawy, która nie daje ci prawa uczestniczenia w naradach. Nie jesteś członkiem. Musimy się trzymać ustawy. Ten nasz brak poszanowania ustaw --- to jest wada narodowa. Owo: co tam! prawo prawem, a przyjaźń przyjaźnią. Naszym hasłem...</akap_dialog>
397
398 <akap_dialog>--- Panie dyrektorze...</akap_dialog>
399
400 <akap_dialog>--- Przepraszam, że ci przerwę; naszym hasłem powinno być co innego... <slowo_obce>Dura lex, sed lex</slowo_obce><pr><slowo_obce>Dura lex, sed lex</slowo_obce> (łac.) --- twarde prawo, lecz prawo.</pr>...</akap_dialog>
401
402
403
404 <akap>--- A... jeśli ustawa zabrania... --- szepnął Judym --- w takim razie...</akap>
405
406
407
408 <akap><begin id="b1193144123465"/><motyw id="m1193144123465">Pozycja społeczna</motyw>Ta odmowa nie tyle zmartwiła go, ile jakoś zdegradowała. Judym w ogóle łatwo ulegał złudzeniu, że w samej rzeczy nie ma prawa do mnóstwa przywilejów, które są udziałem innych ludzi. Obecną w nim była pamięć na rzeczy dawne, na pochodzenie i owo jak gdyby bezprawne wejście do życia stanów wyższych.</akap>
409
410
411
412 <akap>Toteż po rozmowie z doktorem Węglichowskim doznał w głębi serca tego spodlenia dumy, tchórzostwa rozumnej woli. Odszedł do siebie, rzucił się na sofę i chciał zdławić uczucie nędznej pokory.<end id="e1193144123465"/> W chwili gdy biedził się z tym bezowocnym usiłowaniem, zastukał we drzwi jego numeru stary kąpielowy, pełniący zimą w domu dyrektora obowiązki lokaja, i wyraził przysłane ,,na gębę” zaproszenie pani dyrektorowej. Judym wiedział, że będą tam kontrolerowie<pe>++kontrolerowie++ --- dziś końcówka -owie w M lm przysługuje nazwom osób szacownych (profesorowie, senatorowie), w pozostałych zaś wypadkach stosuje się końcówkę -rzy (dyrektorzy, kontrolerzy)</pe>, toteż z umysłu<pe>++z umysłu++ - umyślnie, z rozmysłem</pe> wybadał starego Hipolita, kto właściwie to zaproszenie przysyła.</akap>
413
414 <akap_dialog>--- Pana dyrektora nie było od rana na górze --- rzekł stary.</akap_dialog>
415
416 <akap_dialog>--- No, a kogóż tam dzisiaj będziecie podejmowali?</akap_dialog>
417
418 <akap_dialog>--- Tych ta panów z Warszawy, trzech, pana administratora i pana rządcę ze dwora.</akap_dialog>
419
420 <akap_dialog>--- Dobrze, przyjdę --- rzekł Judym.</akap_dialog>
421
422
423
424 <akap>Wiedział teraz, że zaproszenie wydane zostało rano, a teraz pani Laura wprowadzała je w życie, nic nie wiedząc o utarczce poobiedniej.</akap>
425
426
427
428 <akap>Wieczorem, znalazłszy się w saloniku, przywitany został przez dyrektora w sposób jak tylko być może najuprzejmiejszy, otoczony grzeczną, miłą i jakby tkliwą atmosferą opieki.</akap>
429
430
431
432 <akap>Czuł, jak mu trudno będzie przełamać tę sieć pajęczą, a jednak wiedział, że ją zerwać musi, musi... Wspomnienie odczytu warszawskiego było tak dławiące, że chwilami nie zdawał sobie sprawy, o czym to ma mówić...</akap>
433
434
435
436 <akap>Jeszcze przed kolacją, kiedy zwyczajne kółko gości dopełniło trójcę przyjezdnych, Judym wmieszał się do rozmowy i zaczął w sposób kategoryczny wykładać teorię swego kanału. Dr Węglichowski cierpliwie słuchał przez czas pewien, a naraz, we właściwej chwili odtrącił tę kwestię zręcznym aforyzmem. Wprowadził na stół inną kwestię, mianowicie kosztorys nowej willi dochodowej dla chorych niezamożnych.</akap>
437
438
439
440 <akap>Dyskusja zeszła na inne tory...</akap>
441
442
443
444 <akap>Judym wiedział, że wystawi się niemal na śmieszność, jeżeli znowu zanuci jak maniak swoją piosenkę o dźwiganiu dna rzeki, a jednak zaczął:</akap>
445
446 <akap_dialog>--- Panowie pozwolą, że ja raz jeszcze wrócę do sprawy z rzeką.</akap_dialog>
447
448 <akap_dialog>--- Ależ prosimy, prosimy... --- rzekł dr Węglichowski.</akap_dialog>
449
450
451
452 <akap>Judym spojrzał na niego i zobaczył w tym wzroku błysk, który mógłby otruć człowieka.</akap>
453
454
455
456 <akap>Zaczął się wykład <slowo_obce>ab ovo</slowo_obce><pr><slowo_obce>ab ovo</slowo_obce> (łac.) --- od początku, dosł.: od jajka. (Jajko stanowiło pierwszą potrawę na ucztach starożytnych Rzymian).</pr>, dowodzenia szczegółowe o ruchu kropli wodnej i sile jej spadku z rzeki do stawu, o rodzaju mgły zalegającej łąkę w sąsiedztwie wód...</akap>
457
458 <akap_dialog>--- Basenu niszczyć nie możemy --- rzekł raptem Krzywosąd --- gdyż na wiosnę w nim się utrzymuje nadmiar wody. Gdy przyjdą roztopy, wtedy pan doktór zobaczy, co to jest. Jeśli podnieść dno rzeki, to woda z brzegów wystąpi i zaleje park...</akap_dialog>
459
460 <akap_dialog>--- Łąkę, nie park --- rzekł Judym.</akap_dialog>
461
462 <akap_dialog>--- Tak, łąkę, a na niej myśmy posadzili najpiękniejsze krzewy.</akap_dialog>
463
464 <akap_dialog>--- To i cóż z tego? Cóż kogo mogą obchodzić pańskie krzewy?</akap_dialog>
465
466 <akap_dialog>--- Jak to? --- rzekł dr Węglichowski. --- Ja koledze pokażę, ile te krzewy kosztowały! Posadziliśmy tam tuje, jesiony, najpiękniejsze sosny Weimutha, nawet platany, nic już nie mówiąc o tych ślicznych zagajnikach grabowych...</akap_dialog>
467
468 <akap_dialog>--- Panie dyrektorze, co obchodzi chorego, który tu przyjeżdża po zdrowie, zagajnik, a nawet tuja? Tam jest błoto! Łąka nasiąknięta jest zgniłą wodą, która stoi w nieruchomym kanale. Ten kanał trzeba zaraz zniszczyć, a łąkę przerżnąć kilkoma rowami. Osuszać, osuszać...</akap_dialog>
469
470 <akap_dialog>--- Osuszać... --- śmiał się Krzywosąd.</akap_dialog>
471
472 <akap_dialog><begin id="b1193145614274"/><motyw id="m1193145614274">Konflikt, Lekarz, Młodość , Starość</motyw>--- Mnie się wydaje, że może pan doktór Judym ma rację --- rzekł jeden z członków komisji. --- Ktoś w rzeczy samej skarżył się przede mną na wilgoć w Cisach, na dziwne zimno, jakie tu panuje po zachodzie słońca. Na polach okolicznych, mówiła ta osoba, jeszcze ciepło, jeszcze żar idzie z ziemi, a nad stawami już tak chłodno, że kaszel drapie w gardle. Ja nie znam się na tym, ale skoro doktór Judym potwierdza... Nawet moja żona...</akap_dialog>
473
474 <akap_dialog>--- Ach, z tymi młodymi lekarzami! --- zawołał na pół żartobliwie doktor Węglichowski. --- Zdaje im się, że gdzie oni postawią nogę, tam z pewnością leży Ameryka, którą, rozumie się, należy co tchu odkryć. Przecie ja tu, moi panowie, siedzę zimą i latem, znam ten zakład i życzę mu dobrze... Jak sądzicie, czy mu życzę dobrze? Otóż tedy --- cóż mi zależy na tym, żeby istniał jakiś kanał, który wilgoć wytwarza... gdyby ją wytwarzał. Ale ja ręczę, że to są fikcje, szukanie w całym dziury. Kanał jest potrzebny tak samo jak most, jak staw, jak droga, więc go trzymamy. Okaże się, że jest szkodliwy --- to go zniesiemy, ale dla fantazji rozpoczynać jakieś prace i rzucać w to kilkaset rubli, pieniędzy nie naszych przecie, pieniędzy, które żadnego dochodu nie dadzą, które będą zmarnowane...</akap_dialog>
475
476 <akap_dialog>--- Należy w takim razie zrobić tylko małą poprawkę w ogłoszeniach, w opisach Cisów. Nie należy twierdzić, że tu leczą, przypuśćmy, febry uparte, choroby dróg oddechowych, bo tego tutaj spodziewać się nikt nie może.</akap_dialog>
477
478
479
480 <akap>Dr Węglichowski chciał coś powiedzieć na to, ale się wstrzymał. Tylko szczęki jego kilka razy drgnęły. Po chwili dopiero rzekł lodowatym głosem:</akap>
481
482 <akap_dialog>--- Ja także jestem lekarz... i mniej więcej wiem, co tu można leczyć, a czego nie. Zapewne... nie wiem tego tak dokładnie jak szanowny kolega doktór Judym, ale o tyle, o ile... Miałem tu wypadki malarii znakomicie wyleczonej, wypadki bardzo częste, więc nie widzę potrzeby nic wykreślać z opisów...</akap_dialog>
483
484 <akap_dialog>--- Mnie się zdaje --- zwrócił się do Judyma któryś z kontrolerów --- że może pan cokolwieczek za krańcowo bierze tę sprawę. Przecież frekwencja gości stale się zwiększa.</akap_dialog>
485
486 <akap_dialog>--- Frekwencja gości, proszę pana, niczego nie dowodzi. Jeden artykuł uczonego lekarza, udowadniający, że Cisy nie są zdrowe dla tych, od kogo się przecie bierze pieniądze za powietrze mające ich jakoby uleczyć, może całą sprawę obalić. Zakład może upaść w ciągu jednego roku. Ja także źle nie życzę temu kochanemu miejscu i dlatego to mówię.<end id="e1193145614274"/></akap_dialog>
487
488 <akap_dialog>--- ,,Jeden artykuł uczonego lekarza...” uważasz? --- mruknął z cicha dr Węglichowski do Krzywosąda, zwijając grubego papierosa.</akap_dialog>
489
490 <akap_dialog>--- O cóż zresztą chodzi, o koszta?</akap_dialog>
491
492 <akap_dialog>--- A tak, my wiemy! --- zaśmiał się Krzywosąd. --- Pan doktór znajdziesz sumę potrzebną na pokrycie wydatków... w kieszeni tego zacnego Lesa. Ale czy to jest sprawa jak należy? Stary da, rozumie się, ale on nawet nie wie, na co daje...</akap_dialog>
493
494 <akap_dialog>--- I czy to dobrze, czy to dobrze namawiać tego samotnego człowieka do wydatków tak wielkich? --- mówiła pani Laura. --- On jest wprawdzie zamożny, ale nie milioner, nawet nie krociowy pan. Co zarobi, to rozda. Jeszcze tak być może, że na stare lata nie będzie miał gdzie głowy położyć.</akap_dialog>
495
496 <akap_dialog>--- Tak, panie doktorze --- mówił ów kontroler trzymający stronę Judyma --- Leszczykowski za wiele na te rzeczy wydaje. My wprost na to zezwolić nie możemy. Rozumiem jakiś drobiazg, ale takie sprawy fundamentalne, to nie uchodzi.</akap_dialog>
497
498
499
500 <akap><begin id="b1193145486502"/><motyw id="m1193145486502">Klęska</motyw>Judym zawstydził się. Przyszła mu do głowy myśl, że w tej chwili Krzywosąd podejrzewa go o intencję skorzystania z sum, które by M. Les przysłał na podniesienie dna rzeki... Myśl ta była tak niespodziewana i tak ogromna, że przydusiła wszystkie inne.</akap>
501
502
503
504 <akap>Judym zamilkł i siadł na uboczu.</akap>
505
506
507
508 <akap>Tak obalił się projekt do prawa o przekształcenie zbiorników wody w parku Cisowskim. Po wyjeździe komisji wszystko szło dawnym trybem i na pozór w stosunkach nic się nie zmieniło. Dyrektor był dla Judyma uprzejmy, Krzywosąd przesadzał się w grzecznościach. W głębi kryła się zimna nienawiść.</akap>
509
510
511
512 <akap>Judym upokorzony widział swój projekt w świetle jeszcze lepszym. Odrzucenie go wydało mu się i ruiną zdrowia kuracjuszów, i postępkiem przeciwspołecznym. Mała w istocie swej kwestia wyrosła w jego myślach do niebywałych rozmiarów i zakrywała inne sprawy, stokroć większej doniosłości. Tak gzems dachu chlewika stojący na prost okna, z którego patrzymy, zakrywa rozległy łańcuch gór dalekich.<end id="e1193145486502"/></akap>
513
514
515
516 <akap>Antagoniści: dyrektor, Krzywosąd, Listwa, plenipotent, spierali się właściwie nie o podnoszenie dna rzeki. Każdy z nich załatwiał w tej sprawie jakiś rachunek z Judymem. Dyrektor obliczał się z nim za szpital, Krzywosąd za swe upokorzenia, Listwa za mącenie ciszy, która była jego rozkoszą życiową, plenipotent za projekty przeniesienia czworaków.</akap>
517
518
519
520 <akap><begin id="b1193145070140"/><motyw id="m1193145070140">Młodość , Starość</motyw>Przede wszystkim jednak wszystkich czterech złościła jego młodość. Gdyby o tym, co projektował Judym, którykolwiek z nich mruknął przy kartach, zyskałby, nie licząc krótkich wyprysków starczego uporu, zgodę, rozumie się, z tym zastrzeżeniem, aby ten, kto ma piękne myśli, dokonał pracy. Skoro jednak wystąpił z tą samą kwestią człowiek młody, starcy czuli się tak dotknięci w swej ambicji, jakby ich sponiewierał. Toteż zamknęli się i postanowili bez umowy wzajemnej nie dać przewodzić takiemu ,,smykowi”. Osobliwie mocno uwziął się dyrektor.</akap>
521
522
523
524 <akap>Prócz młodości drażnił go w Judymie ten sam zawód lekarski. Nie zdając sobie z tego sprawy, stary medyk nie uznawał Judyma za równego sobie lekarza i kiedy ten przemawiał albo uśmiechał się w imię ,,medycyny”, dyrektor siłą woli trzymał za zębami krótkie obelżywe nazwisko. Cóż mówić, gdy młody wydarł się spod wpływu i samopas działał.<end id="e1193145070140"/></akap>
525
526
527
528 <akap>Nie ma takiego środka, który by w imaginacji dra Węglichowskiego nie przesunął się i nie mamił go nadzieją rychłej i absolutnej satysfakcji. Żaden jednak nie okazywał się dosyć i chwalebnie skutecznym. Usunąć entuzjastę dla jakiegoś powodu, który ustami plotki można by rozdąć do miary występku. Tuż jednak nasuwała się refleksja, że wówczas trzeba by samemu prowadzić szpital, i to w taki sposób, jak to czynił tamten. W przeciwnym razie sława Judyma wzrosłaby u tłumu do wysokości niebywałej i wprost szkodliwej... Zmusić go szykanami, szeregiem drobnych ukłuć, upokorzeń, drażnień, ośmieszeń do ucieczki dobrowolnej... Ale czy wówczas ten szewski synek nie zemści się w swój sposób ,,naukowy”, czy nie przyczepi Cisom w jakimś piśmidle takiej łaty, że jej później sam diabeł nie odpruje? Dr Węglichowski przeklinał dzień, w którym zwrócił się do Judyma z propozycją objęcia posady. W pasji targał sieć, którą się dobrowolnie oplatał. W tej sieci bowiem były pewne oka szczególne. Doktor Węglichowski szedł w życiu dotychczasowym drogą prostą, zawsze, jak to lubił mówić o sobie, ,,rżnął prawdę, a o resztę nie pytał”. Nigdy nie trudnił się matactwem, podstępem, nie walczył z żadną istotą ludzką ukrytym dla jej oka puginałem. Ludzie znali go wszędzie jako człowieka ,,zacności”. Sam nawykł nie tylko do tego przydomka, ale i do tego rysu swego charakteru, jak się przywyka do swego futra albo laski --- aż oto, po raz pierwszy w życiu, dla walki z tym ,,młodym” macał w ciemności i szukał w sobie czegoś nieznanego, jakiejś innej broni. Judym czuł to wewnętrznie i dlatego chciał ich wszystkich zwalczyć tym goręcej, że bez reform zdrowotnych, które zaczynały się od wzniesienia dna rzeki, jak sztuka czytania od abecadła, nie warto było w Cisach pracować. Toteż w zupełnej ciszy i wśród grzecznych ukłonów, wspólnego picia herbaty wraz z czytaniem gazet kipiała walka ukryta.</akap>
529
530
531
532 <akap>W pierwszych dniach marca po tęgich mrozach, trzymających świat w ciągu całego prawie lutego w żelaznych pazurach, nastała odwilż.</akap>
533
534
535
536 <akap>Śniegi raptownie spłynęły i ziemia do gruntu odmarzła. Rzeka w parku wezbrała, zniosła sztuczną tamę nad pierwszym stawem i wystąpiła z jego brzegów. Judym stał nad tą zamuloną wodą, gdy waliła się głębokim nurtem, i patrzał na potwierdzenie swych wywodów.</akap>
537
538
539
540 <akap>Było ciepło, jasno, po wiosennemu. Zadumany, nie dostrzegł, kiedy zbliżyli się do niego Krzywosąd i dyrektor.</akap>
541
542 <akap_dialog><begin id="b1193145379716"/><motyw id="m1193145379716">Konflikt, Lekarz, Niemiec, Polak</motyw>--- A co? --- rzekł administrator --- co by teraz było, panie doktorze, gdyby tu nie było kanału. Którędy szłaby ta wszystka woda?</akap_dialog>
543
544 <akap_dialog>--- Raczej zapytaj pan, gdzie się podziewają fury zgniłych liści z kanału. Idą w tej chwili do stawu, żeby wydzielać ze siebie ,,powietrze”, za które pan każesz płacić ludziom z daleka przyjeżdżającym.</akap_dialog>
545
546 <akap_dialog>--- Znacie tę bajeczkę --- więc posłuchajcie...<pr><slowo_obce>Znacie tę bajeczkę --- więc posłuchajcie...</slowo_obce> --- aluzja do ,,powiedzonka” z komedii Aleksandra Fredry <tytul_dziela>Pan Jowialski</tytul_dziela>.</pr> --- śmiał się dyrektor klepiąc Judyma po ramieniu.</akap_dialog>
547
548 <akap_dialog>--- Piorunujemy w gazetach na publiczność owczym pędem dążącą za granicę, do tak zwanych <wyroznienie>badów</wyroznienie><pr><slowo_obce>bad</slowo_obce> (z niem.: <slowo_obce>Bad</slowo_obce>) --- miejscowość kąpielowa, uzdrowisko.</pr>. Jakiż to <wyroznienie>bad</wyroznienie> zniósłby podobne rzeczy?</akap_dialog>
549
550 <akap_dialog>--- Kochany panie...</akap_dialog>
551
552 <akap_dialog>--- Nie, nie, ja się nie zapominam! Ani trochę! Ja mówię o samej rzeczy, kiedy panowie tego chcecie. Wpuśćmy tu Niemca, i patrzmy, co by on zrobił. Co wpierw urządzi: wspaniały salon do tańca czy szlamowanie stawu?<end id="e1193145379716"/></akap_dialog>
553
554 <akap_dialog>--- No, chodźmy, Krzywosąd, chodźmy... --- rzekł dyrektor --- mamy jeszcze niejedno na głowie...</akap_dialog>
555
556
557
558
559
560
561
562
563
564
565 <naglowek_rozdzial>,,Ta łza, co z oczu twoich spływa..."<pr><slowo_obce>Ta łza, co z oczu twoich spływa...</slowo_obce> --- początkowe słowa wiersza Adama Asnyka. Sens ukrytej w tytule aluzji wyjaśniają dalsze słowa pierwszej zwrotki, która brzmi: ,,Ta łza, co z oczu twoich spływa, / Jak ogień pali moją duszę; / I wciąż mnie dręczy myśl straszliwa, / Że cię w nieszczęściu rzucić muszę..."</pr></naglowek_rozdzial>
566
567
568
569
570
571 <akap><begin id="b1193145819215"/><motyw id="m1193145819215">Podróż, Miasto</motyw>Kilkaset rubli złożone przez doktora Tomasza umożliwiły jego bratu wyjazd za granicę. Parę dni Wiktor spędził w domu wśród płaczu i perswazji familijnych. Kiedy wszakże nadeszła chwila odpowiednia, ruszył w świat.</akap>
572
573
574
575 <akap>Był to wczesny ranek w lutym. Jednokonna dorożka z woźnicą znużonym i zagrzebanym w kożuch wlokła się ulicami. W cieniu nastawionej budy siedział Wiktor z żoną. W nogach mieściły się dzieci, którym ta ostentacyjna jazda sprawiała niewymowną uciechę. <begin id="b1193146227936"/><motyw id="m1193146227936">Zwierzęta</motyw>Chudy, zbiedzony koń-wyrobnik ślizgał się na obmarzłych kamieniach, utykał, gdy zerwane nogi trafiały w jamy zadęte przez zaspy śniegowe i wlókł przekleństwo swego żywota, budę na kołach, ulicą Żelazną w kierunku wolskich rogatek. <begin id="b1193146380911"/><motyw id="m1193146380911">Wiatr , Zima, Żywioły</motyw>Z przecznic, od Wisły, dął wicher i z furią miotał się na wszystko. Bił w nozdrza i w pyski, rozwarte przez wędzidła, strudzone konie pociągowe, które z całej siły, wszystkimi mięśniami wlokły po barbarzyńskim bruku wielkie fury frachtowe. Ciął w oczy biednych ludzi, od świtu dnia pędzących dokądś po kawałeczek nędznego chleba. Szarpał na wszystkie strony małą, zabłąkaną psinę, która przytulała się do zimnych schodów.<end id="e1193146227936"/> Usiłował wyrwać haki i zatrzasnąć drzwi prowadzące do sklepów. Zdawało się, że w pewnych sekundach doznaje szalonej wściekłości na widok szyldów, że ciska się, chwyta zębami ogromne litery, targa je we wszystkie strony, jakby zamierzał strząsnąć z nich na ziemię głupie napisy. Skoro w swej drodze dalekiej spotykał wysokie kamienice, wdzierał się na ich dachy i stamtąd wydymał zaspy śniegu w brudne ulice. Cieniutkie włókienka przecinały widownię jakoby żywe, ruchome sieci pajęcze. Lotne płatki snuły się tak szybko i tak ciągle w jednym kierunku, że zostawiały w oczach wrażenie długich nici. Zdawało się, że początki ich snują się, niby z kądzieli, z zaspy pod rudym parkanem, w oczach rosnącej, a przeciwległe końce zwijają na druty telefonowe<pe>++telefonowe++ --- dziś popr.: telefoniczne</pe>, krążą mechanicznie dokoła słupów z poprzecznymi ramionami i lecą w maszynowym pędzie dokądś nad rynny.</akap>
576
577
578
579 <akap>W sieci tej uwikłany miota się na rogu uliczny posłaniec. Skacze i tupie, uderza nogą o nogę, rozciera sobie ręce i biega na małym dystansie tam i z powrotem, tam i z powrotem. Gdy zwrócił się twarzą ku północnej stronie, wicher czyhający za węgłem rzuca się nań jak tygrys, wszczepia w niego pazury i oddech wtłacza do gardła. Wówczas ten mały, zgarbiony człeczyna odwraca się i drepce w miejscu, a wicher bije go w plecy i pcha przed sobą, podwiewając szarą sukmanę. Są chwile, kiedy posłaniec przyczaja się przed wichrem, wtula się w zagłębienie muru i stoi tam bez ruchu, jakby bez życia...<end id="e1193146380911"/></akap>
580
581
582
583 <akap><begin id="b1193146499919"/><motyw id="m1193146499919">Żyd</motyw>Tam dalej idzie szerokimi krokami ogromny Żyd-furman z biczyskiem w ręku. Głowę ma obwiązaną jakimś dużym, czerwonym gałganem, na sobie ze trzy opończe, nogi w buciorach z wojłoku. Twarz jego, zarośnięta, krwawa, schłostana przez wiatry, góruje wśród tłumu, przekrwione oczy patrzą jak wicher spod brwi zsuniętych. Ten człowiek z pola, człowiek należący do drogi jak słup wiorstowy albo bariera mostu, przygotowany do obcowania z burzą, ze śniegiem i mrozem, zaciekawia do żywego Karolę i Franka. Zapominają o świecie i, gdy dorożka daleko już odlazła, widzą go jeszcze i pokazują sobie nawzajem palcami.<end id="e1193146499919"/> Na Srebrnej i Towarowej, gdzie wskutek ścisku fur dorożka idzie wolno, noga za nogą, i huśta się w wybojach jak łódka, dzieciom aż oczy wyłażą z ciekawości. Oto wozy frachtowe trzeszczące pod ciężarem pak z towarem, czarne fury naładowane węglem, inne lodem, cegłą, drzewem. Obok nich idą woźnice zadęci śniegiem, z osędziałymi brodami na czerwonych twarzach, i wrzeszcząc poganiają zwierzęta. Spomiędzy brudnych kamienic wyrywają się tu i ówdzie dzikie kształty murów fabrycznych, nawet wśród takiej zamieci nie tracące swej barwy czarnej, jakby wieczną śniedzią okrytej. <begin id="b1193146668260"/><motyw id="m1193146668260">Kot</motyw>Dachy o formie spiczastych schodów, zza których szklą się ciemne, stalowe szyby, nie po to wprawione, żeby przez nie na świat boży oczy ludzkie patrzały... Wśród duszących murów uderzają te szyby blaskiem nie swoim, obcym ich naturze, niby oczy kota pod światło widziane.<end id="e1193146668260"/> Gdzie indziej wyrywa się w niebo wielki komin z cegły albo czernieje żelazny, przymocowany drutami, i rzuca olbrzymie kłęby burego dymu na mury sąsiednich domów i w okna ich mieszkań. Konwulsyjne ruchy budy spychały jadącym na brwi kapelusze i zasłaniały oczy. Wiktor siedział bez ruchu. Spod obwisłej linii ronda patrzał na przesuwający się obraz. Kiedy niekiedy z oczu jego wytaczała się łza i przez nikogo nie dostrzeżona biegła po wynędzniałej twarzy.</akap>
584
585
586
587 <akap>Gdy minęli rogatkę, wrzawa ustała. Otoczyły ich parkany, pustki, sady, rozległe dziedzińce zawalone węglem, wapnem, deskami. Gdzieniegdzie nawijał się przed oczy samotny, chudy dom, jakby wydmuchnięty z czerwonego piasku. Drzwi jego piętra wychodziły w szczere pole, a nie znajdując przed sobą balkonu, dokąd miały prowadzić, tylko dwie rude szyny sterczące w murze, zdawały się żywić zamiar wyrwania się z zawias i rzucenia w przepaść. Wkrótce i te ostatnie siedziby znikły i za jakimś parkanem odchyliło się pole, dziedzina wichru. Daleko zostało miasto rysujące się nikłymi liniami jak symbol czegoś niejasny, a pełen boleści i takiego żalu, takiego żalu...</akap>
588
589
590
591 <akap><begin id="b1193146773858"/><motyw id="m1193146773858">Wiatr </motyw>Do budy wdzierał się teraz tęgi, zimny wicher.</akap>
592
593
594
595 <akap>W drzewach przydrożnych huczał złowrogo, czasem między orczykami, jakby u tylnych kopyt szkapy, gwizdał przeraźliwie.<end id="e1193146773858"/></akap>
596
597
598
599 <akap><begin id="b1193146803349"/><motyw id="m1193146803349">Kobieta, Mężczyzna</motyw>Cała rodzina przytuliła się do siebie. Judymowa niby to instynktownie pod wpływem zimna cisnęła kolanami nogi męża. On siedział sztywny, ręce wsunął w rękawy i patrzał przed siebie. Myślami był już daleko, w podróży. Badał swoją nieznaną, przyszłą drogę za pomocą błędnych przeczuć. Skądś, z dalekich, Bóg wie kiedy odebranych wrażeń, z napomknień słyszanych wytwarzał sobie dziwne narzędzie poznania niewiadomej doli.<end id="e1193145819215"/> Wzrok jego błądził po śniegach przydrożnych, tak dziwnych jak wypadki, jak myśli, jak wszystko. Oto kształty zasp dziewiczych, bez żadnej formy, niezgodne z niczym, przeładowane jakimiś szczególnymi efektami, jakby ornamentem w rodzaju barokowym. To jakby liście powykręcane, krzywe, pełne zgięć do wnętrza, niby to przypominające naturę, ale od form jej prawdziwych dalekie; liście nie istniejące, liście wielkie a niepełne; to znowu jakby strzały tytaniczne, którymi można by przebić kościół świętokrzyski<pr><slowo_obce>kościół świętokrzyski</slowo_obce> --- kościół Świętego Krzyża w Warszawie, należący do największych kościołów w stolicy.</pr>.<end id="e1193146803349"/></akap>
600
601
602
603 <akap>Tu ciągnęły się jakieś chwilowe wzgórza, co zalecały się oku łagodnym kształtem swoim, gdzie indziej ohydne jamy, przypominające najgorszą a niewiadomą i ciemną boleść życia, a przypominające tak żywo, niby krzyk przeraźliwy...</akap>
604
605
606
607 <akap>Świat z prawej i lewej strony zasłonięty był burą czarniawą<pr><slowo_obce>czarniawa</slowo_obce> --- chmura.</pr>, z której łona wicher wydymał i niósł nad ziemią śniegi lotne.</akap>
608
609
610
611 <akap><begin id="b1193147020443"/><motyw id="m1193147020443">Chłop, Obyczaje, Żyd</motyw>Około południa dorożka przybyła wreszcie na miejsce i zatrzymała się przed samotnym budynkiem w szczerej pustce, którą łączył ze światem plant kolejowy. Na dole był sklepik z jaskrawym szyldem. W głębi mieścił się lokal rodziny żydowskiej, której liczni przedstawiciele ukazali się we drzwiach, gdy dorożka obok nich stanęła. Dzieci, skostniałe prawie od zimna, wytrzeszczonymi oczyma przypatrywały się tej ,,kamienicy”, zbudowanej z belek na pół zmurszałych, zapewne po spadłej z etatu karczmie lub stodole, a umalowanej na kolor cielisty z czerwonymi ornamentami około drzwi i okien. Wiktor wysiadł i poprosił jedną z osób przypatrujących się, czy nie można by dla rozgrzewki dostać kieliszka monopolu. Zaraz wyniesiono przed dom butelkę i cała rodzina wychyliła po kieliszku. Dryndziarz zmuszony był przełknąć dwa, gdyż po pierwszym całkiem nie mógł dojść istotnego smaku.</akap>
612
613
614
615 <akap>We mgle widać było jakieś szare zarysy. Żydkowie objaśnili, że to właśnie jest dworzec kolejowy. Pociąg idący w stronę Sosnowca<pr><slowo_obce>w stronę Sosnowca</slowo_obce> --- w okresie zaborów na trasie kolei warszawsko-wiedeńskiej Sosnowiec był stacją graniczną w Królestwie Polskim.</pr> miał ukazać się za jakie trzy kwadranse.<end id="e1193147020443"/> Judym musiał się spieszyć. Familia miała go odprowadzić jeszcze kawałek drogi, a nie dochodząc miasteczka cofnąć się, wsiąść w czekającą dryndę i wrócić do Warszawy.</akap>
616
617
618
619 <akap>Szli tedy wszyscy prędko, prędko, brzegiem plantu, po zmarzniętej grudzie ścieżki. <begin id="b1193147190767"/><motyw id="m1193147190767">Kobieta, Małżeństwo, Matka, Mąż, Mężczyzna, Obyczaje, Rodzina, Żona</motyw>Wiktor biegł przodem. Zdawało mu się, że już późno, że pociąg idzie... Wtedy biegł szybko...</akap>
620
621
622
623 <akap>Oni pospieszali za nim, naśladując jego ruchy. Czasami znowu zwalniał kroku i mówił jeszcze urywanymi zdaniami, radził żonie zrobić to i tamto... Ona chciała jeszcze poruszyć tysiące rzeczy, miała nadzieję, że go co może zatrzyma, choćby na dzień, na parę godzin. Myśli w jej głowie splątały się i tak jak te płatki śniegu snuły po mózgu. Czuła w ustach, w gardle, wewnątrz siebie palący smak wódki i jakieś odurzenie zmysłów. Było jej wszystko jedno, a razem taki żal! Serce ściskało się, jakby je cienka nić przewiązała i rznęła. Ale nade wszystkim stała nierozumna pewność, że cokolwiek kto kiedy zrobił na świecie i w jakimkolwiek celu, to ona jedna jedyna musi dźwigać ciężar tego wszystkiego. Musi wyżywić te dzieci. On, Wiktor, odchodzi. To nie ma gadania, musi... Och, jak pali ta wódka! Taki dym w głowie, taki głupi dym... Trzeba przecie rozumieć, co i dlaczego. Skoro urodziła dzieci, to je musi nieść na sobie. Jak to zwierzę, jak to zwierzę. Wiadoma rzecz. Ojciec może odejść, a ona nie. Ona matka. To się nazywa tak --- matka. Rozumie się, że on musi iść, jeszcze jak się to rozumie! Pod sercem leży to rozumienie niby dziecko poczęte, jak rana leży otwarte, w którą się wieczny piasek sypie. We wnętrzu piersi leży zgoda na to odejście.</akap>
624
625
626
627 <akap>O kilkaset kroków przed pierwszymi domami mieściny Wiktor zatrzymał się i rzekł, jako trzeba się już pożegnać... Głos jego drgnął.</akap>
628
629
630
631 <akap>Po obydwu stronach twardej i szerokiej szosy, na którą weszli, czerniały rokiciny. Ciemnobrunatne, śliskie, okrągłe pręty ich gałązek tłukły się o drewna mocnej bariery pomalowanej czarną farbą. Był to okrutny, przejmujący głos. Wiatr ciął dołem, pod barierami, i zmiatał z drogi cienkie fałdy śniegowe, odsłaniając lód ciemny i grzebienie grudy startej przez koła wozów.</akap>
632
633 <akap_dialog>--- Wiktor --- jęknęła Judymowa --- nie rzucisz mię? Bój się ty Boga, Wiktor...</akap_dialog>
634
635 <akap_dialog>--- Masz ci... teraz...</akap_dialog>
636
637 <akap_dialog>--- Bo jakbyś mię <wyroznienie>puścił kantem</wyroznienie>!</akap_dialog>
638
639 <akap_dialog>--- No i teraz pora na takie rzeczy... Kolej idzie! Trza przecie mieć rozum.</akap_dialog>
640
641 <akap_dialog>--- Żebyś wiedział, że te dzieci, to przecie twoje... Wiktor, Wiktor... --- łkała cichym, bojaźliwym, umierającym głosem.</akap_dialog>
642
643 <akap_dialog>--- Ale napiszę, jak tylko pierwszą robotę dostanę. I pierwszy pieniądz to samo przyślę. Cóż ty myślisz...</akap_dialog>
644
645
646
647 <akap>Prędko ją objął, uścisnął. Później dzieci.</akap>
648
649
650
651 <akap>Nim się obejrzeli, odszedł drogą. Wlekli się za nim, ale machnął ręką raz i drugi, nakazując im powrót. Z dala jeszcze raz krzyknął, żeby wracali, bo dryndziarz zniecierpliwi się i odjedzie. Stanęli tedy w miejscu i patrzeli na jego postać. Widać było palto odsiedziane, spodnie z nędznego kortu, wypchnięte na kolanach, szerokie, nie zakrywające cholewek kamaszków, kapelusz zrudziały, płaski ,,melon”. Tylko twarz już im zginęła.</akap>
652
653
654
655 <akap><begin id="b1193147429253"/><motyw id="m1193147429253">Dziecko</motyw>Judymowa rzekła do dzieci wśród łkania:</akap>
656
657 <akap_dialog>--- Widzicie, to ojciec tam idzie... To ojciec... tam...</akap_dialog>
658
659
660
661 <akap>Franka nie zdziwiła ani trochę ta wiadomość. Stał sobie najspokojniej i dłubał palcem w nosie.</akap>
662
663
664
665 <akap>Postać Judyma coraz słabiej czerniała wśród lecącego śniegu, wreszcie raptem zsunęła się za pochyłość gruntu i znikła z oczu.</akap>
666
667
668
669 <akap>Wtedy Judymowa chwyciła Karolę za rękę i biegła z powrotem, żeby jak najmniej tracić czasu, za który płaciło się dorożkarzowi. Jęła przywoływać Franka, który z niekłamaną satysfakcją puszczał na szosę bryłki zmarzniętej grudy...<end id="e1193147429253"/><end id="e1193147190767"/></akap>
670
671
672
673
674
675
676
677
678
679
680 <naglowek_rozdzial>O świcie</naglowek_rozdzial>
681
682
683
684
685
686 <akap>Bardzo rano doktor Judym wybrał się na rewizję swoich zdechlaków we wsiach okolicznych. <begin id="b1193147755818"/><motyw id="m1193147755818">Wiosna</motyw>Miało to miejsce w pierwszych dniach kwietnia. Jeszcze łąki były mokre, role ciemne, na gościńcach kisły głębokie bajora. Powiększał je drobny, nieustanny deszczyk, siejący mgłę ruchomą, lecącą z głębi płynnych, wolnych westchnień wietrzyka. Można było, skacząc tu i ówdzie przez rowy, czepiając się pleciaków<pe>++pleciaków++ --- zapewne chodzi o plecione np. z wikliny płoty</pe>, iść bez zamoczenia choćby i kilka wiorst drogi.<end id="e1193147755818"/></akap>
687
688
689
690 <akap>Doktor miał na sobie ciepłą kurtę, a na nogach grube buty z cholewami. Szedł tonąc w srogich myślach i wygwizdując pewną znaną arię z takim fałszowaniem głównego motywu, jakie Europejczykowi mogło ujść na sucho tylko w okolicach Cisów, i to w szczerym polu. Droga ciągnęła się brzegiem lasu, po gruncie pagórkowatym i urwistym. To zapadła w wąwóz, to pięła się na wzgórza, to znowu jak prosty szew odcinała pole rozesłane na placu wykarczowanym w lesie. <begin id="b1193147804363"/><motyw id="m1193147804363">Wiosna</motyw>W nizinach o gruncie bardzo wilgotnym leżały już jasne murawy, budzące wspomnienie przecudownego rumieńca życia na obliczu człowieka, który był w ciężkiej chorobie śmierci bliski.<end id="e1193147804363"/> W działkach włościańskich stała jeszcze mokra martwota. Doktor pospieszał, żeby wejść na punkt wyższy, panujący nad okolicą, a to w celu zobaczenia tarczy słonecznej, która jeszcze nie wychyliła się zza przeciwległej góry, choć już płynęła nad ziemią.</akap>
691
692
693
694 <akap><begin id="b1193147911565"/><motyw id="m1193147911565">Drzewo, Wiosna</motyw>W lesie, którego brzegiem postępował, chwiała się wilgoć wiosenna. Mchy wiszące na sękach świerków jak siwe, obmarzłe futra zimowe były mokre i co chwila kapały z nich ciemne krople. Tylko one sprawiały ruch między uśpionymi drzewami. Zdawało się, że to z nich wydziela się ostry, wilgotny, leśny zapach. Tu i ówdzie na pniach wisiały obdarte płaty kory, które wiosna niby brzydkie łachmany syciła wodą i wolno ściągała ku ziemi. Głębie przetrzebionego lasu zalegała jeszcze mokra ciemność, w której miętosił się opar leśny. Pnie osiczyny były jakieś żółtawe. Graby od deszczu lśniły się i czerniały jak stal. Na jasnej podszczytowej korze sosen tworzyły się zacieki niby rysunki dziwnego kształtu, kontury jakichś rzeczy, sylwetki szczególnych twarzy... Między obmokłymi pniami i gęstwiną gałęzi zwisających pod ciężarem dżdżu przywabiała oczy, niby senna mara nie dająca się żadnym sposobem odegnać, to brzózka schylona, to młoda osika mnóstwem świeżych pąków obrzucona jakby rozżarzonymi węglami. W człowieku się coś cieszyło na widok tych drzewek i coś je pozdrawiało z głęboką czułością.</akap>
695
696
697
698 <akap>Doktor Judym czuł nawet, że w tym jest może trochę jakiego sentymentalizmu albo tam czego jeszcze gorszego, ale nie mógł na to poradzić.<end id="e1193147911565"/></akap>
699
700
701
702 <akap>,,Pewno, że tego sentymentu --- myślał --- nie można ani krajać mikrotomem<pr><slowo_obce>mikrotom</slowo_obce> --- aparat do krajania bardzo cienkich skrawków tkanek roślinnych czy zwierzęcych, które bada się pod mikroskopem.</pr> ani zgoła obejrzeć pod mikroskopem, ale cóż z tego, kiedy sentyment istnieje i jest takim samym faktem spełnionym jak najlepiej opisany bakcyl”.</akap>
703
704
705
706 <akap>Zajęty tak pierwotnymi myślami wszedł między drzewa, usiadł na starym pniaku i czekał. <begin id="b1193148115459"/><motyw id="m1193148115459">Wiosna</motyw>Ciemne chmury tworzyły jakby włok szeroki, który ciągnął się od jednego do drugiego krańca widnokręgu i zwisał długimi matniami. Każde ich oko wytrząsało deszcz sypki, ciepły, lecący jakoby puch. W głębi zostawał czysty przestwór, rozkoszna, seledynowa toń, w którą wcielała się purpura zorzy rannej. U samego brzegu dalekiego horyzontu pokazały się białe i rumiane obłoczki, budzące widokiem swoim dziwne wzruszenie, niby otwarte, prześliczne oczy kobiece, gdy marzą. Było cicho, tak cicho, że dawało się słyszeć siąpanie cichego dżdżu w kałużach dziobatych od padających kropelek. Po ziemi sączyły się wszędy małe strumyki, jak dzieci pełne wesela, które nie wiedzą, z jakiej przyczyny i dokąd z radością w podskokach lecą.<end id="e1193148115459"/></akap>
707
708
709
710 <akap>W tej ciszy ucho doktora uderzył szorstki odgłos turkotu wozu. Wkrótce na szczycie góry ukazały się konie okryte tumanem pary i bryczka. Konie były zdrożone, zachlastane tak błotem, że z gniadych stały się szarymi, bryczka unurzana w bagnie, a nawet furman i figura zajmująca siedzenie --- dźwigali ślady długotrwałej podróży.</akap>
711
712
713
714 <akap>Judym wpatrzył się pilnie w rysy damy siedzącej na bryczce i poznał ,,osobę" z pałacu, pannę Joannę.</akap>
715
716
717
718 <akap>Miała na sobie francuski jasnozielony płaszczyk z kapiszonem. Ten kapiszon wciągnęła na głowę dla ochrony jej przed deszczem. Zdawała się drzemać.</akap>
719
720
721
722 <akap>Doktor żywo zaciekawiony, skąd może wracać panna Podborska o tej godzinie i drogą nie prowadzącą w stronę świata, półwiedząc, w jakim celu to czyni, wstał ze swego pniaka i szedł brzegiem gościńca naprzeciwko wolanta. Gdy był od niego w odległości kilku kroków, panną Joanna dźwignęła głowę i spostrzegła go. Na twarzy jej odmalował się wyraz pomieszania, a nawet jakby przestrachu. W pierwszej chwili pociągnęła kaptur na oczy, później odwróciła głowę... Doktor pozdrowił ją ukłonem i z pytającym uśmiechem na ustach stanął przy bryczce.</akap>
723
724 <akap_dialog>--- Cóż to za eskapada, panno Joanno? Skąd pani wraca?</akap_dialog>
725
726 <akap_dialog>--- Jak pan widzi... Z podróży.</akap_dialog>
727
728 <akap_dialog>--- Widzę, widzę nawet, że podróż musiała być daleka.</akap_dialog>
729
730
731
732 <akap>Furman zatrzymał konie. Przez chwilę panna Joanna skubała w zakłopotaniu brzeg okrywki. Na jej ,,niemożliwie”, jak mówiono, prawdomównej twarzy malowało się usiłowanie zatajenia czegoś. Rumieniec rozpalał się na policzkach. Rzekła cicho:</akap>
733
734 <akap_dialog>--- Jeździłam do spowiedzi... do Woli Zameckiej.</akap_dialog>
735
736 <akap_dialog>--- Aż do Woli? I dlaczegóż nocą? Niechże pani drugi raz tego nie robi. Któż widział?... Deszcz pada, chłód w nocy, pani cała zmoknięta. Proszę mi darować, że wchodzę nieproszony ze swą interwencją, ale jako lekarz uważam sobie za obowiązek zrobić tę uwagę.</akap_dialog>
737
738
739
740 <akap>Tymczasem robił ją z pobudek bynajmniej nie lekarskich. <begin id="b1193148337387"/><motyw id="m1193148337387">Kobieta, Mężczyzna</motyw>Serce mu biło w piersiach. Ta twarz ze spuszczonymi oczami w głębi zielonego kaptura, przepyszne, rozrzucone włosy, wysuwające się na czoło, a szczególnie oczy, oczy i płomień rumieńca... Było to jakby urok dziwnego lasu, jakby się łączyło ze słońcem, które zza mgieł wypływało nad cichą, senną leśną głuszą. Judym stał bezradnie przy stopniach bryczki i zmrużonymi oczyma wpatrywał się w płochliwe rysy.<end id="e1193148337387"/></akap>
741
742 <akap_dialog>--- E, proszę łaski panienki, cóż ta ukrywać przed panem, przed doktorem... --- rzekł znienacka furman odwracając się bokiem. --- My nie do spowiedzi, proszę pana doktora, jeździli z panienką.</akap_dialog>
743
744 <akap_dialog>--- Felek! --- krzyknęła panna Podborska.</akap_dialog>
745
746 <akap_dialog>--- Jeżeli sobie pani nie życzy... --- rzekł Judym uchylając kapelusza. --- Nie chciałbym zrobić najmniejszej przykrości.</akap_dialog>
747
748 <akap_dialog><begin id="b1193148655720"/><motyw id="m1193148655720">Kobieta, Małżeństwo, Mężczyzna, Miłość, Miłość romantyczna, Obyczaje</motyw>--- No, przecie się ta rzecz nie ukryje, choćby my na głowie stanęli. Już i tak ludzie mielą jęzorami... --- prawił Felek.</akap_dialog>
749
750 <akap_dialog>--- Cóż takiego?</akap_dialog>
751
752 <akap_dialog>--- My jeździli, proszę pana doktora, szukać jaśnie panienki, panny Natalii.</akap_dialog>
753
754 <akap_dialog>--- Jak to szukać? --- szepnął Judym ze zdumieniem. --- Jak to szukać?</akap_dialog>
755
756
757
758 <akap>Zamiast odpowiedzi panna Joanna zerwała się szybko i wysiadła z bryczki. Twarz jej była udręczona. Całe ciało trzęsło się jak w febrze. Dała Judymowi znać oczyma, że chce mu całą prawdę powiedzieć, ale nie wobec furmana. Odeszli kilka kroków drogą w górę. Felek zrozumiał swą rolę i wstrząsnął z lekka lejcami. Konie ruszyły i noga za nogą, wolniuteńko zstępowały ze wzgórza. Stukanie kół bryczki o korzenie sosen i świerków przerzynających drogę zagłuszało rozmowę.</akap>
759
760 <akap_dialog>--- Natalka --- mówiła panna Joanna --- odjechała z domu bez wiedzy babki.</akap_dialog>
761
762 <akap_dialog>--- Czy sama?</akap_dialog>
763
764 <akap_dialog>--- Nie.</akap_dialog>
765
766 <akap_dialog>--- Z panem Karbowskim?</akap_dialog>
767
768 <akap_dialog>--- Tak... z panem, z panem... Karbowskim.</akap_dialog>
769
770
771
772 <akap>Mówiła otulając się zarzutką, jakby ją przejmowało dręczące zimno:</akap>
773
774 <akap_dialog>--- Biedna babunia... Tak strasznie nad tym cierpi. Poszła zaraz na grób pana Januarego i leżała w kaplicy krzyżem. Nie wiedzieliśmy... nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Taki popłoch!</akap_dialog>
775
776 <akap_dialog>--- No, a skądże wiadomo?</akap_dialog>
777
778 <akap_dialog>--- Pan Worszewicz powziął skądś wiadomość jeszcze wczoraj, że Natalka odjechała do Woli Zameckiej. Nie mogę zrozumieć, skąd to mógł wiedzieć. To taki bystry człowiek... Domyślił się, że wezmą ślub w tym właśnie kościele, w Woli. Jest tam ksiądz, jakiś, podobno, niesympatyczny. I rzeczywiście... Zgodził się dać ślub. Widać na tej podstawie babunia wysłała mię wczoraj na noc. Pojechałam niezwłocznie. Pędziliśmy co koń skoczy, ale wszystko na nic. Istotnie tam ślub wzięli. Gdym przyjechała, już było po wszystkim: wyjechali. Kazali powiedzieć, gdyby się ktoś dopytywał, że jadą wprost za granicę.</akap_dialog>
779
780 <akap_dialog>--- Proszę pani, to było... Może było do przewidzenia, nie to właśnie, ale coś w tym rodzaju.</akap_dialog>
781
782 <akap_dialog><begin id="b1193148530180"/><motyw id="m1193148530180">Nauczycielka</motyw>--- Ach, panie doktorze! Cóż za rola moja w tej całej sprawie.</akap_dialog>
783
784 <akap_dialog>--- Rola pani?</akap_dialog>
785
786 <akap_dialog>--- Byłam jej nauczycielką, mentorką, niby powiernicą. Ja domyślałam się, ja nawet wiedziałam o tej miłości. Nie cierpiałam tego pana i widać dlatego sądziłam, że cały afekt minie. Teraz każdy może powiedzieć, że to zapewne mój wpływ. Każdy może to powiedzieć i, niestety, będzie nawet miał słuszność. Ja często rozmawiałam z Natalką o tym, że są w małżeństwie bez miłości rzeczy potworne, które mnie przejmują wzgardą, że nie powinna, że nie powinna nigdy w życiu... Któż mógł przewidzieć, że ona tak to zrozumie!</akap_dialog>
787
788 <akap_dialog>--- Niech się pani uspokoi. Na pannę Natalię tego rodzaju dyskusje małe wywarły wrażenie. To była natura samodzielna, śmiała, bezwzględna.<end id="e1193148530180"/></akap_dialog>
789
790 <akap_dialog>--- O, tak, bezwzględna. W liście do babki, który wiozę, zaznaczyła wyraźnie, że majątek swój złożony w banku, majątek swój osobisty, odziedziczony po matce, podniesie w całości, gdyż jako pełnoletnia ma do tego prawo. Tak napisała do tej babuni... ,,Jako pełnoletnia”...</akap_dialog>
791
792 <akap_dialog>--- Czy to duży majątek?</akap_dialog>
793
794 <akap_dialog>--- Podobno bardzo znaczny.</akap_dialog>
795
796 <akap_dialog>--- Będzie miał pan Karbowski przez czas pewien co puszczać.</akap_dialog>
797
798
799
800 <akap>Panna Joanna stanęła, jakby sobie coś przypomniała. Rzuciła na Judyma oczami pełnymi blasku i jakby chytrości.</akap>
801
802 <akap_dialog>--- Ale ja mówię to wszystko i ani mi na myśl nie przyjdzie, jaką to panu musi sprawiać przykrość...</akap_dialog>
803
804 <akap_dialog>--- Mnie? przykrość?</akap_dialog>
805
806 <akap_dialog>--- Ach, przecież... Przecież to i pan kochał się w Natalce... Przepraszam pana bardzo...</akap_dialog>
807
808 <akap_dialog>--- Ja? --- rzekł Judym --- ja się kochałem?</akap_dialog>
809
810 <akap_dialog>--- Niech mi pan wierzy, że nie przez złość mówiłam to wszystko!</akap_dialog>
811
812 <akap_dialog>--- Próżno by mię pani żałowała, bo nie czuję się wcale zmartwiony. Daję pani na to słowo uczciwego człowieka, że nie kocham się w pannie Natalii. Nie, nie! --- zawołał z radością w głosie i oczach --- nie kocham się w niej wcale!<end id="e1193148655720"/></akap_dialog>
813
814
815
816 <akap>To przeczące wyznanie było niby ostatni dźwięk rozmowy. Do dna ją wyczerpało.</akap>
817
818
819
820 <akap>Szli jeszcze obok siebie kilkadziesiąt kroków w milczeniu, po prostu nie będąc w możności mówić więcej. Panna Joanna przyspieszyła kroku i rzekła:</akap>
821
822 <akap_dialog>--- Muszę już jechać.</akap_dialog>
823
824
825
826 <akap>Judym odprowadził ją do bryczki.</akap>
827
828
829
830 <akap><begin id="b1193148818503"/><motyw id="m1193148818503">Kobieta, Miłość</motyw>Gdy mu podawała rękę, miała na twarzy wyraz jakiejś bolesnej trwogi, niby człowiek, który siłą przeczuć coś dostrzega, czego zmysły objąć jeszcze nie mogą. Judym patrzał na nią szerokimi oczyma. Gdy jej pomagał wskoczyć na stopień bryczki, która zatrzymała się wśród błotnistej drogi, i uczuł ciało jej przy sobie, prawie w objęciach, miał jakieś cudne złudzenie.</akap>
831
832
833
834 <akap>Któż by uwierzył, że to ta sama, ona, że to zapach jej włosów? Widział w niej dotąd siostrę-człowieka, rozum i serce, istotę ze swej dziedziny, z tego kręgu, gdzie o jedno nic, wysokie a niezrozumiałe dla motłochu egoistów, kłopocą się bez wytchnienia i trudzą z radością braterskie duchy. I oto szalał ze szczęścia: ona nie tylko taka! Iście czartowskie marzenie jak wąż ślizgało się po jego piersiach. Tak z nim było, jakby kolor jej włosów, jakby ich nikły zapach na wieki stał się jego własnością.</akap>
835
836
837
838 <akap>Jakaś bolesna troska i niewysłowiona czułość przystąpiła do serca, jakaś omglona litość niby kwiaty pachnąca. Było to obce duchowi i budziło swym przyjściem podziw i zadumanie.</akap>
839
840
841
842 <akap>Bryczka oddaliła się i znikła na zakręcie.</akap>
843
844
845
846 <akap>Judym wtedy uczuł, jak serce jego ściska się i drży. Stał na brzegu lasu i wyrzucał sobie z okrucieństwem, czemu nie rozmawiał dłużej.</akap>
847
848
849
850 <akap>Tyle jeszcze trzeba było powiedzieć, tyle rzeczy niezmiernie ważnych!<end id="e1193148818503"/> <begin id="b1193149028062"/><motyw id="m1193149028062">Wiosna</motyw>Każde ze słów, które teraz z mroku się wysuwały, miało przedwieczny swój byt, swój jakiś własny kształt, swój sens i miejsce, treść i logiczne znaczenie, jak ton w symfonii niezbędny, konieczny, doskonale umieszczony. W każdym z nich były zamknięte całe obszary, całe jakby okolice wiosenne, gdzie mokre pola wonieją i wysokie drzewa szeleszczą.<end id="e1193149028062"/></akap>
851
852
853
854 <akap>Leniwym krokiem wlókł się w swoją stronę, ku wsi stojącej na drugiej stronie doliny. Gdy był u szczytu wzgórza, słońce wydzierało się z chmur nad odległymi lasami. Dusza Judyma szła ku temu światłu jak olbrzym, którego barki dosięgają nieba.</akap>
855
856
857
858 <akap><begin id="b1193148974962"/><motyw id="m1193148974962">Kobieta, Miłość, Żona</motyw>Zatrzymał się na dawnym miejscu i wśród błotnistej drogi ujrzał ślady małych trzewików panny Joasi. Wzrok jego padał na te foremne wyżłobienia w piasku i w zachwycającej wizji oglądał stopy, które tych miejsc dotknęły. Widział ciało wysmukłe, subtelnie piękne, budzące nieopisaną rozkosz, które się nad nimi przemknęło.</akap>
859
860
861
862 <akap>Zamknąwszy oczy patrzał w głębinę swej duszy.</akap>
863
864
865
866 <akap>W tej chwili schyliła się ku niemu cicha wiedza, wesoły szept męczącej zagadki, rozstrzygnięcie trudnego pytania, proste jak czysta prawda. Powitał je radosnym śmiechem:</akap>
867
868
869
870 <akap>,,Ależ tak! Rozumie się! Przecie to jest moja żona”.<end id="e1193148974962"/></akap>
871
872
873
874
875
876
877
878
879
880
881 <naglowek_rozdzial>W drodze</naglowek_rozdzial>
882
883
884
885
886
887 <akap>Na początku czerwca Judymowa dostała list od męża ze Szwajcarii z żądaniem przyjazdu. Pisał, że zarabia w fabryce więcej niż w Warszawie, że musi dużo wydawać na siebie, gdy się w knajpie stołuje, że mu jadło szwajcarskie <wyroznienie>ani weź</wyroznienie> nie służy. Wyliczał potrawy, jak zupę z sera szwajcarskiego, kartoflane sałaty, napoje, jak <slowo_obce>most</slowo_obce><pr><slowo_obce>most</slowo_obce> (z niem.: <slowo_obce>Most</slowo_obce>)  --- sok ze świeżo wyciśniętych winogron.</pr>, i w podziw wszystkich wprowadził dziwacznością takiego stołu.</akap>
888
889
890
891 <akap><begin id="b1193312240901"/><motyw id="m1193312240901">Kobieta, Matka, Żona</motyw>Judymowa nie miała żadnego wyjścia. Zarobić na dom, dzieci i ciotkę sama nie mogła, lękała się, że ją mąż może opuścić i zginąć gdzieś na kraju świata. Skoro chciał, skoro kazał, żeby przyjeżdżała --- nie pozostawało nic innego.<end id="e1193312240901"/></akap>
892
893
894
895 <akap>Graty sprzedała i uzyskawszy paszport ruszyła w drogę. Ktoś ze znajomych powiedział jej, że przez granice niemieckie<pr><slowo_obce>przez granice niemieckie</slowo_obce> --- Z Królestwa Polskiego jechało się do Szwajcarii przez  Śląsk, należący wówczas do Rzeszy Niemieckiej, i kraje ówczesnej monarchii austro-węgierskiej (Czechy oraz Austrię właściwą).</pr> zabraniają przewozu sukien materialnych<pr><slowo_obce>materialny</slowo_obce> --- jedwabny.</pr>, więc wszystko, co miała lepszego, popruła, okręciła się cała najrozmaitszymi szmatami i tak, z zielonym, drewnianym kuferkiem w ręku odjechała. Na dworcu zebrało się gronko przyjaciół Wiktora. Ciotka łkała... Dzieci były zrazu uszczęśliwione. Ona sama, odwykła od bezczynności, drzemała ciągle w wagonie. Kupiła bilet wprost do Wiednia, gdzie miał ją na dworcu czekać jeden towarzysz, gadający po polsku.</akap>
896
897
898
899 <akap>Judymowa nie umiała ani jednego obcego wyrazu. Ponauczano ją słów: <slowo_obce>Wasser</slowo_obce>, <slowo_obce>Brot</slowo_obce>, <slowo_obce>zwei</slowo_obce>, <slowo_obce>drei</slowo_obce><pr><slowo_obce>Wasser</slowo_obce>, <slowo_obce>Brot</slowo_obce>, <slowo_obce>zwei</slowo_obce>, <slowo_obce>drei</slowo_obce> (niem.) --- woda, chleb, dwa, trzy.</pr>, itd., ale i to jej się splątało w głowie.</akap>
900
901
902
903 <akap>Przejechała granicę, noc nastała, a tymczasem w wagonie wciąż jeszcze po polsku rozmawiano. Judymowa była dobrej myśli:</akap>
904
905
906
907 <akap>,,Taka ta i zagranica! Przecie się tu doskonale z ludźmi rozmówi... Troszkę jakoś inaczej gadają, ale po naszemu”.</akap>
908
909
910
911 <akap><begin id="b1193312406609"/><motyw id="m1193312406609">Podróż, Rodzina, Sen</motyw>Ułożyła przy sobie dzieci, sama się skurczyła. Jej nerwy, przywykłe do wiekuistej czujności, skorzystały z chwili. Zapadła w sen, ów sen w wagonie klasy trzeciej, w stan dziwnej półjawy, kiedy czuje się wszelkie łoskoty i drżenia, wie wszystko, a zarazem jest o tysiąc mil...</akap>
912
913
914
915 <akap>Pociąg leciał w ciemności. Częstokroć w szyby wagonu uderzały światła stacji i po krótkiej chwili ginęły, jakby dokądś uniesione przez świst lokomotywy. Gdy pociąg stawał, słychać było dygotanie dzwonków elektrycznych. Skowyczał w nich jakiś frazes złowieszczy, rozbity na tysiące jednolitych wzdrygnięć...</akap>
916
917
918
919 <akap>Judymowa czuła to w sennym marzeniu. To na nią zewsząd wiał strach olbrzymiooki, to się przeistaczał w widzenia miłe, w rozmowy z ludźmi bliskimi albo w pospolity, znany, obrzydły widok wnętrza fabryki cygar. Zmysły, przyuczone jak pociągowe bydlęta do zaduchu, łoskotu, wrzawy i męki, wpływały teraz w jakieś nieznane przestwory. Snuła się w nich słodkawa. tchórzliwie-zwycięska podświadomość o wyższości nad wszystkim, co zostało w Warszawie, co teraz w brudach pracuje.</akap>
920
921
922
923 <akap>Ona jedzie w świat, w świat, w świat. Do Wiednia... Gdy kiedyś zjawi się w Warszawie, już nie pozwoli ciotce imponować sobie radami, dobrymi na każdy wypadek. Co ciotka wie? Co ciotka może wiedzieć? Była ciotka, na przykład, w takim chociażby Wiedniu? Widziała ciotka świat, Europę?</akap>
924
925
926
927 <akap>I dostrzega w sennym złudzeniu starą tuż obok siebie. Zbeczane ciotczysko siedzi na kuferku pod oknem. Gdzie to jest, w starym mieszkaniu na Ciepłej czy gdzie indziej? Jakaś stancja na poddaszu czy w suterenie... Kąty izby zalega mrok, wilgoć i smutek. Tylko na jeden policzek ciotki Pelagii i na chudą, zaciśniętą rękę pada z okna blade światło. Stara nic nie mówi i wiadomo, że się nie odezwie. Zaciekła się. Beczała swoim zwyczajem przez całą noc, a teraz już milczy i tylko patrzy spode łba zimnymi oczami. Czasem po jej wargach zamkniętych przewinie się blady, chory, krótki uśmiech. Ale żeby westchnęła... Żeby się choć przemówiła z człowiekiem... Wie ona wszystko --- ho! ho... Nic się przed nią nie ukryje. We trzy miesiące po takim dniu wymieni, co było wtedy a wtedy, o której godzinie jakie słowo albo wejrzenie padło. Judymowa czuje jakiś głupi, nieznośny żal. Chciałaby zwrócić się do ciotki, chciałaby ją z wrzaskiem zapytać:</akap>
928
929
930
931 <akap>,,I czegóż ciotka siedzi, u diabła, jak Kopernik na słupie! O co ciotce chodzi? Skradli my co, czy my kogo spalili?”</akap>
932
933
934
935 <akap>Ale nie to, nie to! Wcale nie to chciała do niej mówić... Na takie słowa miałaby ciotka nie jedną, ale sto odpowiedzi. Tu chodzi o co innego. Przecie musiała wyjechać, musiała iść za mężem, gdzie jej kazał. Niechże ciotka powie, że to źle zrobiła! Tak, dobrze! Uwolni się raz na zawsze od starej... Tylko to jedno, to jedno... Taki żal! Nie może patrzeć na starą, tak jej już obrzydła, ale zarazem nie może oczu od niej oderwać!<end id="e1193312406609"/></akap>
936
937
938
939 <akap>Nagle coś ją potrąciło i cisnęło na ścianę. Drzemiąc pochyliła się i wsparła ramieniem o człowieka siedzącego obok niej na ławce. Był to wysoki, barczysty mężczyzna z fajką w zębach. Zmierzył ją złymi oczyma i coś mruknął. Twarz jego była ciemna, duża, nos orli. Wszedł do wagonu, gdy zasnęła. Przy skąpym świetle Judymowa obejrzała ukradkiem tę nową figurę i kilka innych zapełniających przedział. Byli to jacyś nowi ludzie. Widać wsiedli dość dawno, bo zdążyli się pospać. Ktoś z nich głośno chrapał. Naprzeciwko kiwał się jakiś mężczyzna w twardym, okrągłym kapeluszu. Widać było tylko ten kapelusz, gdyż cała głowa zwisła na piersi, a twarz skryła się w postawionym kołnierzu paltota. Kapelusz zniżał się bardziej i cały korpus coraz śmieszniej szedł naprzód. Zdawało się, że lada chwilka runie na Karolę śpiącą w rogu przeciwległej ławy. Judymowa chce krzyknąć, ale dziwny lęk dreszczem ją przenika. W kącie spał ktoś inny. Twarz chuda, oparta o ścianę, trzęsła się wraz z nią i z hałasem się tłukła. Z ust śpiącego, roztwartych jak można sobie wyobrazić najszerzej, wydzierało się spazmatyczne chrapanie...</akap>
940
941
942
943 <akap>Judymowa zlękła się czegoś patrząc na tych ludzi. Wyjrzała oknem i ze zdziwieniem zaczęła dostrzegać okolicę. Krótka wiosenna noc miała się już rozwiać. Szary zakres dalekiej płaszczyzny majaczał przed oczyma, a widok ten ścisnął serce tak boleśnie, jakby je dławił.</akap>
944
945
946
947 <akap>,,To już musi być obca ziemia...” --- pomyślała sobie Judymowa.</akap>
948
949
950
951 <akap>Wówczas z wielkim strachem i z jakimś pokornym uszanowaniem rozejrzała się po obliczach ludzi śpiących w wagonie.</akap>
952
953
954
955 <akap>Pociąg pędził. Okolica stawała się coraz ludniejsza. W szczerym polu czerwieniały fabryki. Wszędzie widać było domy, kościoły...</akap>
956
957
958
959 <akap>Był już dzień zupełny, gdy ukazała się wielka rzeka, szeregi czarnych, zadymionych murów.</akap>
960
961
962
963 <akap>Wkrótce pociąg stanął. Wszyscy wysiedli z wagonu, więc i Judymowa ruszyła się z miejsca. Dzieci były zaspane, znużone, blade, ona sama chwiała się na nogach. Gdy stanęła wśród szerokiego peronu, zbliżył się do niej jakiś człowiek biednie ubrany i przemówił po polsku:</akap>
964
965 <akap_dialog>--- Zaraz-em was poznał.</akap_dialog>
966
967
968
969 <akap>Judymowa wpatrzyła się w rysy nieznajomego i przypomniała je sobie. Towarzysz zabrał jej rzeczy i kazał im iść ze sobą. Wyszli na miasto i długo maszerowali różnymi ulicami. Wiedeńczyk mówił dużo i chętnie. Był to dobry znajomy Wiktora. Zetknęli się znowu ze sobą tu, we <wyroznienie>Widniu</wyroznienie>. Tamten pisał do niego, żeby się zajął żoną, gdy będzie w oznaczonym dniu przejeżdżała. Wyprawi ją dalej.</akap>
970
971
972
973 <akap>Nie poszedł dziś do fabryki, bo chce <wyroznienie>festownie</wyroznienie><pr><slowo_obce>festownie</slowo_obce> --- tu: jak najlepiej.</pr> zająć się nimi. Są znużeni --- ba, ba --- tyli świat. Wprost z Warszawy! I cóż ta w tej Warszawie? Miła to jest mieścina, ta Warszawa, nie można powiedzieć, wesołe miasteczko, choć ani się umywała do <wyroznienie>Widnia</wyroznienie>... Judymowa mówiła półgębkiem. Wstyd jej było nieznajomego. Pragnęła spocząć co prędzej...</akap>
974
975
976
977 <akap>Zeszli w dzielnicę uboższą, wdrapali się na czwarte piętro wielkiego domu. Wkrótce byli w zwyczajnym, ciasnym, robotniczym mieszkaniu. Przyjaciel Judyma żonaty był z wiedenką, która ani słowa po polsku nie rozumiała. Plotła jednak do dzieci i do Wiktorowej śmieszne jakieś wyrazy, zadawała im tysiące pytań, śmiała się, ocierała oczy... Po śniadaniu zasłano betami szeroką kanapę i Judymowa złożyła na nich swą głowę, ale mimo zmęczenia oka zmrużyć nie mogła. Godzina za godziną upływała jej na rozmyślaniu o tym, jak to jechać dalej.</akap>
978
979
980
981 <akap>Teraz dopiero pojęła, że jest między obcymi. Towarzysz Judyma, który mówił po polsku, stał się tak dla niej bliski i drogi jakby brat rodzony. Gdy wychodził z pokoju, drżała na samą myśl, że już odszedł i nie wróci.</akap>
982
983
984
985 <akap>Pod wieczór musieli wyruszyć na dworzec. Opiekun ulokował ich w wielkim furgonie przewozowym jak śledzie w beczce i odstawił na Westbahn<pr><slowo_obce>Westbahn</slowo_obce> (niem.) --- Dworzec Zachodni.</pr>. Tam kupił Judymowej bilety do samego Winterturu w Szwajcarii, a gdy wyczekiwali na drugi dzwonek --- prędko ją uczył rozmaitych słów niemieckich. Przede wszystkim kazał jej spamiętać  dwa: <slowo_obce>umsteigen</slowo_obce> i <slowo_obce>Amstetten</slowo_obce>. Wlepiał w nią swe wyłupiaste, blade oczy i poruszając grdyką szyi, gadał:</akap>
986
987 <akap_dialog>--- Amstetten --- to jest stacja, gdzie będziecie przesiadali na <slowo_obce>Zug</slowo_obce>, co rżnie do Salzburga --- a <slowo_obce>umsteigen</slowo_obce> --- to znaczy przesiadać. Pytajcie się <wyroznienie>cięgiem</wyroznienie> konduktora: Amstetten? Amstetten? Jak powie, że tak, albo kiwnie głową, wtedy przesiadać na <slowo_obce>Zug</slowo_obce> do Salzburga --- <slowo_obce>umsteigen</slowo_obce>! Rozumiecie?</akap_dialog>
988
989 <akap_dialog>--- Rozumiem... --- szeptała Judymowa drżąc ze strachu.</akap_dialog>
990
991
992
993 <akap>Uczył ją prócz tego kilkunastu niezbędnych wyrazów, gdy wtem uderzył drugi dzwonek. Tłok ludzki wwalił się we drzwi i do wagonów.</akap>
994
995
996
997 <akap>Towarzysz Kincel znalazł dogodne miejsce i zdobył je dla swych protegowanych nie bez trudu. Przy okazji stoczył kłótnię z jakimś grubasem, który na tę właśnie ławkę usiłował się wpakować. Judymowa nie rozumiała, rzecz prosta, o co chodzi, ale z tonu mowy wnosiła, że ma się na awanturę. Zaczęła tedy prosić swego przewodnika, żeby dał spokój, gdyż bała się teraz wszystkiego. Towarzysz Kincel udobruchał się. Dzieci ulokował, pakunki złożył na górnej ławce i ciągle jeszcze uczył Judymową. Ale oto trzeci dzwonek rozległ się jakby krótki zły krzyk i towarzysz zgasł w wąskich drzwiach przedziału.</akap>
998
999
1000
1001 <akap>Wagon był pełen ludzi. Panował gwar...</akap>
1002
1003
1004
1005 <akap>Judymowa ogarnęła rozpacz, gdy wsłuchując się z całej siły w tę mowę nie chwytała ani jednego zrozumiałego dźwięku.</akap>
1006
1007 <akap_dialog>--- <slowo_obce>Amstetten</slowo_obce>, <slowo_obce>umsteigen</slowo_obce>, <slowo_obce>Amstetten</slowo_obce>, <slowo_obce>umsteigen</slowo_obce>... --- szeptał głos towarzysza, choć jego samego już dawno nie było.</akap_dialog>
1008
1009
1010
1011 <akap>Pociąg wolno ruszył się z miejsca. Ogniste, białe latarnie co pewien czas przyskakiwały z zewnątrz do okien wagonu na podobieństwo jakichś pysków pałających, które zdawały się ścigać to ruchome gniazdo ludzkie. Błysła ostatnia --- i pociąg runął w ciemność, jakby się urwał i odleciał od światła. Dzieci były rozkapryszone. Karola beczała na głos, Franek sprzeczał się o jakieś głupstwo. Judymowa była wprost rozszarpana w sobie. Dusił ją brak punktu oparcia. Była w tym strasznym kręgu czucia, kiedy człowiek nie panuje nad sobą, kiedy w nim coś się rozrywa, wybucha jak ładunek prochu i kiedy jego ciałem ślepy czyn rzuca, jak chce. Czuła duszność w gardle i zamęt, zamęt. Siedziała cicho na ławce, ale nie była pewna, czy za chwilę nie porwie się, nie roztworzy drzwi i nie uciecze wraz z tym pociągiem dokądś naprzód, w głuchą, straszliwą, w bezbrzeżną ciemność. Nie umiałaby powiedzieć, jak to długo trwało.</akap>
1012
1013
1014
1015 <akap>Nagle drzwi się otwarły i prosto w oczy zaświeciła jej latarnia konduktora. Judymowa wydobyła swe bilety i podała je urzędnikowi. Ten je obejrzał starannie, przeciął i oddając, monotonnym głosem wymówił:</akap>
1016
1017 <akap_dialog>--- <slowo_obce>Amstetten</slowo_obce>, <slowo_obce>umsteigen</slowo_obce>...</akap_dialog>
1018
1019
1020
1021 <akap>Słowa te w uchu Judymowej zabrzmiały jak najczulsze pocieszenie. Może Bóg da, że będzie rozumiała wszystko tak samo jak te wyrazy.</akap>
1022
1023
1024
1025 <akap>Chwała Panu Bogu Najwyższemu... Niech będzie imię Jego błogosławione...</akap>
1026
1027
1028
1029 <akap>Blask latarki konduktora zgasł we drzwiach. Wagon zaległa połciemność. Panował jeszcze gwar rozmów, z przeciwnego kąta wybuchały co chwila śmiechy i wrzaski jakichś bab obrzydliwych, ale już to wszystko nie było takie bolesne.</akap>
1030
1031
1032
1033 <akap><begin id="b1193313192299"/><motyw id="m1193313192299">Muzyka</motyw>Pociąg huczy, huczy... A gdy się dobrze wsłuchać, to można uchwycić słowa, nie-słowa, które spod jego kół płyną. Ach, nie, nie słowa... To jest jak ta odmiana, którą śpiew robi z człowiekiem. Sam niewiadomy grot muzyki, który na wzór żądła zostawiają w duszy człowieczej głębokie, święte tony. To jest sama sprawa i skutek melodii, do której należą wyrazy ,,Gorzkich żalów” rozlegające się pod sklepieniem wielkiej głębiny kościoła Świętojańskiego<pr><slowo_obce>kościół świętojański</slowo_obce> --- Katedra św. Jana na Starym Mieście w Warszawie</pr>:</akap>
1034
1035
1036
1037 <poezja_cyt>
1038         <strofa><begin id="b1193313273586"/><motyw id="m1193313273586">Wizja, Zaświaty</motyw>Zasłona się potargała,/
1039         Ziemia drży, łamie się skała...</strofa>
1040 </poezja_cyt>
1041
1042
1043
1044 <akap>Pieśń ta unosi człowieka, bierze go od obecnych, przeszłych i przyszłych męczarni żywota, wydziera z kleszczów wszelkiej niedoli, usuwa bez bólu od męża, od pamięci rodziców, od miłowania i nienawidzenia, nawet od Franka i od Karoli. Wszystko obce, zimne, cudze. Tam gdzieś daleko, daleko ciągnie ze sobą na święte pole jasną murawą zasłane. Perliste rosy na kwiatach stoją. Komu te białe wody obmyją bose, skrwawione nogi, ten znowu staje się człowiekiem, samym sobą, całą, samotną, swobodną duszą. Łzy łagodne płyną do serca jako cudotwórcze lekarstwo, które ogień każdej rany uśmierza. Chłodny pokój czy może wiatr pachnący owiewa znękane czoło.<end id="e1193313273586"/><end id="e1193313192299"/></akap>
1045
1046
1047
1048 <akap>Czasami jeszcze schyla się rozpacz... Czasami trwoga śmiertelna tak oczy zaostrzy, że widzą tuż obok siebie jakieś przerażające widma nieszczęścia, ale to wszystko z wolna zacicha, zacicha...</akap>
1049
1050
1051
1052 <akap>Począł szemrać cichy deszcz. Zaludnienie wagonu zmieniało się. Wchodzili ludzie prości, chłopi w krótkich spencerach, z fajkami w zębach, jechali dwie, trzy stacje i wysiadali, ustępując miejsca innym gromadkom. Powietrze było straszne, tak straszne, że mała Karola dostała mdłości. Gdy się nieco uciszyła i zasnęła, Judymowa siadła obok niej w rogu i przespała okrzyki ,,Amstetten!” rozlegające się za oknem.</akap>
1053
1054
1055
1056 <akap>Większość jej towarzyszów podróży wysiadła, weszli znowu całkiem inni, a ona o tym wszystkim nie wiedziała wcale. Gdy się ocknęła, był już dzień. Wagon był prawie pusty. Z okien widać było kraj pagórkowaty i dziwnie zielony. Śliczne łąki ciągnęły się tam między wzgórzami. Przed południem wagon stanął i wszyscy pasażerowie wysiedli.</akap>
1057
1058
1059
1060 <akap>,,To musi być przecie Amstetten...” --- pomyślała Judymowa.</akap>
1061
1062
1063
1064 <akap>Ściągnęła swoje tobołki z góry, zebrała je i wysiadła. Drżąc przeczytała na dworcu stacyjnym inną nazwę. Wtedy ją znowu opanowała wielka bojaźń: czy aby nie stało się co złego?...</akap>
1065
1066
1067
1068 <akap>Była to niewielka stacyjka. Pociąg, którym przyjechała, zwekslowano na drugą linię, odczepiono lokomotywę. Stał pusty jak wóz bez koni. Podróżni rozeszli się, nawet tragarze znikli z peronu. Judymowa nie wiedziała, co ma robić. Stała obok swych rzeczy, z przestrachem rozglądając się dokoła. Zdawało jej się, że w tym oczekiwaniu na coś niewiadomego upłynęły godziny...</akap>
1069
1070
1071
1072 <akap>Nareszcie z biura stacji wyszedł urzędnik kolejowy, zbliżył się i o coś zapytał po niemiecku.</akap>
1073
1074
1075
1076 <akap>Nie zrozumiała oczywiście nic a nic. Po długiej chwili zdołała wydobyć z gardzieli bojaźliwie pytający dźwięk:</akap>
1077
1078 <akap_dialog>--- Amstetten?</akap_dialog>
1079
1080
1081
1082 <akap>Kolejarz spojrzał na nią z uśmiechem, zadał znowu jedno, drugie pytanie, gdy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, usunął się. Wrócił po chwili i znowu rzucał jakieś wyrazy. Widząc, że nic nie rozumie, wziął ją za rękę, wyprowadził z peronu na dziedziniec i wskazał gestem miasto leżące w dali. Wtedy zrozumiała, że z nią coś złego się dzieje. Wydobyła z kieszeni bilet i pokazała urzędnikowi. On przeczytał to, co tam stało, wytrzeszczył na nią oczy, wzruszył kilkakroć ramionami, oddał jej bilet i znowu, jak tylko mógł najwyraźniej, gadał wywijając rękami. Wreszcie mruknął coś ostro, chrapliwie i poszedł. Czekała na tym samym miejscu w nadziei, że może wróci i jakoś nią pokieruje, ale daremnie.</akap>
1083
1084
1085
1086 <akap>Już się więcej nie ukazał. Tymczasem zaczęły na dziedziniec wjeżdżać wozy frachtowe, dorożki, karety. Gdy chciała znowu wyjść na peron, zastąpił jej drogę portier i, nagadawszy się do syta, odprowadził z powrotem za dworzec.</akap>
1087
1088
1089
1090 <akap>Był upał. Dzieci głodne, spragnione kwiliły. Chora Karola chwiała się i skarżyła na ból głowy. Trzeba było dostać gdzie trochę herbaty, gdyż dziecko płacząc o nią prosiło. Judymowa powlokła się w stronę miasta dźwigając rzeczy w rękach i na plecach. Szła szosą pustą, zalaną słońcem, po której wśród tumanów kurzu waliły ogromne fury. Była udręczona, bez sił i prawie bez duszy. Nie zdziwiłaby się wcale, gdyby ją kto zrzucił z drogi do rowu i kopał nogami. <begin id="b1193313572916"/><motyw id="m1193313572916">Szatan</motyw>Oczy jej widziały ciągnące bryki, domy w oddali, zarysy wysokich wież, kominów fabrycznych, ale prócz tego chłonęły w siebie co chwila jakieś niebywałe rzeczy. Zdawało się, że wygięty parkan, obielony wapnem, coś tu innego ma do czynienia. Z ogrodu zasadzonego burakami coś biegło, coś niewidzialne, a tak straszne, tak obmierzłe. Dojrzała to w oparze drżącym nad ziemią. Uczuła jego straszne oczy w piersiach swych, w stawach, w sercu, w korzeniach włosów, w palcach zdrętwiałych... To Zły tam szedł zza parkanu, na giętkich nogach, w ziemię wrośniętych. Śmiechem się dławił... Rozszerzał się, trząsł, wydłużał, miętosił. Miał ręce tak długie i oczy, oczy, co gryzą jak psia paszczęka...<end id="e1193313572916"/></akap>
1091
1092 <akap_dialog>--- Zbawicielu, Zbawicielu miłosierny...</akap_dialog>
1093
1094
1095
1096 <akap>Obcierała rękami pot z twarzy i tarła oczy, żeby zegnać widmo, ale nie mogła się uwolnić. Strach ją opłatywał jak sieć szeroka, którą dokoła niej ktoś okręca, okręca, okręca. I ten szept cichy, ten szept znany, pamiętny jeszcze z dzieciństwa...</akap>
1097
1098
1099
1100 <akap><begin id="b1193313685047"/><motyw id="m1193313685047">Dziecko, Matka</motyw>Franek szedł przodem i wnet wziął się do zabawy. Zbierał kamienie i frygał do ogrodów. Cisnął tak raz, drugi, trzeci. Za czwartym razem gdzieś daleko brzękła stłuczona szyba. Judymowa usłyszała ten dźwięk, pojęła, że to Franek stłukł szybę, i z nagła uczuła do tego chłopca straszną niechęć.</akap>
1101
1102
1103
1104 <akap>Tak sobie to pomyślała:</akap>
1105
1106
1107
1108 <akap>,,Wezmę tego psa i uduszę! Jeszcze mię tu zaczną <wyroznienie>tyrpać</wyroznienie> o szybę. Tylko patrzeć, jak się zlecą...”</akap>
1109
1110
1111
1112 <akap>Szła drogą i dzikim wzrokiem patrzyła na głowę Franka, który, wygwizdując, z rękoma w kieszeniach rozglądał się po okolicy. Co chwila zmuszona była wstrzymywać się, opierać swe pakunki o pryzmy tłuczonego kamienia albo je składać na ziemi. Pot zalewał jej ciało, każdy szew wrzynał się w skórę. Ociężałe i jakby rozdęte nogi zdawały się krwią broczyć. Mała Karola wlokła się obok matki i nie sprawiała na niej wrażenia idącego dziecka, istoty drogiej i lubej, lecz jakby wiadra wody, pod którego ciężarem ramię drętwieje.<end id="e1193313685047"/></akap>
1113
1114
1115
1116 <akap>Tak przypełzli do mostu nad szeroką wyrwą, w której głębi toczyła się jasnoniebieska woda.</akap>
1117
1118
1119
1120 <akap>Na moście panował hałas. Każde uderzenie koła, każde stąpnięcie nogi końskiej wywoływało huk długo nie milknący. <begin id="b1193313941075"/><motyw id="m1193313941075">Rozpacz</motyw>U wejścia na most Judymowa siadła w zupełnym omdleniu. Spoglądała na miasto jaśniejące w słońcu z drugiej strony rzeki... Czuła w sobie przez małą chwilę myśli jakieś czyste i spokojne. Zdawały się radzić jej, żeby szła ku jasnej łące, namawiać ją mądrymi słowy. Ale już łąki tej nie mogła zobaczyć w sercu swoim. Uderzyła w nią rozpacz jak wicher halny.</akap>
1121
1122 <akap_dialog>--- Po cóż ja tam idę? --- pytała samej siebie z łkaniem wewnętrznym, co zdawało się wydzierać z niej wnętrzności. --- Przecie to nie jest ani Wintertur, ani Amstetten... Co to może być za miasto! --- wołała głośno, patrząc w nie wyschłymi oczami.</akap_dialog>
1123
1124
1125 <akap>Siedziała tam głupia i bezsilna, jak plewa prześladowana od wiatru.</akap>
1126
1127
1128
1129 <akap>Dzieci zeszły z chodnika i bawiły się rzucaniem kamieni w głąb wąwozu. Mogły były pozlatywać w przepaść, a nie byłaby tego dostrzegła.<end id="e1193313941075"/></akap>
1130
1131
1132
1133 <akap>Z tego odrętwienia zbudził ją głos jakiś. <begin id="b1193313897162"/><motyw id="m1193313897162">Niemiec</motyw>Stał nad nią wysoki policjant w mundurze i kasku i gadał coś, wskazując oczyma rzeczy i dzieci. Spojrzała mu przelotnie w oczy i głośno rzekła po polsku:</akap>
1134
1135 <akap_dialog>--- A szczekaj, psie, choć i cały dzień! Wszystko mi jedno.</akap_dialog>
1136
1137
1138
1139 <akap>Żołnierz powtórzył swoje głośniej.</akap>
1140
1141
1142
1143 <akap>Judymowa rzekła ze złością:</akap>
1144
1145 <akap_dialog>--- Jak się to miasto nazywa?</akap_dialog>
1146
1147
1148
1149 <akap>Niemiec wytrzeszczył oczy i znowu coś zaczął mówić. Gdy mu nie odpowiadała i nie zwracała uwagi, chwycił w rękę tobół i wskazał jej gestem, żeby go zabierała na plecy. Tchnęła nie tylko najszczerszą chęcią, ale wprost porywem fizycznym, żeby mu plunąć w ślepie, i tylko siłą wstrzymała się od tego.<end id="e1193313897162"/> Szła kilkadziesiąt kroków na powrót, zupełnie martwa. Zimne zdrętwienie wolno kształtowało się w jakiś plan mętny. Nie miała siły rozumieć tego. Resztkami myśli chwytała to błędne, zaskórne chcenie, żeby tylko wiedzieć, co to jest, i zaraz wykonać...</akap>
1150
1151
1152
1153 <akap>Policjanta już nie było... Więc znowu wsparła tobół o żelazną barierę i tak stała na miejscu, ślepy wzrok tocząc naokół. Czuła już tylko, że ciężar tłomoka parzy ją w plecy, i owo zachcenie zdradliwe, dające nadzieję spokoju.</akap>
1154
1155
1156
1157 <akap>Stała tam bardzo długo, jakby żelaznymi mutrami przyśrubowana do żwiru chodnika i do bariery.</akap>
1158
1159
1160
1161 <akap>Środkiem ulicy po okrągłych kamieniach toczyły się w stronę dworca kolejowego omnibusy i powozy. Nagle wzrok Judymowej zatrzymał się na jednej parokonnej dorożce i osobach w niej siedzących. Byli to młodzi i piękni państwo, ubrani wykwintnie. Dama w skromnym słomkowym kapelusiku zasłaniała jasną parasolką młodego człowieka. Obydwoje śmiali się czegoś i rzucali wokoło siebie szczęśliwe, rozbawione spojrzenia.</akap>
1162
1163
1164
1165 <akap>Judymowa drgnęła, jakby ją kto pchnął naprzód. Przywołała dzieci i poszła za tą dorożką. Idąc tak, głośno mówiła do siebie:</akap>
1166
1167 <akap_dialog>--- Takie szczęśliwe ludzie, takie szczęśliwe... Może mi pomogą... Zbawicielu, Zbawicielu miłosierny...</akap_dialog>
1168
1169
1170
1171 <akap>Dorożka toczyła się wolno i Judymowa biegnąc co sił, miała ją ciągle przed oczyma. Głowy osób jadących co chwila pochylały się ku sobie. Dwa razy prędzej niż w tamtą stronę Judymowa przebyła odległość między dworcem a mostem.</akap>
1172
1173
1174
1175 <akap>Stanęła na podwórzu stacyjnym mało co później niż dorożka. Właśnie młodzi państwo wysiedli i stali obok, gdy tragarz odbierał z rąk woźnicy dwa kufry. Judymowa nie wiedziała, co pocznie, ale czekała na chwilę, kiedy do tych ludzi przemówi. Dlaczego do nich --- nie wiedziała. Istota jej zmieniła się teraz w jeden tylko wybuch woli: przemówi!...</akap>
1176
1177
1178
1179 <akap>Nagle młoda pani rzekła do swego towarzysza po polsku:</akap>
1180
1181 <akap_dialog>--- Weź od niego numer i chodźmy do sali.</akap_dialog>
1182
1183
1184
1185 <akap>Judymowa zachwiała się na nogach. W oczach jej pociemniało. Zbliżyła się do tej pani jak pijana i zaczęła bełkotać wyrazy przeplatane śmiechem, krzykiem i łkaniem:</akap>
1186
1187 <akap_dialog>--- Pani! Pani! O, moja przenajśliczniejsza... Pani, pani anielska!</akap_dialog>
1188
1189
1190
1191 <akap>Nieznajomi z uśmiechem życzliwości zwrócili się do niej. Zamienili ze sobą kilkanaście wyrazów francuskich, a potem żywo i ze współczuciem słuchali bezładnej historii przygód. Szczególnie młoda kobieta wypytywała się ciekawie o wszystko.</akap>
1192
1193
1194
1195 <akap>Judymowa pokazała im bilet i to ich ostatecznie upewniło, że nie mają przed sobą żebraczki ani oszustki. Na rozkaz tej pani tragarz wziął rzeczy z rąk Judymowej i odniósł je na salę razem z walizami. Dzieci dostały po kubku mleka. Wtedy dopiero Judymowa mogła zapłakać. Pani anielska sama przez chwilę miała łzy w oczach. On poszedł z biletem do kasy i siedział tam długo. Wrócił z wiadomością, że wszystko jest dobrze, że na skutek jego reklamacji Judymowa wróci do Amstetten, a stamtąd pojedzie we właściwą drogę, kiedy oni przesiądą się na pociąg idący do Włoch. Sama wzmianka, że się z nimi rozstanie, przejęła Judymowa dreszczem. Uspokoili ją obydwoje zapewnieniem, że teraz jej zginąć nie dadzą, że zobowiążą konduktorów i władze, aby ją odstawiono na miejsce, do Winterturu.</akap>
1196
1197
1198
1199 <akap>Młoda pani zaczęła pytać się z żywością o rozmaite rzeczy. Między innymi rzekła:</akap>
1200
1201 <akap_dialog>--- Pani jedzie z Warszawy?</akap_dialog>
1202
1203 <akap_dialog>--- Tak, proszę pani, z Warszawy.</akap_dialog>
1204
1205 <akap_dialog>--- A jakże się pani nazywa?</akap_dialog>
1206
1207 <akap_dialog>--- Nazywam się, proszę paniusi, Judymowa.</akap_dialog>
1208
1209 <akap_dialog>--- Jak, Judymowa? --- ze zdumieniem pytała piękna dama, otwierając swe śliczne, błękitne oczy.</akap_dialog>
1210
1211 <akap_dialog>--- Takie nazwisko, proszę paniusi --- Judymowa.</akap_dialog>
1212
1213 <akap_dialog>--- To jest --- mąż pani nazywa się... jakże? Judym?</akap_dialog>
1214
1215 <akap_dialog>--- Tak, Judym.</akap_dialog>
1216
1217 <akap_dialog>--- Doprawdy? --- szepnęła z zaciekawieniem. --- A może jakim kuzynem męża pani jest doktór Judym, pan Tomasz Judym?</akap_dialog>
1218
1219 <akap_dialog>--- To rodzony brat męża! Brat rodzony! --- wołała Judymowa. --- To paniusia zna brata?</akap_dialog>
1220
1221 <akap_dialog>--- Tak, znam troszkę --- rzekła pani Natalia.</akap_dialog>
1222
1223
1224
1225 <akap>Zwróciwszy się do męża, szepnęła:</akap>
1226
1227 <akap_dialog>--- Czy słyszysz?</akap_dialog>
1228
1229 <akap_dialog>--- Okazuje się, że miałaś wielbicieli ze wszystkich sfer towarzyskich... --- rzekł pan Karbowski.</akap_dialog>
1230
1231 <akap_dialog>--- Chciałabym widzieć teraz naszego ambitnego doktorka...</akap_dialog>
1232
1233 <akap_dialog>--- Istotnie, byłoby to ciekawe! Jak by też witał swoją rodzinę podróżującą w tak oryginalny sposób...</akap_dialog>
1234
1235
1236
1237 <akap>Sala zaczęła się napełniać. Uderzyły dzwonki, zaszedł przed peron pociąg i Judymowa została usadowiona w klasie trzeciej. Państwo Karbowscy jechali pierwszą. Miało się już pod wieczór.</akap>
1238
1239
1240
1241 <akap>Na stacjach, gdzie zatrzymywano się po kilka minut, młodzi małżonkowie wysiadali ze swego wagonu i przechadzając się po peronie gwarzyli z Judymową, z dziećmi. Pani Natalia interesowała się zdrowiem małej Karolki, która spała niespokojnie na ręku matczynym. Przynosiła jej to wina, to coś do zjedzenia, to jakieś lekarstwo otrzeźwiające. Dała im nieco nadwiędnięty bukiet kwiatów, pół flaszeczki perfum, wachlarz swój --- chłopakowi różne wykwintne drobiazgi.</akap>
1242
1243
1244
1245 <akap><begin id="b1193314350244"/><motyw id="m1193314350244">Chłop, Kobieta</motyw>Gdy ukazywali się na peronie i chodzili ze sobą, żywo mówiąc, pieszcząc się wzajemnie oczyma, ustami i każdym ich wyrazem, Judymowa nie spuszczała z nich oka. Wargi jej szeptały czułe nazwy, słodkie, prostackie, pół-ludowe spieszczenia, a cała dusza oddychała błogosławieniem tych dziwnych, prześlicznych postaci.</akap>
1246
1247 <akap_dialog>--- Żeby cię tak wiecznie chciał twój mąż jak teraz!... --- szeptała. --- Żebyś mu była zawsze luba... Żeby się w tobie kochał do samej śmierci... Żebyście mieli śliczne, duże, zdrowe, mądre dzieci... Żebyś je bez bólu wielkiego rodziła... Żebyś nad nimi po nocach łez dużo nie wylewała...</akap_dialog>
1248
1249
1250
1251 <akap>Bukiet róż trzymała przyciśnięty do ust i poiła się jego zapachem. Wąchała perfumy z lubością i czcią dla jasnej pani. Ta woń podniecała jej wdzięczność i zamieniła ją na tęskny zachwyt. Każdy ruch pani Natalii Judymowa chłonęła oczyma, śledziła jej postać i widziała ją w źrenicach wtedy nawet, gdy pociąg ruszał z miejsca i biegł wśród wzgórz ozłoconych zachodem słońca.</akap><end id="e1193314350244"/>
1252
1253
1254
1255
1256 <akap>W nocy w Amstetten państwo Karbowscy rozstali się ze swą protegowaną. Zanim wszakże to nastąpiło, konduktor pociągu dążącego w stronę Innsbrucku zajął się nią w sposób tak niesłychanie gorliwy, że ta furia pieczołowitości świadczyła o <slowo_obce>memento</slowo_obce><pr><slowo_obce>memento</slowo_obce> (łac., dosł.: pamiętaj) --- tu użyte żartobliwie dla określenia napiwku.</pr> co najmniej pięcioguldenowym. Podróżująca familia ulokowana została w osobnym przedziałku, na klucz zamykanym.</akap>
1257
1258
1259
1260 <akap>Judymowa do takiego stopnia była znużona, że przez całą noc nie mogła zmrużyć oka.</akap>
1261
1262
1263
1264 <akap>Leżała na twardej ławce i wytężonym wzrokiem patrzyła w szybę okienną.</akap>
1265
1266
1267
1268 <akap>Noc była widna, księżycowa. Rozległy horyzont nad ranem zasłonił góry. Grzbiety ich, z początku okrągłe, coraz bardziej szczerbiły się i biegły wyżej. Judymowa widziała góry pierwszy raz w życiu. Ten widok tak niesłychany dla człowieka z nizin i z miasta był jak gdyby dalszym ciągiem dnia minionego. W duszy jej te widoki i zdarzenia odbijały się gdyby w wodzie i tworzyły tam obraz zadziwiający. Patrzyła przez okno nie na góry, lecz na ten obraz w głębi siebie samej. Serce jej drżało i wzrok wewnętrzny wlepiał się w to cudne skupienie rzeczy.</akap>
1269
1270
1271
1272 <akap>,,Co to jest ta ziemia? I czy to ziemia?</akap>
1273
1274
1275
1276 <akap>Kto są ci przepiękni ludzie, których ujrzała tam pod tym miastem bolesnym?</akap>
1277
1278
1279
1280 <akap>I czy to ludzie? Kto jej powiedział, żeby szła za nimi? I...?”</akap>
1281
1282
1283
1284 <akap>Przed tym pytaniem serce jej mdlało i we łzach tonęło. Wtedy w niewysłowionym struchleniu pytała się głębin nocnych, łańcuchów górskich i tego świętego odbicia w samej sobie, odbicia w czymś czułym i wiotkim, jak gdyby w morzu łez:</akap>
1285
1286
1287
1288 <akap>,,Kto ich posłał?”</akap>
1289
1290
1291
1292 <akap>Najwyższe szczyty były niby posrebrzone blaskiem księżyca. Ich ostre kły miały teraz łagodny ludzki wyraz. Zdawało się, że dumają, że zamyśliły się i patrzą kamiennymi oczyma w lazur bezchmurny, usiany gwiazdami. I jeszcze zdawało się, że tak samo jak człowiek --- nie mogą zobaczyć...</akap>
1293
1294
1295
1296 <akap>Kiedy niekiedy wzrok Judymowej spadał w otchłań, gdy pociąg leciał na skalnych gzymsach arlberskiej drogi. Gdzieś w głębi, w przepaści, w niezmiernych szczelinach snuły się białe, zielonkawe piany wód Innu po sennych, śliskich, czarnych głazach.</akap>
1297
1298
1299
1300 <akap>Widoki te nie dziwiły Judymowej. Serce przyjmowało je i cicho, ostrożnie, troskliwie jak drogi skarb, chowało w sobie. Czasami dokoła wagonu roztaczała się głucha ciemność, którą wypełniał dym i łoskot. Judymowa nie wiedziała, co to jest, ale nie czuła lęku. Była tej nocy jakby nad słabością swego ciała i nad wzruszeniami ducha.</akap>
1301
1302
1303
1304 <akap>W pewnej chwili srebrne brzegi szczytów pogasły, jakby je kto zdjął z wyżyny. Coraz bardziej nasuwały się z cienia szare zręby i granie skał, rozdzierając sobą ciemność leżącą w dole. Z wysoka zstępował górski poranek.</akap>
1305
1306
1307
1308 <akap>Jechali tak przez cały następny dzień i całą noc. Znużenie dzieci stało się jakąś tępą omdlałością. W ustach, z braku właściwego napoju, utworzyły im się krosty. Kaszlali wszyscy troje i rzucali się we śnie.</akap>
1309
1310
1311
1312 <akap>W Buchs konduktor austriacki doręczył Judymową szwajcarskiemu, który ironicznym okiem oglądał tych podróżnych. Zrewidowano ich rzeczy, zamknięto znowu w wagonie i ruszyli dalej.</akap>
1313
1314
1315
1316 <akap>W blasku nowego dnia ukazało się wkrótce coś nieziemskiego, coś, na co patrząc Judymowa oczom wierzyć nie chciała: błękitne, zimne, tajemnicze jezioro Wallensee. Pierwszy promień zza szczytów wpadający w nizinę ślizgał się na falach, które się chwiały w chłodnym mroku. Ta głębia przezroczysta, a zstępująca w ciemną otchłań, znowu do drżenia zmusiła serce Judymowej. Wydało jej się, że widziała we śnie te wody, że przez nie szła z rozkoszą i że tam na ich dnie kamienistym leży ów sekret święty.</akap>
1317
1318
1319
1320 <akap>Tymczasem brzeg jeziora wygiął się prędko i jakby zamknął przed oczyma błękitną wodę. Pociąg wybiegł na szerokie błonia. Góry znikły i tylko regle świerkowe snuły się w dali. Łąki białe od miodownika, wśród których stały gęsto drzewa owocowe, tworząc jeden sad nieprzejrzany, ciągnęły się jak okiem rzucić.</akap>
1321
1322
1323
1324 <akap><begin id="b1193314844084"/><motyw id="m1193314844084">Chłop, Mąż, Żona</motyw>Około godziny jedenastej pociąg stanął w Winterturze. Usłyszawszy tę nazwę Judymowa przelękła się i bała ruszyć z miejsca. Konduktor otworzył drzwi i dał jej znak, żeby się wyniosła z wagonu. Gdy dźwigając swe toboły i dzieci złaziła ze stopni, ujrzała Wiktora, jak przeciskał się wskroś tłumu i szukał ich oczami. Zaraz w złość wpadła. Gdy ich zobaczył i podbiegł, sypnęła od razu:</akap>
1325
1326 <akap_dialog>--- Gdzieżeś, ty, człowieku, miał rozum, żeby nas w tyli świat!... O, Jezu, Jezu...</akap_dialog>
1327
1328 <akap_dialog>--- A cóżem ci --- rozkazywał? Mogłaś nie jechać. Widzisz ją! Powitanie małżeńskie! Od trzech dni przylatuję, jak kto głupi, na każdy pociąg...</akap_dialog>
1329
1330 <akap_dialog>--- Ale, powitanie! <wyroznienie>Spojrzyj no se</wyroznienie>, co się z tymi <wyroznienie>dzieciami</wyroznienie> zrobiło. W gębach mają jakieś krosty, nawet nie wiem... Masz ty rozum! Jeżeli my nie pomarli w drodze, to prawdziwe zdarzenie.</akap_dialog>
1331
1332 <akap_dialog>--- Takaś znowuż delikatna! I ja przecie jechałem tą samą drogą. Cóżem miał zrobić, skrócić ją czy co?</akap_dialog>
1333
1334 <akap_dialog>--- Ij, stuliłbyś gębę, bo doprawdy...</akap_dialog>
1335
1336 <akap_dialog>--- To ty mi stul gębę, żebym ci na powitanie czego zaś nie ofiarował. Jak ci się nie podoba, to siadaj w kolej i <wyroznienie>rznij</wyroznienie>, gdzie ci wypada.</akap_dialog><end id="e1193314844084"/>
1337
1338
1339
1340 <akap>Wziął na ręce Karolę, tobół pod pachę i wyprowadził ich za peron. Szli jakiś czas w milczeniu po szosie usypanej żwirem.</akap>
1341
1342
1343
1344 <akap>Obok drogi stały domy, przeważnie piętrowe, w małych ogródkach z żelaznymi sztachetami. Każde okno było zasłonięte zieloną żaluzją. Te mieszkanka, jak wszystko dokoła, zdawały się kwitnąć i posiadać w sobie zieleń roślinną. Na ścianach zwróconych ku południowi rozpięte były gałęzie wina, którego szarozielone gronka gęsto między liśćmi zwisały.</akap>
1345
1346 <akap_dialog>--- Ty masz, Wiktor, jakie mieszkanie? --- cichszym głosem spytała Judymowa.</akap_dialog>
1347
1348 <akap_dialog>--- Przecie że mam.</akap_dialog>
1349
1350 <akap_dialog>--- Jedną izbę?</akap_dialog>
1351
1352 <akap_dialog>--- Dwie nieduże i kuchenkę. Ciasne, ale niczego.</akap_dialog>
1353
1354 <akap_dialog>--- Daleko to?</akap_dialog>
1355
1356 <akap_dialog>--- Kawałeczek drogi. Nie bardzo daleko.</akap_dialog>
1357
1358
1359
1360 <akap>W istocie, minąwszy kilka ciasnych i krzywych uliczek, wprowadził ich wkrótce do sieni szczupłej kamienicy i na schody wąziutkie, czysto umyte, a wydeptane tak, że z desek stopni tylko cienka warstwa została. W klatce schodowej panował zaduch, pomimo że wszystkie sprzęty były tam wyczyszczone i błyszczące. Na drugim piętrze Wiktor otworzył drzwi i wpuścił swoją rodzinę do mieszkania. Było istotnie ciasne i niskie tak dalece, że się głową dotykało powały, ale miłe. Obadwa<pe>++Obadwa++ --- dziś popr.: obydwa</pe> pokoiki były wyłożone drzewem i malowane olejno na kolor błękitny. Aż na środek pierwszej izby lazł ogromny piec z brunatnych kafli. Całą ścianę zewnętrzną zajmowały okna, których w dwu stancyjkach było cztery. Judymowa z uśmiechem patrzyła na ten lokal i doznawała wrażenia, że wcale jeszcze nie wyszła z pociągu, tak bardzo te dwa pudełka wymalowane i lśniące przypominały przedział wagonu. Ale oto w drugiej izdebce dostrzegła łóżko, łóżko pod sam sufit zasłane betami. Zaczęła się co tchu rozbierać.</akap>
1361
1362
1363
1364 <akap>Judym wyszedł do swej fabryki. Dzieci nie chciały iść spać i wybiegły z ojcem na miasto.</akap>
1365
1366
1367
1368 <akap>Tonąc w puchu, Judymowa wodziła oczami po czystych ścianach, po prostych sprzętach, które nie miały na sobie ani jednej plamki, i usiłowała zatrzymać je w miejscu. Wszystko jej w oczach szło, szło, szło bez końca jak wagony. Ściana wysuwała się ze swego miejsca i przechodziła... Krzesło, komoda, szafa, tłumok, leżący na środku pierwszego pokoju --- wszystko to sunęło dokądś, bez przerwy... Gdy zamykała oczy, żeby usnąć, natychmiast w nich i w głębi mózgu snuły się nieskończone szeregi wagonów.</akap>
1369
1370
1371
1372 <akap>Koła ich stukając pędziły przez całe ciało, przez głowę i piersi, ze drżeniem, z hukiem i zgrzytem. Ani usnąć, ani odpocząć...</akap>
1373
1374
1375
1376 <akap>Czuła doskonale, jak mija czas, słyszała głosy zewnętrzne, rozumiała, gdzie jest, ale odegnać owego pędu wagonów ani na sekundę nie była w stanie.</akap>
1377
1378
1379
1380 <akap>Z dźwięków ulicznych zajmował ją i nęcił szczególniej jeden. Był to jakby śpiew, jakby wydawanie lekcji czy chóralne odmawianie pacierza przez gromadę dzieci. Judymowa słyszała nie tylko ogólny ton, ale każdy głosik z osobna, wymykający się z harmonii. Było w tym coś wesołego nad wszelki wyraz, coś tak miłego, że nie mogła dać sobie z tym rady. Wstała z łóżka, narzuciła odzienie i czając się w głębi izby zaczęła wypatrywać, skąd te głosy pochodzą.</akap>
1381
1382
1383
1384 <akap><begin id="b1193315695939"/><motyw id="m1193315695939">Dziecko, Praca</motyw>Z drugiej strony wąskiej uliczki na tej samej wysokości były roztwarte okna jakiejś dużej sali. Na małych drewnianych stołeczkach siedziało tam kilkadziesiąt, pewno ze czterdzieści sztuk indywiduów w wieku lat od czterech do sześciu. Osoby te gwarzyły, beczały, śmiały się, spierały, swawoliły, ale co pewien czas, na znak dany przez otyłą kobietę w latach, każde ujmowało w ręce szydełko i rozpoczynało pracę. Wtedy to za głosem przewodniczki cały chór, wykonywając szydełkiem każdy ruch, kiwał się i śpiewał ową jakby piosenkę. Judymowa nie rozumiała wyrazów, ale nie mogła się wstrzymać, żeby nie powtarzać płynących dźwięków:</akap>
1385
1386
1387
1388 <poezja_cyt>
1389         <strofa>
1390         Ine stache,/
1391         Fadeli ume g'schluh’/
1392         Use ziehe/
1393         Abe Loh'...<pr><slowo_obce>Ine stache...</slowo_obce> (dialekt niem.-szwajc.) --- wbij, owiń nitkę, wyciągnij i spuść...</pr>
1394         </strofa>
1395 </poezja_cyt>
1396
1397
1398
1399 <akap>Bawiło ją to i zajmowało do żywego.</akap>
1400
1401
1402
1403 <akap>,,Co też to może być? --- myślała. --- Szkoła? Ale czyżby kto posyłał do szkoły takie małe berbecie?”</akap>
1404
1405
1406
1407 <akap>Tymczasem w uczelni znowu wybuchały gwary, zabawa, krzyki, gonitwy, a po upływie jakiegoś czasu dawała się słyszeć recytacja:</akap>
1408
1409
1410
1411 <poezja_cyt>
1412         <strofa>Ine stache...</strofa>
1413 </poezja_cyt>
1414
1415
1416
1417 <akap>Patrząc na tę swawolę połączoną z robotą, słuchając chóralnego gwarzenia, które nie było jeszcze śpiewem, ale już było rytmem podniecającym do wykonania bez przykrości pracy, doznała dziwnego uczucia. Przytulona do ściany, z oczyma utkwionymi w ten obraz, który miała przed sobą, myślała o czymś, co jej nigdy, przenigdy nie przychodziło do głowy.</akap>
1418
1419
1420
1421 <akap>I wnet, ledwie pojęła tę rzecz głęboką i mądrą, uczuła w sobie żal śmiertelny. W głowie jej sunęły się wciąż mury, okna, żaluzje, a z oczu leciały łzy rzęsiste. Wzdychała nad sobą i nie tylko nad sobą... Trzymała w sercu bezsilną mękę patrzenia na dzieci swoje rosnące ponad rynsztokiem.<end id="e1193315695939"/></akap>
1422
1423
1424
1425 <akap>Z tej zadumy wyrwało ją gwałtowne stukanie we drzwi. Ktoś ruszał klamką i pukał. Bała się otworzyć, więc jakiś czas siedziała przyczajona, ale gdy dobijano się coraz gwałtowniej, przekręciła klucz w zamku. Wszedł do mieszkania mężczyzna wysoki, w kamizelce, z miną tak nasrożoną i oczami tak wściekłymi, że Judymowa ze strachu aż siadła na krawędzi łóżka.</akap>
1426
1427
1428
1429 <akap>Przybysz zaczął wrzeszczeć i machać rękami.</akap>
1430
1431
1432
1433 <akap>Pokazywał co chwila liście, które trzymał w ręce, ciskał je na podłogę, znowu brał i pchał w kieszeń... Zbliżał się do Judymowej i zadawał jakieś pytania, a gdy ona wciąż jednako skromnie milczała, wrzeszczał coraz głośniej. Używał tak z kwadrans. Wreszcie trzasnął drzwiami i wyszedł.</akap>
1434
1435
1436
1437 <akap>Ledwie Judymowa zdołała oddać się uczuciu szczęścia, znowu wrócił z całymi garściami liści. Kładł je na stole i błyskając białkami oczu, co kilka słów powtarzał:</akap>
1438
1439 <akap_dialog>--- <slowo_obce>U se!</slowo_obce><pr><slowo_obce>U se!</slowo_obce> (dialekt niem.-szwajc.) --- precz!</pr></akap_dialog>
1440
1441
1442
1443 <akap>Nie wiadomo skąd jej taka chęć przyszła, dość że zaczęła ziewać. Osłaniała wprawdzie usta ręką, ale jegomość widział to i doświadczał paroksyzmu furii, bo trząsł się cały i tupał nogami. Przyglądała mu się uważnie, od stóp do głów, poprzysięgając sobie w duszy, że gdyby tak, co daj Boże, drugi raz wyszedł z izby, to już nie głupia otwierać mu drzwi z klucza. W istocie awanturnik wyskoczył krzycząc jeszcze na schodach. Co tchu zamknęła drzwi, położyła się do łóżka i przykryła pierzyną. Tak w półsennym odurzeniu leżała ze dwie godziny, aż ją znowu zbudziło stukanie we drzwi. Był to Wiktor w towarzystwie owego złego Szwajcara i dzieci.</akap>
1444
1445
1446
1447 <akap>Wiktor coś bąkał, ale prędzej dla okazania żonie, jak się to rozmawia po niemiecku, niż dla wyjaśnienia sprawy.</akap>
1448
1449 <akap_dialog><begin id="b1193315641250"/><motyw id="m1193315641250">Dziecko, Emigrant</motyw>--- Czegóż ten od nas chce, Wiktor? --- spytała Judymowa.</akap_dialog>
1450
1451 <akap_dialog>--- A to nasze dzieci obdarły mu wino.</akap_dialog>
1452
1453 <akap_dialog>--- Co za wino?</akap_dialog>
1454
1455 <akap_dialog>--- Wiesz, oni tu mają winne krzewy na ścianach... Ten <wyroznienie>biurger</wyroznienie><pr><slowo_obce>biurger</slowo_obce> (z niem.: <slowo_obce>Bürger</slowo_obce>) --- obywatel, mieszczanin.</pr> miał calutki front domu pokryty. Przyszedł Franek z Karolą, wzięły i obdarły wszystkie liście, powyrywały badyle ze ziemi. No i trzęsie <wyroznienie>hajba</wyroznienie><pr><slowo_obce>Hajb</slowo_obce> (dialekt niem.-szwajc.) --- określenie pogardliwe, odpowiadające polskiemu: chamidło.</pr> morowe powietrze ze złości.</akap_dialog>
1456
1457 <akap_dialog>--- Po cóżeście wy toto zrobiły?</akap_dialog>
1458
1459 <akap_dialog>--- Wielkie święto, że my liście urwali! --- zaperzył się Franek. --- Masz mama o co piekło robić...</akap_dialog>
1460
1461 <akap_dialog>--- Ten <wyroznienie>hajb</wyroznienie> mówi, że tu już do ciebie przychodził --- rzekł Wiktor do żony.</akap_dialog>
1462
1463 <akap_dialog>--- A przychodził. Nawet dwa razy. Gadał sobie coś, ja słuchała. Wygadał, co wiedział, i poszedł.</akap_dialog>
1464
1465 <akap_dialog>--- Ech, już z tym narodem to człowiek nigdy do ładu nie dojdzie. To prawdziwy kryminał ten kraj! Tu o godzinie dziesiątej wieczorem już ci nie wolno we własnym mieszkaniu tupnąć obcasem w podłogę, bo się cały dom zleci. Nie wolno ci rozmówić się z drugim głośniej, nie wolno ci w kuchni trzymać wiązki drzewa, palić ognia, jak wiatr wieje, nie wolno chlusnąć naftą dla podpalenia w piecu, bo zaraz dwadzieścia pięć franciszków kary --- diabli wiedzą, co tu wolno...</akap_dialog>
1466
1467
1468
1469 <akap>Szwajcar tymczasem wciąż do nich gadał. Judym wytłumaczył żonie, że on się tak dopytuje, po co te dzieci zrobiły mu taką krzywdę, żeby niszczyć dojrzewającą gałąź winną. Kto ich tego nauczył, żeby takimi łotrami być już w dzieciństwie.<end id="e1193315641250"/></akap>
1470
1471
1472
1473 <akap>Sprawa została odłożona do późniejszego czasu, gdyż sam Judym nie rozumiał dobrze, co tamten gada. Wiedział tylko, że z tego mieszkania stanowczo go wyleją i że drugiego w mieście bezwarunkowo nie znajdzie. To go wprawiało we wściekłość. Przeklinał <wyroznienie>hajbów</wyroznienie>, na czym świat stoi, wymyślał im po polsku i po szwajcarsku.</akap>
1474
1475
1476
1477 <akap><begin id="b1193315774902"/><motyw id="m1193315774902">Emigrant, Robotnik</motyw>Wreszcie rzekł do żony:</akap>
1478
1479 <akap_dialog>--- Ja ci otwarcie powiem, że ja tu nie myślę siedzieć.</akap_dialog>
1480
1481 <akap_dialog>--- Gdzie?</akap_dialog>
1482
1483 <akap_dialog>--- A tu.</akap_dialog>
1484
1485 <akap_dialog>--- Cóż ty znowu gadasz?</akap_dialog>
1486
1487 <akap_dialog>--- Ja rznę do Ameryki.</akap_dialog>
1488
1489 <akap_dialog>--- Wiktor!</akap_dialog>
1490
1491 <akap_dialog>--- To jest niewola, nie kraj! Zarabiam tu wprawdzie więcej niż w Warszawie, ale wiesz ty, ile przy Bessemerze płacą w Ameryce? Pisał mi Wąsikiewicz detalicznie. To jest dopiero pieniądz</akap_dialog>.
1492
1493 <akap_dialog>--- Cóż ty mówisz, cóż ty mówisz... --- mamrotała. --- To my już do dom nigdy...</akap_dialog>
1494
1495 <akap_dialog>--- Do Warszawy? Masz ci! Jakże ja mam wracać? Zgłupiałaś? A zresztą po jakie sto tysięcy diabłów?</akap_dialog>
1496
1497
1498
1499 <akap>Myślał chwilę, a później mówił głośno, wstrząsając głową:</akap>
1500
1501 <akap_dialog>--- Moja kochana, Bessemer jest wszędzie na świecie. Ja idę za nim. Gdzie mi lepiej płacą, tam idę. Mam tu siedzieć w tej dziurze? Nie ma głupich!...<end id="e1193315774902"/></akap_dialog>
1502
1503
1504
1505 <akap>W oczach Judymowej wędrowały wciąż ściany, okna i sprzęty. Upadła na poduszki jak bezwładne drewno i osłupiałymi oczyma patrzyła się w malowane deski sufitu, który się z nią dokądś, w nieskończoność, w zaświaty posuwał, posuwał...</akap>
1506
1507
1508
1509
1510
1511
1512
1513
1514
1515
1516
1517
1518 <naglowek_rozdzial>O zmierzchu</naglowek_rozdzial>
1519
1520
1521
1522 <akap>W życiu doktora Judyma zaczął się okres szczególny. Na pozór była to taka sama egzystencja, te same obowiązki, takież dążności i starcia. W gruncie rzeczy jednak młody lekarz stał się jak gdyby inną osobistością. To, co czynił, czym się zajmował, było zewnętrzną powłoką jego istotnej natury, czymś niby ciało, w którego głębi wykwitł duch samoistny. Leczenie chorych, rzeczy szpitalne i zakładowe, wyjazdy do dworów i wsi okolicznych nie uległy zmianie, owszem, przychodziły z większą jeszcze łatwością, ale była to tylko eksploatacja żywej, kipiącej siły. Głąb duszy doktora Tomasza zajęło coś tak nowego, jak nową jest wiosna po twardej zimie.</akap>
1523
1524
1525 <akap>Między jednym a drugim wschodem słońca zamknięte były jakby gaje czarodziejskie, dalekie od tego świata, schowane za wysokimi murami. Ciągle trwało to pachnące wrażenie, jakiego doznał w dniu kwietniowym, kiedy, przybywszy po raz pierwszy do Cisów, stał w oknie i patrzał w głębinę alei.</akap>
1526
1527
1528 <akap><begin id="b1193316274020"/><motyw id="m1193316274020">Wiosna</motyw>Jeszcze gałęzie drzew wysokich są nagie, szare i chude jak chrusty leszczynowe. Barwa ich sprzecza się z dziwnym błękitem, co się kurzy i stoi tuż nad ziemią, między pniami, niby rzadki, rozwiany dymek. Zaledwie pierwsze, zmarszczone i słabe liście wyprysły z końców cienkich gałązek bzu. Ciężkie pęki jak złotolite gruzły zdają się spływać z brunatnych prętów kasztana. Słońce to płomienistym pożarem spada na wilgotną ziemię, to odlatuje do modrych królestw swoich i ginie w różnobarwnej sukni obłoków. Jasne murawy ukazały się na szarym, parującym gruncie. Pierwsze ich pióra drżą, odwracają się i chylą ku słońcu. Radosny świergot ptaków i z oddali wesołe krzyki dzieci dają się słyszeć, a cały przestwór pełen jest woni fiołków.</akap>
1529
1530
1531 <akap>W tej dziedzinie wstawała z każdym wschodem słońca ostra noc duszy. Ona to sprawiła, że oczy widziały teraz wszystko z podwójną jasnością. Rzeczy i sprawy zewnętrznego świata łączyły się i rozchodziły inaczej, a wszystkie przedmioty ukazały swe fizjonomie pełne mądrości i porządku. Myśli codzienne wypadły ze swoich siedlisk i były jak młode ptaki spłoszone z gniazda, co na wszystko patrzą w zdumieniu.</akap>
1532
1533
1534 <akap>Po co jest wiosna? Czemu noc przemija i czemu dnieje? Dokąd żeglują pracowite chmury, czasem niewinne jak sny dziecięce, a czasem straszliwe jak trzewia rozrąbane toporem, z których czerwona krew się leje? Dla kogo rosną kwiaty wiosenne i czemu zapach z nich się rozszerza?<end id="e1193316274020"/></akap>
1535
1536
1537 <akap><begin id="b1193316412920"/><motyw id="m1193316412920">Drzewo</motyw>Co to są drzewa i z jakiej przyczyny w biały dzień upuszczają na ziemię coś jakby noc: czarujące cienie swoje?<end id="e1193316412920"/></akap>
1538
1539
1540
1541 <akap>Wieczory, kiedy księżyc był wystawiony w jasnych niebiosach, które, jak mówi Biblia, są sprawą palców bożych, przemieniły się w święte misterium. Były tajemnicą niedocieczoną, do której dusza jak do skończonej formy swojego szczęścia w tęsknocie wzdychała.</akap>
1542
1543
1544
1545 <akap><begin id="b1193316669369"/><motyw id="m1193316669369">Kobieta, Mężczyzna, Miłość</motyw>O zmierzchu panna Joanna częstokroć przychodziła do parku z jedyną teraz uczennicą swoją, panną Wandą. Tam przypadkowo spotykały doktora Tomasza. Chodzili we trójkę w ciemnych alejach, rozmawiając o rzeczach obojętnych, naukowych, artystycznych, społecznych.</akap>
1546
1547
1548
1549 <akap>Był w tym szczególny urok, że prawie nie widywali swych twarzy ani oczu. Tylko ciemne postaci, ciemne osoby, ciemne istoty, jakby same dusze... Tylko z dźwięku głosu mogli poznawać wzajemnie upragnione marzenia. Czasami, z rzadka, spotykali się w towarzystwie i wówczas, gdy usta tak samo jak w parku wymawiały obojętne frazesy, oczy prowadziły inną rozmowę, pełną zapytań, odpowiedzi, próśb, wyznań i obietnic, rozmowę stokroć wymowniejszą niż słowna.</akap>
1550
1551
1552
1553 <akap>Judym był jakby szalony na samą myśl, że zobaczy swoją ,,narzeczoną". Tak ją mianował w myślach, chociaż nigdy jeszcze nie wyjawił jej ani swojej miłości, ani prośby o rękę. A gdy mógł widzieć te oczy, w których uśmiechał się z rozkoszą cudowny wdzięk miłości, zdawało mu się, że krew zaczyna wypływać z jego serca, że słodka śmierć na podobieństwo fali oceanu otacza go i niesie do stóp tego zjawienia. Radość i słodycz tych obcowań była tak niezrównana, że nawet wszelkie żądze cielesne tłumiła.</akap>
1554
1555
1556
1557 <akap>Judym nie pragnął panny Joasi jako kobiety, nigdy z niej w marzeniu nie zdzierał szat dziewiczych. Pachnące dymy błękitne otoczyły ją i zasłaniały od myśli pożądliwych. Nade wszystko, nad piękność, dobroć i rozum kochał w niej swoją czy jej miłość, ów zaklęty wirydarz<pr><slowo_obce>wirydarz</slowo_obce> (stpol.) --- ogród ozdobny.</pr>, gdzie człowiek wchodzący zdobywał nadziemską zdatność pojmowania wszystkiego. Drżał na samą myśl, że jeśli tej łaski niebios, którą, Bóg jeden wie dlaczego, zobaczył na swojej drodze, dotknie się wolą, jeśli wyciągnie rękę i zechce ujrzeć lepiej to coś zaziemskie, to ono zginie natychmiast. A myśl o zniknięciu szerzyła w nim zimno śmierci.</akap>
1558
1559
1560
1561 <akap>I tak ciągle płynęły w jego sercu dwie strugi: tęsknota i trwoga. Gdy przypatrywał się wykwintnej i delikatnej postaci panny Joasi, stawała mu w oczach, jak nieodłączne widmo, suterena z ulicy Ciepłej. Wszystko zdobyte znikało. Pamiętał o swojej rodzinie rzemieślniczej, o ciotce, która go wychowała, o towarzyszach jej zabaw... Zdawało mu się, że skulony, obdarty, głodny i zdeptany, stojący na samym brzegu upodlenia, jest w ciemnej izbie piwnicznej. I oto zstępuje po schodach ciemna osoba. Słychać cichy szelest jej sukien, pachnący szmer jej nadejścia... Z wolna schodzi, zatrzymuje się na każdym głazie. Niesie w oczach dalekowidzących przedziwne posłannictwo swojej miłości.</akap>
1562
1563
1564
1565 <akap>Wolno mu na nią patrzeć, ale jeśli się dźwignie i przemówi jedno słowo błagalne, jeśli dotknie jej ręki wyciągniętej, to wówczas nastąpi coś przeczuwanego, coś, co czyha, co czeka cierpliwie i wlepionymi oczyma patrzy na każde postanowienie.<end id="e1193316669369"/></akap>
1566
1567
1568
1569 <akap>Pewnego dnia w drugiej połowie czerwca Judym szedł do jednej z odleglejszych wiosek. Z umysłu skracał sobie drogę, idąc na przełaj ścieżkami, dla prędszego załatwienia ,,wizyty” i powrotu jeszcze przed zachodem słońca.</akap>
1570
1571
1572
1573 <akap>Ścieżka szła nad brzegiem rzeki, która u jednego krańca rozległej łąki, w dolinie między dwoma płaskowzgórzami, wiła się wśród zarośli. Dróżka ta, kryjąca się w cieniu drzew, wyciśnięta na miękkim gruncie, była tylko z wierzchu obeschnięta, a głąb jej uginała się jeszcze pod nogą. Naokół były trawy, wikle i rokity. Judym szedł prędko, z rękami w kieszeniach i oczyma spuszczonymi, nic prawie dokoła siebie nie widząc, gdy wtem na zakręcie drogi zobaczył pannę Joannę. W pierwszej chwili był tak oszołomiony, że nawet się z nią nie przywitał. Szedł kilka kroków myśląc o tym, czy ona czekała tu na niego, czy to może jest sen...</akap>
1574
1575
1576
1577 <akap>Nie zdziwiłby się wcale, gdyby znikła w powietrzu jak mgła znad łąki. Nie czuł także szczęścia. Spoglądał na jej twarz bladą, pomieszaną i obojętnie zauważył, że jej prosty nosek z tej strony widziany jest jakiś inny... Po niejakiej chwili domyślił się wreszcie, że to jest jakby cud... Nie będzie czekał na nią w parku, nie będzie spieszył do chorych, nie będzie skracał sobie godzin pozostających do zmierzchu różnymi sposoby, bo ona tu jest z nim razem, sama jedna... Był w tym nawet pewien jakby zawód.</akap>
1578
1579 <akap_dialog>--- Pani na spacer?... --- rzekł czując w tej samej chwili, kiedy mówił te wyrazy, że postępuje jak zupełny, ordynarny głupiec, bo przecie ta chwila, która mija, jest najważniejszą i będzie pamiętną w całym życiu. Ale zaraz po sekundzie tego przeświadczenia nadeszło zapomnienie o wszystkim i obojętność tak zupełna, jakby kto poprzedzające wrażenie przysypał worem piasku.</akap_dialog>
1580
1581 <akap_dialog>--- Ja chodzę tutaj co dzień, jeżeli, rozumie się, deszcz nie pada... --- odpowiedziała panna Joanna.</akap_dialog>
1582
1583
1584
1585 <akap>Judym wiedział, że skłamała. Wiedział, że przyszła w to miejsce pierwszy raz i dlatego, żeby go spotkać. Słowa jej słyszał dobrze, ale zdawało mu się, że przychodzą z jakiejś oddali. Nie rozumiał ich zresztą, zajęty radością patrzenia w jej serce.</akap>
1586
1587 <akap_dialog>--- A panna Wanda?</akap_dialog>
1588
1589 <akap_dialog>--- Wanda o tej porze jeździ konno z panem plenipotentem.</akap_dialog>
1590
1591 <akap_dialog>--- Pani nie jeździ konno?</akap_dialog>
1592
1593 <akap_dialog>--- Owszem... Bardzo lubię. I niegdyś, niegdyś... mój Boże... Teraz już nie mogę. Muszę mieć troszkę, tylą odrobinkę wady serca czy czegoś takiego, bo każda przejażdżka nabawia mię bólu tu właśnie, gdzie bije to przebrzydłe. Mam później bezsenność.</akap_dialog>
1594
1595
1596
1597 <akap>Judym, słysząc te słowa, uczuł w swym sercu literalny, fizyczny ból i taki żal, taki niezgruntowany, bezbrzeżny żal, że musiał ścisnąć zęby, aby nie wybuchnąć płaczem.</akap>
1598
1599 <akap_dialog>--- Dlaczegóż się pani nie poradziła jakiego dobrego lekarza w Warszawie?</akap_dialog>
1600
1601 <akap_dialog>--- Ech!... Dobry lekarz nie poradzi na takie rzeczy. A zresztą, kto by tam zwracał uwagę. Nie jeździć konno --- to taka łatwa rzecz do zrobienia...</akap_dialog>
1602
1603 <akap_dialog>--- To nie jest wcale wada serca i ani cienia choroby w tym nie ma... --- mówił z uśmiechem. --- Zwyczajne, najzwyczajniejsze zmęczenie. Organizm nieprzyzwyczajony...</akap_dialog>
1604
1605 <akap_dialog>--- Mój organizm?</akap_dialog>
1606
1607 <akap_dialog>--- ...Pod wpływem forsownego wysiłku ulega na czas pewien wyczerpaniu... Może byłoby dobrze, gdyby się pani przemogła i jakie dwa, a nawet trzy razy w tygodniu bez zmęczenia, rzecz prosta, jeździła na tej siwce.</akap_dialog>
1608
1609 <akap_dialog>--- Tak pan myśli?</akap_dialog>
1610
1611 <akap_dialog>--- Naprawdę. Pani musi prześlicznie wyglądać na koniu...</akap_dialog>
1612
1613
1614
1615 <akap>Powiedział to zdanie bez chwili namysłu i faktycznie bez wiadomości, jaki sens mają te słowa.</akap>
1616
1617 <akap_dialog>--- A to dopiero terapia! --- rzekła panna Joanna nie patrząc na niego. Złoty uśmieszek, najpiękniejszy z uśmiechów, otoczył jej twarz jakby blaskiem słonecznym. Brwi i wargi drgnęły wesoło. Judym przez chwilę daremnie czekał, że usta powiedzą wyraz skrzydlaty, który chował się w tym prześlicznym uśmiechu. Nikły rumieniec jak zorza płynął po jej policzkach.</akap_dialog>
1618
1619 <akap_dialog>--- Proszę pana --- mówiła rumieniąc się coraz bardziej --- pan jeździł czasami tramwajem na Chłodną czy na Waliców?</akap_dialog>
1620
1621 <akap_dialog>--- Jeździłem... Rozumie się... A dlaczego się pani pyta?</akap_dialog>
1622
1623 <akap_dialog>--- Tak się tylko pytam. Kilka razy widziałam pana jadącego w tamtą stronę. Był pan wówczas troszkę inny, nie taki jak teraz. Może zresztą w cylindrze tak się pan wydawał. To było ze trzy lata temu, a może nawet więcej.</akap_dialog>
1624
1625 <akap_dialog>--- Dlaczego pani zwróciła wtedy na mnie uwagę?</akap_dialog>
1626
1627 <akap_dialog>--- Nie wiem, dlaczego.</akap_dialog>
1628
1629 <akap_dialog>--- Za to ja wiem dobrze.</akap_dialog>
1630
1631 <akap_dialog>--- Czyż tak?</akap_dialog>
1632
1633 <akap_dialog>--- Wiem na pewno.</akap_dialog>
1634
1635 <akap_dialog>--- Niechże pan powie, dlaczego.</akap_dialog>
1636
1637 <akap_dialog>--- Dlatego, że...</akap_dialog>
1638
1639
1640
1641 <akap>Judym pobladł. Uczuł, jak skóra cierpnie mu na głowie i jak zimny dreszcz falą spływa przez całe ciało.</akap>
1642
1643 <akap_dialog>--- Nie --- mówił --- nie powiem teraz. Kiedy indziej...</akap_dialog>
1644
1645
1646
1647 <akap>Panna Joanna zwróciła na niego oczy, przyjrzała mu się szczerym, rzetelnym  spojrzeniem i zamilkła. Szli długo.</akap>
1648
1649
1650
1651 <akap>Na kresach łąki, po urwisku płaskowzgórza rozrzucone były chaty wsi, do której Judym zdążał. Droga, wąska w nizinie, zmieniała się w szeroki wygon poryty mnóstwem kolein i wygrodzony żerdzianym płotem. Panna Joanna szła tą dużą drogą kilkadziesiąt kroków. Z nagła stanęła i mówiła:</akap>
1652
1653 <akap_dialog>--- Pan idzie do wsi?</akap_dialog>
1654
1655 <akap_dialog>--- Tak, do chorych.</akap_dialog>
1656
1657 <akap_dialog>--- Ja tam już nie pójdę.</akap_dialog>
1658
1659 <akap_dialog>--- Dlaczego?</akap_dialog>
1660
1661 <akap_dialog>--- Nie, nie pójdę.</akap_dialog>
1662
1663 <akap_dialog>--- Już pani wróci do domu? --- pytał z żalem w głosie i oczach.</akap_dialog>
1664
1665 <akap_dialog>--- Tak, już trzeba wracać. Zresztą... Długo pan tam zabawi?</akap_dialog>
1666
1667 <akap_dialog>--- Nie bardzo, z jakie pół godziny.</akap_dialog>
1668
1669 <akap_dialog>--- A tak... Ja tu poczekam. Albo lepiej...</akap_dialog>
1670
1671 <akap_dialog>--- Panno Joanno...</akap_dialog>
1672
1673 <akap_dialog>--- Albo lepiej tam, na kraju tego wzgórza.</akap_dialog>
1674
1675 <akap_dialog>--- Ach, to dobrze, to śliczna, śliczna myśl!</akap_dialog>
1676
1677
1678
1679 <akap>Poszedł szybko tą drogą. Byłby biegł pędem, byłby zresztą całkiem, do licha, zaniedbał chorych. Wstrzymywał go tylko przesąd, że ona tam czeka. Gdyby nie spełnił... Ta pewność sprawiała mu rozkosz bezbrzeżną. Czuł, że jest to już zbliżenie, coś jakby schadzka, jakby umówiony czas radości wspólnej, a zarazem przesądnie cieszył się, że szczęście samo przyszło, że go nie wołał ani wypraszał.</akap>
1680
1681
1682
1683 <akap>Chciał załatwić się z chorymi co tchu, ale jak na złość przed każdą chatą, do której wchodził, zgromadzały się baby z dziećmi, chłopi z okaleczonymi palcami... Musiał ich badać i opatrywać. Był już prawie zmierzch, gdy wreszcie wybiegł ze wsi i rozpalonym wzrokiem szukał panny Joanny. Były chwile, że tracił władzę nad sobą.</akap>
1684
1685 <akap_dialog>--- Odeszła... --- szeptał połykając łzy jak dziecko.</akap_dialog>
1686
1687
1688
1689 <akap>Zobaczył ją wówczas dopiero, gdy blisko podszedł do wzgórza. Siedziała na ziemi między ogromnymi jałowcami.</akap>
1690
1691 <akap_dialog>--- Chodźmy nie tędy łąką, bo już mgła się ściele i wilgoć... --- mówił zbliżając się do niej.</akap_dialog>
1692
1693 <akap_dialog>--- A którędy?</akap_dialog>
1694
1695 <akap_dialog>--- Można przejść górą, wprost przez pola, a stamtąd brzegiem łazińskiego lasu.</akap_dialog>
1696
1697 <akap_dialog>--- No, dobrze, tylko musimy się bardzo spieszyć, bo już noc prawie.</akap_dialog>
1698
1699
1700
1701 <akap>Weszli na szczyt urwiska i znaleźli się w polu otoczonym z trzech stron lasem. Z dwu stron był to bór liściasty, z trzeciej --- sosnowy. Słońce padało na milczącą ścianę drzew, złocąc nieruchome kępy grabów i brzóz barwami tak żywymi, że oko chwytało dokładne kształty liści bardzo dalekich. Za parowem, z którego wyszli, w nieskończonym oddaleniu, u kresu pól mieniących się od zboża, słońce zachodziło. Poziome jego promienie leżały na jasnych drogach, na szybach wód, zwykle skrytych, na bezbarwnych powierzchniach domostw wieśniaczych. Figury idących, Judyma i panny Joasi, rzucały dwa cienie, jak gdyby dwa niezmierne widma ich bytów, które przed nimi idą, łączą się, zbliżają i odsuwają od siebie. Purpurowozłocisty blask przedmiotów trwał krótko. Tarcza słoneczna wlała się w ziemię i utonęła. Wówczas daleki gaj liściasty przygasł. Zaczął oddalać się, oddalać, odchodzić...</akap>
1702
1703
1704
1705 <akap>Judym wpatrywał się w tę okolicę i doznał niewytłumaczonego uczucia. Był już tam nieraz, to prawda, ale zdało mu się, że już podobne uczucie przeżył w tym samym miejscu.</akap>
1706
1707
1708
1709 <akap>Już niegdyś, niegdyś...</akap>
1710
1711
1712
1713 <akap>To jest miejsce, do którego szedł przez całe swoje długie, tułacze życie.</akap>
1714
1715
1716
1717 <akap>,,Dlaczegóż to tak? --- marzył wpatrując się w tę dziwną polanę. --- Dlaczegóż to tak?”</akap>
1718
1719
1720
1721 <akap>I oto przez chwilę, przez mgnienie źrenicy, gościło w jego wiedzeniu coś niby odpowiedź, tak jakby dźwięk słowa, które wiatr przyniósł z oddali, ale natychmiast z ucha wyrwał i rozwiał.</akap>
1722
1723
1724
1725 <akap>Część tego pola, jakby wzgardzonego przez ludzi, była zasiana. Obok ciągnęła się niwa zorana i zawleczona, co było widokiem niezwykłym o tej porze roku. Ta ziemia była jeszcze ciepła, pulchna i miękka. Nie więziła nóg, jak piasek na wydmie, lecz je ogrzewała delikatną głębią swoją. Stopy panny Joanny, obute w pantofle, zupełnie ginęły w roli. Obydwoje nie zwracali na ten szczegół uwagi, ale o nim dobrze wiedzieli.</akap>
1726
1727
1728
1729 <akap>Z szarej gleby zaczęła się dźwigać w górę jej barwa, zaczęła wchłaniać połyskujące przed chwilą kolory lasu i słać dokoła, daleko i blisko, zmrok cichy, zmrok ciepły, zmrok wonny.</akap>
1730
1731 <akap_dialog>--- Nie powiedziałem wtedy --- rzekł Judym --- dlaczego pani zwróciła na mnie uwagę, gdy jechaliśmy tramwajem w stronę ulicy Chłodnej... Otóż mnie się zdaje, że wiem.</akap_dialog>
1732
1733 <akap_dialog>--- Pan to wie?</akap_dialog>
1734
1735 <akap_dialog>--- Tak, wiem.</akap_dialog>
1736
1737 <akap_dialog>--- Bardzo jestem ciekawa.</akap_dialog>
1738
1739 <akap_dialog><begin id="b1193317410614"/><motyw id="m1193317410614">Małżeństwo, Miłość</motyw>--- Pani musiała wówczas po prostu przeczuć...</akap_dialog>
1740
1741 <akap_dialog>--- Co przeczuć?</akap_dialog>
1742
1743 <akap_dialog>--- Wszystko, co ma nastąpić.</akap_dialog>
1744
1745 <akap_dialog>--- Cóż takiego?</akap_dialog>
1746
1747 <akap_dialog>--- Że to ja właśnie będę mężem twoim.</akap_dialog>
1748
1749
1750
1751 <akap>Panna Joanna nie okazała zdziwienia. Szła w spokoju. Blada jej twarz wydawała się uśpioną. Judym nachylił się ku niej.</akap>
1752
1753 <akap_dialog>--- Czy aby dobrze, czy z rozwagą pan to czyni? --- mówiła cichym, głębokim głosem. --- Niech pan dobrze nad tym pomyśli...</akap_dialog>
1754
1755 <akap_dialog>--- Już wszystko przemyślałem.</akap_dialog>
1756
1757
1758
1759 <akap>To twarde oznajmienie istoty rzeczy nie wyrażało, ale dźwięk jego był tak decydujący, że panna Joasia nic nie odrzekła.</akap>
1760
1761
1762
1763 <akap>Judym teraz dopiero uczuł, jak bezgranicznie jej pragnął. Wszystko zginęło mu z oczu. Mrok wdarł się do głębi duszy i wszystko w niej zgasił. Zdawało się, że opór miękkiej, głębokiej ziemi, w której nogi brodziły, nie ma końca, że ciągnie się setki godzin. Szary zmierzch, to pożądliwe zrzekanie się światła, sprawiało dziką rozkosz. Był to niewiadomy żywioł, który zdawał się rozdymać w jakiś płomień i poprzedzać tę świętą, boską, tajemną noc, jak krzyk wesoły wołający w szerokiej pustce nad ziemią.</akap>
1764
1765
1766
1767 <akap>Prawą ręką Judym objął swą ,,żonę” i lewe ramię jej uczuł na swej piersi, a głowę tuż przy policzku. Schylił się i zanurzył usta w bujne, wzburzone, czarne włosy dziewicze, owiane czymś pachnącym...</akap>
1768
1769
1770
1771 <akap>Łzy płynęły z jego oczu, łzy szczęścia bez granic, które zamknięte jest w sobie i którego już się nie doświadcza po wtóre.<end id="e1193317410614"/></akap>
1772
1773
1774
1775 <akap>Wzdrygnęli się, gdy stopy ich uczuły grunt twardy na skraju lasu, ale nie zwolnili kroku. W gąszczu sosen stała już ciemność jak czarny marmur, którą kiedy niekiedy niby złota żyłka przecinał lecący robaczek świętojański. Wzrok ich spostrzegał te złote nici i omijając świadomość umieszczał piękny, nikły ich półblask na wieczne czasy w pamięci jak drogocenny skarb życia.</akap>
1776
1777
1778
1779 <akap>Było tak cicho, że słyszeć się dawał jakiś odległy, odległy szmer wody, gdzieś sączący się z upustu.</akap>
1780
1781
1782
1783 <akap>Pannie Joannie wydało się, że ten głos coś mówi, że to on woła...</akap>
1784
1785
1786
1787 <akap>Podniosła głowę, żeby usłyszeć... Wtedy uczuła na swych wargach niby rozżarzone węgle. Szczęście jak ciepła krew wpłynęło do jej serca falą powolną. Słyszała jakieś pytania, słowa ciche, święte, spod serca. W ustach swych wyrazów znaleźć nie mogła. Mówiła pocałunkami o głębokim szczęściu swym, o dobrowolnej ofierze, którą witała...</akap>
1788
1789
1790
1791
1792
1793
1794
1795
1796
1797
1798 <naglowek_rozdzial>Szewska pasja</naglowek_rozdzial>
1799
1800
1801
1802
1803
1804 <akap>Sposobem z roku na rok praktykowanym Krzywosąd załatwiał szlamowanie stawu, gdy wtem już w pierwszej połowie czerwca zjechało tyle kuracjuszów, że ukończyć roboty nie było można. Tylko z części stawu od strony rzeki muł był wybrany do głębi. Reszta przedstawiała się w postaci bagna, które woda ledwo była w stanie przykryć. Po spuszczeniu jej błotko wysychające okryło się zielonym kożuchem wodorostów i szerzyło woń ohydną. Robotnicy pracujący przy rydlu i taczkach dostawali febry, nawet sam Krzywosąd miał gorączkę i dreszcze.</akap>
1805
1806
1807
1808 <akap>W okolicznościach tak trudnych, gdy przy obcych nie było sposobu wywozić za park furami zgniłego szlamu, Krzywosąd wpadł na myśl genialną. Nic nikomu nie mówiąc, kazał w pewnym miejscu rozkopać groblę do gruntu, wstawić w ten otwór pochyłą rynnę z desek szerokości łokcia i puścić na nią strugę wody, która sączyła się na dnie spuszczonego stawu. Utworzyło to rodzaj kaskady, która zlatywała dość bujnie do koryta rzeki. Wówczas Krzywosąd postawił kilkunastu silnych ludzi z taczkami, innych z rydlem, rozkazał im wybierać szlam, zwozić go po narzuconych deskach do rynny i rzucać w to drewniane łożysko strumienia. Woda pędząca z wysoka porywała szlam i niosła go w stronę Morza Bałtyckiego.</akap>
1809
1810
1811
1812 <akap>Był to figiel tak wyborny, że wszyscy zdumieni byli jego oryginalnością. Ciężkie wozy nie roznosiły po parku ciekącego szlamu, brudni ludzie nie łazili ścieżkami --- i tylko sam staw cuchnął jeszcze ile się dało. Liczono jednak, że przy wzmożonym natężeniu pracy za dwa, trzy tygodnie dno stawu obniży się i wodę można będzie wstrzymać.</akap>
1813
1814
1815
1816 <akap>Judym zatopiony po uszy w miłości nie wiedział o niczym. Gdy idąc przez groblę do zakładu na obiad zobaczył po raz pierwszy maszynerię wodną, stanął oniemiały. Tak dalece nie rozumiał, co to ma znaczyć, że zapytał pierwszego z brzegu pracownika:</akap>
1817
1818 <akap_dialog><begin id="b1193319764155"/><motyw id="m1193319764155">Chłop, Choroba, Szlachcic</motyw>--- Co to, chłopcy, robicie tutaj?</akap_dialog>
1819
1820 <akap_dialog>--- A szlam na wodę puszczamy, proszę pana doktora.</akap_dialog>
1821
1822 <akap_dialog>--- Na wodę szlam puszczacie?</akap_dialog>
1823
1824 <akap_dialog>--- Juści.</akap_dialog>
1825
1826 <akap_dialog>--- A przecież nad tą wodą stoją wasze wioski. Jakże ludzie będą bydło poili i korzystali z tej wody?</akap_dialog>
1827
1828 <akap_dialog>--- A to nie nasze <wyroznienie>dzieło</wyroznienie>. Pan administrator kazał, my wywalamy, i spokój.</akap_dialog>
1829
1830 <akap_dialog>--- A... skoro pan administrator kazał, to wywalajcie, i spokój!</akap_dialog>
1831
1832 <akap_dialog>--- Tu już chłopy przylatywały z Siekierek --- rzekł któryś --- prawowały się z panem, z administratorem, że, <wyroznienie>padają</wyroznienie>, w całej rzece woda zmulona, ale ich pan sklął i wygnał. Tyle wygrali.<end id="e1193319764155"/></akap_dialog>
1833
1834
1835
1836 <akap>Judym odszedł. Udał się brzegiem strumienia w zamiarze, nie bardzo zresztą wyraźnie sformułowanym, zbadania, czy w istocie woda jest zmulona. Szedł długo po łące świeżo skoszonej i z wzrastającą wściekłością patrzał na burą, gliniastą ciecz, która leniwie toczyła się w korycie rzeki.</akap>
1837
1838
1839
1840 <akap>W pewnej chwili złość ta ustała. Zastąpiło ją promienne przypomnienie czegoś miłego... Judym zapomniał o rzece. Zapomniał tak doskonale, jak gdyby stracił z oczu rzeczywistość, i sam widział senne marzenia, daleko bardziej realne i niewątpliwe niż staw, rzeka, szlam, chłopi, Krzywosąd... Dopiero w parku ocknął się i podniósł głowę.</akap>
1841
1842
1843
1844 <akap>Przy świeżo zbudowanej śluzie stał Krzywosąd i dyrektor.</akap>
1845
1846
1847
1848 <akap>Na ich widok młody lekarz uczuł wstręt fizyczny. Uczuł, jakby te dwie figury wydzielały ze siebie ohydny fetor szlamu. Postanowił, że nie zbliży się do nich, uda, jakoby ich nie widział, i odejdzie inną drogą.</akap>
1849
1850
1851
1852 <akap>Cóż go, u stu tysięcy, obchodzą wszelkie sprawy ze szlamem! Czy ta rzecz jest jakimś ważniejszym nadużyciem w szeregu miliarda innych? Czemuż jej właśnie ma poświęcać tyle uwagi? A niech robią dziady, co im się żywnie podoba! To ich rzecz. Zamiast leżeć od dawna, niech bryka jeszcze ten chodzący cmentarz! Dość się z nim i tak nasiepał. Wykazał wszystko, co uważa za złe i dobre. Nie chcą go słuchać, robią swoje --- no to niech będzie!</akap>
1853
1854
1855
1856 <akap>Szybkimi kroki szedł w swoją stronę i na samym szczycie wszelkich innych argumentów znalazł w głowie jeszcze jeden:</akap>
1857
1858
1859
1860 <akap><begin id="b1193319586179"/><motyw id="m1193319586179">Chłop, Szlachcic</motyw>,,To jest rola zakładu leczniczego: dostarczać najciemniejszej warstwie ludności zmulonej wody do picia. Zamiast tę warstwę... Cha, cha... Pyszna ilustracja całej afery. Ten śmierdzący szlam w rzece --- to jest działanie zakładu leczniczego. Ilustracja szumnych frazesów o »roli społecznej zakładu w Cisach«”.<end id="e1193319586179"/></akap>
1861
1862
1863
1864 <akap>Nie mógł wytrzymać. Ten tylko dowcip im powie --- no i basta! Powie to Krzywosądowi, nie, nie, nie Krzywosądowi! Powie dyrektorowi w żywe oczy i raz na zawsze skończy dyskusję. Będzie to ich pyrrusowe zwycięstwo<pr><slowo_obce>pyrrusowe zwycięstwo</slowo_obce> --- zwycięstwo okupione zbyt wielkimi stratami, równające się klęsce. Określenie pochodzi od króla Epiru Pyrrusa (319--272 p.n.e.), który w wojnie z Rzymianami (280 i 279 p.n.e.) w dwóch wygranych bitwach poniósł tak poważne straty, że miał wówczas zawołać: ,,Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a jesteśmy zgubieni!”.</pr>.</akap>
1865
1866
1867
1868 <akap>Zdawało się, jakby ten argument ujął go za kołnierz i nawrócił z drogi. Jasność faktu i logika rozumowania była tak oślepiająca, że wobec niej wszystko znikło jak cień wobec światła. Gdyby kto biciem zmuszał Judyma w owej chwili do wyszukania argumentu, który by osłabił siłę konceptu o tej mniemanej roli zakładu, nie wydusiłby z niego ani jednej myśli. Dyrektor i Krzywosąd widzieli zbliżenie się młodego asystenta, ale udawali, że prowadzą ze sobą dyskurs ważniejszy niż wszystko na świecie. Dopiero gdy witał się z nimi, zwrócili się doń nie przerywając zresztą ani na chwilę ożywionego traktatu o jakimś włosieniu do materaców. Judym długo milczał, obojętnie patrząc na chłopów unurzanych w błocie, bosych, bez ubrania, którzy pchali przed sobą wielkie taczki.</akap>
1869
1870
1871
1872 <akap>Wszystko kipiało w nim i przewracało się do góry nogami. W myśli powtarzał swój dowcip i układał go w formę literacką. Chciał to wyrazić w uwadze niewinnie zjadliwej, która by pomogła treści wejść jak lekkie ukłucie, a na zawsze otruła umysły przeciwników.</akap>
1873
1874
1875
1876 <akap><begin id="b1193319510600"/><motyw id="m1193319510600">Idealista, Konflikt, Lekarz</motyw>Rzekł wreszcie, pasując się ze sobą, żeby ani jeden dreszcz muskułu nie zdradzał wzruszenia:</akap>
1877
1878 <akap_dialog>--- Co to panowie robią tutaj? Czy można zapytać?</akap_dialog>
1879
1880 <akap_dialog>--- Jak kolega widzi... --- rzekł dyrektor, troszkę blady.</akap_dialog>
1881
1882 <akap_dialog>--- Tak, widzieć widzę, ale wyznaję, że nie rozumiem.</akap_dialog>
1883
1884 <akap_dialog>--- Wozić teraz nie można, więc Krzywosąd wymywa staw wodą.</akap_dialog>
1885
1886 <akap_dialog>--- A... wymywa staw...</akap_dialog>
1887
1888
1889
1890 <akap>Dyrektor umilkł. Po chwili zapytał tonem zimnym i zdradzającym gniew:</akap>
1891
1892 <akap_dialog>--- Panu się to nie podoba?</akap_dialog>
1893
1894 <akap_dialog>--- Mnie? Owszem. Dlaczegóż miałoby mi się nie podobać? Jako motyw do rodzinnego pejzażu...</akap_dialog>
1895
1896 <akap_dialog>--- Jako motyw do rodzinnego...</akap_dialog>
1897
1898 <akap_dialog>--- Jest to zasada dobrego gospodarstwa, żeby zużytkować każdy środek na korzyść przedsięwzięcia. Skoro mam... --- mówił Krzywosąd.</akap_dialog>
1899
1900
1901
1902 <akap>Judym, z ostentacją nie słuchając tego, co mówił administrator, powtórzył z naciskiem, zwrócony tylko do dyrektora:</akap>
1903
1904 <akap_dialog>--- Jako motyw do rodzinnego pejzażu. Przekonałem się, że to, co częstokroć zowiemy rolą zakładu w historii okolicy, przypisywanie mu jakiegoś społecznego czy higienicznego znaczenia, jest tylko rodzimą blagą, efektem, reklamą, obliczoną na głupotę histeryczek. Dla mnie tedy jest to widok taki sam jak każdy inny.</akap_dialog>
1905
1906 <akap_dialog><begin id="b1193319701124"/><motyw id="m1193319701124">Młodość , Starość</motyw>--- Nie lubię tych pańskich lekcji! Jestem człowiek stary...</akap_dialog>
1907
1908 <akap_dialog>--- A ja jestem człowiek młody, który starcem w danej chwili żadną miarą być nie może.</akap_dialog>
1909
1910 <akap_dialog>--- Mój łaskawy panie!</akap_dialog>
1911
1912 <akap_dialog>--- Jestem lekarz! Uważam za rzecz ze stanowiskiem lekarza niezgodną to, co pan dyrektor pozwala czynić swemu totumfackiemu.<end id="e1193319701124"/></akap_dialog>
1913
1914 <akap_dialog>--- Mój dobrodzieju! --- mruknął groźnie Krzywosąd --- rachuj no się, z łaski swej, ze słowami! Także! Totumfacki... <slowo_obce>Nec sutor ultra crepidam</slowo_obce><pr><slowo_obce>Nec sutor ultra crepidam</slowo_obce> (łac.) --- przysłowie odpowiadające polskiemu: pilnuj, szewcze, kopyta.</pr>.</akap_dialog>
1915
1916 <akap_dialog>--- No, no! daj no pokój z twoją tam łaciną... --- krzyknął dyrektor. --- Ja ci tu dam łacinę!</akap_dialog>
1917
1918
1919
1920 <akap>Zwracając się zaś po chwili do Judyma, mówił z cicha, ale dobitnie:</akap>
1921
1922 <akap_dialog>--- Pańskie admonicje nie wywrą tutaj żadnego wpływu ani na mnie, ani na nikogo.</akap_dialog>
1923
1924 <akap_dialog>--- Wiem o tym dobrze. Ja...</akap_dialog>
1925
1926 <akap_dialog>--- Jeżeli pan wiesz o tym dobrze, to nie rozumiem, po co się mieszasz w nie swoje rzeczy. To do pana, kochany panie, wcale nie należy.</akap_dialog>
1927
1928 <akap_dialog>--- Czy kwestie higieny należą do pańskiego totumfackiego?</akap_dialog>
1929
1930 <akap_dialog>--- Tu nie ma wcale ani kwestii higieny, ani tym mniej nie ma totumfackiego. Co się panu wydaje? Gdzie Rzym, gdzie Krym? Higieny!</akap_dialog>
1931
1932 <akap_dialog><begin id="b1193319640997"/><motyw id="m1193319640997">Bogactwo, Chłop, Choroba, Szlachcic</motyw>--- Higiena jest, ale dla ludzi bogatych. Chłopy i ich bydło niech piją muł z naszego stawu. Otóż ja panu dyrektorowi krótko powiem: przeciwko temu, co się tu robi, ja kategorycznie protestuję!<end id="e1193319640997"/></akap_dialog>
1933
1934 <akap_dialog>--- A protestuj sobie, kochany panie, ile wlezie... Ile tylko wlezie! Krzywosąd, najmiesz mi na jutro dwa razy tyle robotników co dziś.</akap_dialog>
1935
1936 <akap_dialog>--- Panie Piórkiewicz --- zawołał Krzywosąd do ekonoma --- każ pan pójść komu po wsi, żeby do roboty przyszło jeszcze z ośmiu, z dziesięciu.</akap_dialog>
1937
1938
1939
1940 <akap>Zwracając się do Judyma, administrator zaśmiał się szyderczo, z całego serca, i rzekł:</akap>
1941
1942 <akap_dialog>--- No, i cóż pan na to, panie reformatorze?</akap_dialog>
1943
1944 <akap_dialog>--- Ja nic na to, stary ośle! --- rzekł Judym spokojnie.</akap_dialog>
1945
1946
1947
1948 <akap>Krzywosąd przez chwilę patrzał w niego wlepionymi oczyma. Wtem zbladł i, wznosząc pięść, o krok się posunął. Judym dostrzegł ten ruch i stracił świat z oczu. Jednym susem przypadł do Krzywosąda, chwycił go za gardziel, targnął nim z dziesięć razy, a potem pchnął go od siebie. Administrator stał tyłem do stawu. Rzucony przez Judyma, zleciał z grobli, runął w szlam i zanurzył się w rzadkie bagno, tak że ledwo go było widać. Chłopi cisnęli rydle i pospieszyli mu z pomocą.</akap>
1949
1950
1951
1952 <akap>Judym nie widział, co było dalej. Oczy mu zaszły wściekłością, jak bielmem. Szedł drogą klnąc głośno, ordynarnie...<end id="e1193319510600"/></akap>
1953
1954
1955
1956
1957
1958
1959
1960
1961
1962
1963 <naglowek_rozdzial>Gdzie oczy poniosą</naglowek_rozdzial>
1964
1965
1966
1967
1968
1969 <akap>Nad wieczorem oddano mu list dyrektora ze słowami: ,,Wobec tego, co zaszło, spieszę oświadczyć Sz. Panu, że umowę naszą, zawartą przed rokiem w Warszawie, uważam za rozwiązaną. Sługa --- Węglichowski”.</akap>
1970
1971
1972
1973 <akap>Judym przeczytał to pismo z niedbałością, odwrócił się na drugi bok i sennym wzrokiem patrzał w deseń pokrowca kanapy. Wiedział doskonale, że lada chwila taki list mu przyniosą. Wmawiał w siebie, że nań ze wzgardą oczekuje.</akap>
1974
1975
1976
1977 <akap>Starał się nie myśleć o niczym, wypocząć, uciszyć się, ostygnąć i dopiero przyłożyć ręki do wszystkiego, co trzeba przed wyjazdem załatwić. Był nawet kontent ze siebie, z tego mianowicie, że się uspokaja świadomie, systematycznie. Przenikliwym wzrokiem wewnętrznym spostrzegał dygocącą chorobliwie namiętność do Cisów, która teraz musiała być zwalczona, żeby się nie mogła zmienić w coś głupiego. Przymknął powieki i zaczął usilnie wyliczać półgłosem pewne związki chemiczne. Ledwie jednak szepnął trzy nazwy, uczuł pytanie, które go pchnęło z miejsca jak cios fizyczny:</akap>
1978
1979
1980
1981 <akap>,,Czemu ja przed tą awanturą nie poszedłem do domu?”</akap>
1982
1983
1984
1985 <akap>Żałość ukryta w tych słowach była tak nienasycenie bolesna, tak ostra, tak wydzierająca z wewnątrz, że można ją przyrównać chyba do haka, którego koniec utkwił w żywym płucu, drze je, a zarazem całe ciągnie ze sobą. Ale kiedy jego żelazo największą szerzyło boleść, kiedy zdawało się wyczerpywać swą siłę, wtedy ukazała się jeszcze inna katusza: uśmiech panny Joasi spotkanej na łące.</akap>
1986
1987
1988
1989 <akap>W całym tym zdarzeniu Judym o niej zapomniał, a raczej nie mógł pamiętać. Teraz zjawiła się niby zdumienie bezsilne, bolesne, milczące...</akap>
1990
1991
1992
1993 <akap>,,Cóż tu teraz począć? Wyjechać, rozstać się? teraz właśnie? Dziś, jutro, pojutrze?”</akap>
1994
1995
1996
1997 <akap>Uczucie, które go wtedy opanowało na samą myśl o wyjeździe, było głupie, tchórzowskie i nędzne. Trząsł się wewnątrz ze strachu i szalał z żalu. Wszystko zerwało się w jego duszy. Męskie uczucia rozprysły się jak kupa zgonin<pr><slowo_obce>zgonina</slowo_obce> --- plewa.</pr>, w którą podmuch wichru uderzył.</akap>
1998
1999
2000
2001 <akap>Nadszedł wieczór. Roztwarte okno wpuszczało do pokoju zapach róż kwitnących. Nad murem, który część parku otaczał, między pniami drzew, lśniła się jeszcze zorza złotoczerwona. Ciepły mrok napełniał już pokój i wolno zaściełał uliczkę w środku grabów.</akap>
2002
2003
2004
2005 <akap>Judym spostrzegł jeszcze głąb jej czarującą i szary mur w oddali, ale w pewnych momentach tracił wszystko z oczu, jak gdyby ciemność wzrok mu wyżerała. Pomimo wszelkich usiłowań obrony zapadał coraz głębiej w jakąś nieprzeniknioną ciemnicę. Czuł to, że z nim razem idą tam wszystkie wzruszenia miłosne i że na dnie przeraźliwym zostaną w pył rozsypane. Leżał bezsilny jak drewno, doświadczając tylko dreszczu nagłych postanowień, o których w tej samej chwili miał dziwne wiedzenie, że zwiastują tylko obecność w duszy jakiejś nędznej choroby.</akap>
2006
2007
2008
2009 <akap><begin id="b1193343896977"/><motyw id="m1193343896977">Miłość</motyw>W pewnej chwili posłyszał szelest, który mu sprawił ból, jakby od ukłucia. W błękitnej tafli okna ukazała się postać kobieca. Judym bardziej po łzach płynących do serca niż siłą wzroku uczuł Joasię. Gdy stanął przy oknie i złożył jej głowę na swych piersiach, zaczęła coś mówić do niego, prędko i cicho...<end id="e1193343896977"/></akap>
2010
2011
2012
2013 <akap>Nie był w stanie tych słów pojąć, czuł tylko, że teraz dopiero ma w sobie swojego ducha. Z piersi jego wydarło się westchnienie:</akap>
2014
2015 <akap_dialog>--- Już jutro...</akap_dialog>
2016
2017 <akap_dialog>--- Jutro...</akap_dialog>
2018
2019 <akap_dialog>--- Nie mogę być ani chwili, ani chwili;</akap_dialog>
2020
2021 <akap_dialog><begin id="b1193343989791"/><motyw id="m1193343989791">Idealista, Miłość</motyw>--- Po cóż to było, po co to było?</akap_dialog>
2022
2023 <akap_dialog>--- Musiałem tak zrobić. To nie ode mnie zależało. Teraz mszczą się na mnie moje własne usiłowania. Gdybym był człowiekiem spokojnym, gdybym się zgodził na wszystko... ,,Kto zmaga się ze światem, zginąć musi w czasie, by żyć w wieczności”.</akap_dialog>
2024
2025
2026
2027 <akap>Mówił to zdanie z rozkoszą, z pewnym szczególnym a przyjemnym samochwalstwem, z jakąś czułą dumą. Wtedy pierwszy raz pachnące, małe usta znalazły jego wargi i złożyły na nich cudowną pieszczotę.<end id="e1193343989791"/></akap>
2028
2029 <akap_dialog>--- Dokąd pojedziesz? --- pytała wyrywając się z jego ramion.</akap_dialog>
2030
2031 <akap_dialog>--- Czy ja wiem? Zapewne do Warszawy. Jeszcze o tym nie myślałem.</akap_dialog>
2032
2033 <akap_dialog>--- A o czym?</akap_dialog>
2034
2035 <akap_dialog>--- Zupełnie o czym innym.</akap_dialog>
2036
2037 <akap_dialog>--- O czym?</akap_dialog>
2038
2039
2040
2041 <akap>Zamiast odpowiedzieć, wyciągnął ręce, ale w tejże chwili znikła mu z oczu. Miał pełne serce i usta najczulszej mowy... Tymczasem już ani jeden wyraz nie mógł być przez nią wysłuchany. Judym patrzał w mrok ogarniający ogród, w mrok, co zdawał się być jej żywiołem, z którego ona pochodzi, który jest nią samą. Pachnie i napełnia szaleństwem...</akap>
2042
2043
2044
2045 <akap>Długo, do późna w nocy, został sam, zatopiony w sennym oczekiwaniu, na które z ciemności zdawały się patrzeć jej oczy. W pewnej chwili ten urok zgasł, jakby spłoszony przez mokry wyziew idący z ciemnego parku. Judym przypomniał sobie, że rano ma jechać.</akap>
2046
2047
2048
2049 <akap>Nie myślał ani przez chwilę, dokąd się uda, ale znowu przyszły go szarpać paroksyzmy żalu. Zapalił lampę i martwym wzrokiem oglądał swój lokal zimowy. Były to dwie ogromne sale na parterze starego zamku.</akap>
2050
2051
2052
2053 <akap>Zostały tu w nich jeszcze niektóre ślady dawnej, zeszłowiecznej okazałości. Ściany zastawione były makatami w ramach, drzwi i okna ujęte w boazerie pełne wdzięku. Dokoła biegły stare, proste, złocone gzymsy, które tu i ówdzie rozkwitały w filigran królewskiego stylu. W kątach pokoju i między oknami błyszczały stare konsole, złożone z kilku tafel lustrzanych.</akap>
2054
2055
2056
2057 <akap>Nad pięknym kominkiem uśmiechał się w głębi starych ram portret młodej kobiety z odsłoniętymi ramionami i z uśmiechem, który do każdego widza zdawał się przemawiać: ,,kochaj życie nade wszystko...” Gęste i bujne zwoje włosów leżały u jej czoła jak pęki czarnych kwiatów. Purpurowe usta, jeden policzek i ramię oświetlone były jakimś blaskiem rozkosznym, niby srebrem marzycielskim księżyca. W rysach tej twarzy zamknięty był szatański czar, może miłość twórcy tego malowidła. Judym lubił patrzeć w ,,swój” portret. Piękne bóstwo wystawione na tym płótnie było dlań jakby siłą, która pociąga w przeszłość, w lata zamierzchłe. Ono sprawiało, że w subtelnej wizji przypatrywał się tym, co te pokoje zamieszkiwali, co tam cieszyli się i cierpieli, byli dumnymi panami, a później dokądś odeszli jak obłoki przesuwające się w górze...</akap>
2058
2059
2060
2061 <akap><begin id="b1193344357559"/><motyw id="m1193344357559">Rozpacz, Upadek</motyw>Teraz, gdy światło lampy upadło na portret, na te miłe, wykwintne, przyjemne sale, na sprzęty wygodne --- Judym zadrżał. Rozumiał, że nie ma siły, aby to wszystko opuścić. Każdy mebel zdawał się wychodzić z mroku i coś wspominać. Każdy z nich był jak najwierniejszy przyjaciel, który w siebie przyjął jakiś szczegół, jakąś cząsteczkę sekretu miłości dla panny Joasi, a teraz wszystko wyznawał. Tu, w tym apartamenciku, wszystko było nią samą. Ani razu w nim nie była, ale radosne marzenia i myśli pełne rozkoszy ukryły ją tutaj niby tajemniczą mieszkankę, której nigdy niczyje oczy nie zobaczą. Wiedział o niej stary portret i uśmiech jego grozić się zdawał, że lada chwila rozpowie wszystkim cudowną plotkę.</akap>
2062
2063
2064
2065 <akap>Ileż niewysłowionego uroku chowało jego milczenie!</akap>
2066
2067
2068
2069 <akap>Mały stoliczek w rogu zarzucony książkami... Na jego widok Judym łkał i szlochał wewnętrznie. Wówczas gdy wbiegł do tego pokoju z radosną tajemnicą, którą w sobie odkrył ujrzawszy Joasię na skraju leśnym, zatopiony w muzyce rozkwitającej rozkoszy siedział nad nim podparłszy głowę rękami...</akap>
2070
2071
2072
2073 <akap>Teraz żal brał w nikczemne swe dłonie tamtą chwilę, chwilę jak prześliczne kwiaty nadobne, których siedem kielichów zawsze razem wykwita. Ten żal obrywał i gniótł ich płatki podobne do płomienia.</akap>
2074
2075
2076
2077 <akap>Na widok tych wszystkich rzeczy Judym spostrzegł w sobie nędzne uczucie, które swój łeb obrzydły jak czoło foki wysuwało od chwili do chwili z ciemnej głębiny. Zamyślił się i, przymknąwszy oczy, badał, w jakiej by formie pogodzić się z Krzywosądem, przeprosić dyrektora. Przyszła mu na myśl intrygantka Listwina, żona starego kasjera. Jej użyje...</akap>
2078
2079
2080
2081 <akap>Rzucił się na sofę i głęboko, rozpaczliwie, nikczemnie marzył, jak przeprowadzić to wszystko. Sto razy układał swój plan, swą intrygę. Wyjedzie za dwa dni, wyjedzie pojutrze. Jutro! Nie, nie jutro, za skarby świata! Przez cały dzień będzie się krzątał około tego, żeby zjednać dyrektorową i tamtą jędzę. Te baby urządzą porozumienie między nim i dyrektorem. Dyrektor ze swej strony udobrucha Krzywosąda.</akap>
2082
2083
2084
2085 <akap>Gdy wróci, zacznie nowe życie. Och, nowe, ciche, domowe życie! Raz trzeba skończyć z głupotą! Raz trzeba stać się człowiekiem poważnym! Cicho wezmą ślub jeszcze w tym miesiącu... I znowu odsunęło się wszystko na plan daleki. Oto spacer we dwoje po alejach. Mijają wystrojone kuracjuszki, piękne i brzydkie panie. Wszyscy zwracają na nich uwagę. Judym czuje coś podobnego jak chudopachołek, który za pan brat rozmawia z wielkim i sławnym mężem wśród tłumu, który zazdrości... Chełpi się narzeczoną, pyszni się nią, jej olśniewającą, wszechwładną pięknością, jej każdym ruchem, gibkim jak drżenie młodej gałęzi. Idą pośród tłumu nikogo nie widząc, zatopieni w sobie jak w zapachu tuberozy...</akap>
2086
2087
2088
2089 <akap>Był już brzask, gdy Judym zasnął na krótko. Zbudził się przeziębły. Usiadł na łóżku i zdumionym wzrokiem patrzał dokoła siebie. Jak młyński kamień spadła wtedy na jego piersi konieczność wyjazdu. Już nie rozmyślał nad nią ani jej pragnął odsunąć, tylko zbierał w sobie siły do dźwigania.<end id="e1193344357559"/></akap>
2090
2091
2092
2093 <akap>Ze trzy godziny pakował swe rzeczy, ubranie, książki w starą walizę. Około ósmej, kiedy wózek pocztowy odchodził do kolei, był gotów. Zostawało jeszcze kwadrans czasu na śniadanie. Judym wypił filiżankę kawy w restauracji z takim pośpiechem, jakby go kto gonił, i szedł rzucić jeszcze okiem na szpital. Gdy stanął u furty tego zakładu, w który tyle włożył swych namiętności, trysło w duszy jego nowe, niewiadome źródło. Uśmiech wyniosłości otoczył mu usta, oczy nabrały lodowatego wyrazu. Z tym uśmiechem na twarzy minął salki szpitalne, prędko obejrzał chłopca chorego na tyfus i nikogo nie żegnając wyszedł. Nie spojrzał nawet w stronę pałacu i w okna, za którymi mieszkało serce jego serca. Tylko w rogu uliczki, nim na zawsze stracił widok szpitala, odwrócił się i przez kilka sekund wpatrywał się weń przymrużonymi oczyma. Twarz skurczyła mu się od tego i spazmatycznie zadrgała. Wtedy odszedł dużymi kroki.</akap>
2094
2095
2096
2097 <akap>Już wózek pocztowy stał przed werandą zamkową i furman prosił z oddali o pośpiech. <begin id="b1193344482679"/><motyw id="m1193344482679">Dzieciństwo, Samotnik, Wspomnienia</motyw>Judym szybko wbiegł do mieszkania i coś jeszcze chciał włożyć do walizy. Odpiął prędko sprzączki pasów rzemiennych, otworzył wieko, umieścił co trzeba we właściwej przegródce i począł ją co tchu zapinać. Gdy tego dokonał, zdało mu się na chwilę, że jest nie w tym miejscu...</akap>
2098
2099
2100
2101 <akap>Jest w przedpokoju ciotki. Spieszy się na lekcje, co żywo, co żywo! Musi się spieszyć, bo, po pierwsze, od tego zależy jego życie, po drugie, może dostać złe świadectwo, po trzecie, ciotka może zauważyć, że tu jest jeszcze, może się we drzwiach ukazać i z wściekłości kopnie go nogą w zęby albo mu plunie w oczy.</akap>
2102
2103
2104
2105 <akap>Musi iść, musi iść...</akap>
2106
2107
2108
2109 <akap>Co prędzej, psie nikczemny!</akap>
2110
2111
2112
2113 <akap>Czemuż go coś w sercu tak niewysłowienie boli? Czemuż daleko gorzej niż wtedy? Zawsze i wszędzie...</akap>
2114
2115
2116
2117
2118 <akap>I jakby cień jego osoby, na małą, na niewymownie małą miareczkę czasu stanęło przy nim coś tak wiadome, coś bliskie, coś najbardziej bliskie, coś tak bliskie jak trumna: samotność...</akap>
2119
2120
2121 <akap>Zdawało się, że mówi niezrozumiałym językiem, od którego zimno przejmuje i włosy się jeżą na głowie:</akap>
2122
2123 <akap_dialog>--- Nic, nic, ja poczekam.<end id="e1193344482679"/></akap_dialog>
2124
2125
2126
2127 <akap>Po chwili był już na bryczce. W drodze ku stacji czuł w głębi siebie zewnętrzny spokój, który był nawet przyjemny i zaciekawiający, jak pierwsze napady gorączki, z których jakaś ciężka choroba wykwita. Nie myślał o sprawach Cisowskich, nie żałował niczego. Czuł tylko nieprzezwyciężony wstręt do nowych nasuwających się krajobrazów i formalną obawę stacji, wagonu, podróżnych. Gdy jednak znalazł się w sali dworca kolejowego, wszedł między motłoch i zapomniał o tej przykrości. W przedziale klasy drugiej, do którego się wcisnął, nie było nikogo, toteż zaraz rzucił się na wyściełaną sofę z pragnieniem snu.</akap>
2128
2129
2130
2131 <akap>Spać, spać...</akap>
2132
2133
2134
2135 <akap>Był znużony, czuł na sobie ciężar tysiąca pudów. Ćmił jednego papierosa za drugim. Oczy jego ustały. Zwrócone na szybę chłonęły w siebie kolor nieba, czasami szczyty drzew, słupy i druty telegraficzne, zupełnie jak martwe lustra, które w sobie obraz trzymają, ale nic o nim nie wiedzą. <begin id="b1193344674716"/><motyw id="m1193344674716">Rozpacz</motyw>Po szybie z góry na dół i z dołu w górę biegły nieustannie równoległe kresy drutów telegraficznych. Oto wolno, wolno idą, czają się w kierunku dolnej ramy, aż gwałtownym rzutem kryją się za nią, jakby upadały w ziemię. Po chwili wylatują stamtąd jak spłoszone ptaki i mkną w górę przez całą wysokość szyby. To znowu w jej samym środku nieruchomo stoją jakby w zadumaniu, dokąd pójść teraz...</akap>
2136
2137
2138
2139 <akap>,,Jeżeli pójdą do góry... --- marzy Judym --- jeżeli pójdą...”</akap>
2140
2141
2142
2143 <akap>Serce jego ściska się i łka, bo ta wyrocznia w małym, <slowo_obce>templum</slowo_obce> przejrzystym schyla się na dół i wolno idzie z jakimś niemym śmiechem szyderstwa.</akap>
2144
2145
2146
2147 <akap>Wtedy obwijały się koło jego duszy przywidzenia, półuczucia bezimienne, przesądy, dziwy, strachy. Biegły skądś niespodziewane, jakby chropawe smugi na lustrzanej tafli wodnej. Westchnęły i przepadły... To znowu snuły się jak wodorosty, jak zielenice, jak długie żyły, z których wykwitają na powierzchni białe lilie --- jak płaskie wstęgi i nici wodne, co oplątują ciało topielca, gdy tylko zachłyśnie się wodą, utraci tęgość swych ruchów i bez sił idzie na dno.</akap>
2148
2149
2150
2151 <akap>Zdają się czekać tam ze skurczonymi szponami w ciągu długich dni i nocy, ustawicznie z głębiny wypatrując ogarniętego rozpaczą. Stwory te są łudząco czarowne, jakieś takie niepodobne do niczego na ziemi, głupie, bez sensu. Ni to krzewy, trawy, rośliny... Chwieją się uroczyście i dotykają wzajem śliskimi ciały o barwie zielonej, brunatnej, żółtej. To jakby sprawiały zagadkowe wiece, to jakby coś nuciły kołysząc się w takt melodii fal płynących nad ich głowami.</akap>
2152
2153
2154
2155 <akap>Jakie są przedziwne, gdy ich postaci zaglądają w oczy topielca! Człowiek rozsądny, który je z wody wydrze i na brzegu zdychające rzuci, który je rozdzieli i zbada, widzi, że to tylko nędzne chwasty wodne. Ale ten inny, kto patrzy w ich łodygi z zielonymi włosy, z rękami, które się jak u polipa rozłażą, z wargą, która całuje chichocząc, z oczyma zakrytymi przez kudłate, obmierzłe rzęsy...</akap>
2156
2157
2158
2159 <akap>Judym błąkał się wśród przeczuć jak topielec po dnie wody. Od chwili do chwili natężał ramiona, wstrząsał się i wypływał. Wtedy miał w oczach coś jakby widmo Joasi, w głowie szelest jej sukien, a zapach jej ust na ustach. Chwile te trwały krócej niż słowo. Zdmuchiwała je świadomość jak śmierć, za którą w te tropy szedł żal niestrudzony, jednaki, a wiekuiście nowy. Płynął z serca, zaczepiał się o każdy widok znikającej przestrzeni, o każdą krzewinę, co zostawała gdzieś tam bliżej Cisów --- i jak pracowity robotnik ukazywał coraz większą, coraz większą odległość.</akap>
2160
2161
2162
2163 <akap>Nade wszystko wszakże były dokuczliwymi pewne podrażnienia, ślepe rzuty nerwów. Niektóre obrazy, rzeczy, myśli, ułamki rozumowań, sylogizmy, koncepty --- wprost szarpały go kleszczami. Wówczas ogień najdokuczliwszej boleści parzył duszę. Płomienne szpony bezsilności wszczepiały się w nią, wywracały na nice i trzęsły. Darmo samego siebie znieważał jak pijanego żebraka, który się wałęsa bez celu.<end id="e1193344674716"/></akap>
2164
2165
2166
2167 <akap>Pociąg zatrzymywał się na stacjach, biegł, znowu stawał... Judym nic o tym nie wiedział. Dopiero na wielkiej stacji, gdzie krzyżowało się kilka dróg żelaznych i gdzie trzeba było czekać całą godzinę, musiał wysiąść i wejść do sali. W tłumie uczuł się tak słabym, skrzywdzonym, bezradnym i nieszczęsnym, jak nigdy jeszcze w życiu. Jakiś sprzęt przypomniał mu jego zimowe mieszkanie w Cisach, wykwintną jego ciszę i spokój. Był tym wspomnieniem wzruszony do łez. Żałował tamtych miejsc z bólem w sercu, z niemocą w rękach i nogach. Wyrzucał sobie do nieskończoności upór, kłótliwość i zajścia, a nade wszystko --- ostatnie. Z jasnowidzącym niesmakiem spostrzegał całą głupotę wszystkiego, co zrobił ostatnimi czasy. Usiłował wyrzucić to wszystko z pamięci, zatrzeć te wspomnienia. Teraz przyznawał zupełną, bezwzględną słuszność Krzywosądowi i dyrektorowi. Widział, jak rozsądnym i taktownym było postępowanie Węglichowskiego... Gdyby się w tłumie ukazały ich twarze, jakże miłym byłyby zjawiskiem!</akap>
2168
2169
2170
2171 <akap>Ktoś w tłoku wymówił słowo: --- ,,Cisy”.</akap>
2172
2173
2174
2175 <akap>Wtedy Judym nie mógł dłużej wytrzymać. Chodził między ludźmi, ściskając zęby i pięści, dusząc w piersi wybuch łkania.</akap>
2176
2177
2178
2179 <akap>W takiej chwili, jakby klątwę, zobaczył między osobami krążącymi po sali twarz znajomą. Machinalnie odwrócił się od tego widoku i w pierwszej chwili chciał uciekać. Za żadne skarby świata nie był w możności z nikim, a szczególnie z tym człowiekiem, mówić.</akap>
2180
2181
2182
2183 <akap>Usiadł w ciemnym kącie i spod oka go śledził, żeby nie dać się poznać, a w razie konieczności twarz ukryć w dłoniach. Gotów był spełnić najdziwaczniejsze grubiaństwo, byleby tylko uniknąć zetknięcia.</akap>
2184
2185
2186
2187 <akap>Owym znajomym był inżynier Korzecki, wysoki, szczupły brunet, lat trzydziestu kilku. Judym spotkał się był z nim w Paryżu, a później odbywał razem przejażdżkę po Szwajcarii, gdzie Korzecki siedział dla zdrowia. W charakterze po trosze lekarza, a właściwie w charakterze ziomka i towarzysza włóczył się na swój koszt z inżynierem z zakładu do zakładu, w ciągu jakich trzech miesięcy. Korzecki był wówczas przepracowany i chory na wyczerpanie nerwowe. Mieli ze sobą długie rozmowy, a w gruncie rzeczy staczali zacięte kłótnie i, dogryzając sobie nawzajem, przez pewien czas błąkali się we dwójkę. Wreszcie, po jednej z ostrzejszych dysput, rozeszli się w przeciwne strony świata: Judym wrócił do Paryża, a Korzecki do kraju.</akap>
2188
2189
2190
2191 <akap>Teraz widok towarzysza szwajcarskiego był dla doktora przykry nie do zniesienia. Tamten chodził wolnym krokiem po sali, wydalał się na peron, znowu wracał...</akap>
2192
2193
2194
2195 <akap>Był to przystojny mężczyzna. Wysoki, kształtny, pełen dystynkcji. Ubrany był nie tylko według ostatniego wzoru mody, ale u doskonałego krawca. Jego jasne palto i podróżna czapeczka, żółte trzewiki i ręczna walizka tak dalece wyróżniały się od wszystkiego, co było w sali, że wyglądał niby jakiś utwór cywilizacji zachodnioeuropejskiej na tle szarych kulfonów małopolskich.</akap>
2196
2197
2198
2199 <akap>Pierwszy pociąg zabrał znaczną część gości i odwiózł w którąś stronę świata. Judym nie wiedział, dokąd ci ludzie wyjechali. Było mu najzupełniej wszystko jedno, w którą stronę i do jakiego celu sam się uda. Jechał w kierunku Warszawy, do wspólnego, wielkiego domu wszystkich tułaczów, ale kiedy tam przybędzie, czy się w drodze zatrzyma i gdzie to nastąpi --- z tego wcale nie zdawał sobie sprawy.</akap>
2200
2201
2202
2203 <akap>Zatopiony w sobie, nie zwrócił wcale uwagi, że Korzecki przed nim stanął. Spostrzegł się wtedy dopiero, gdy tamten mówił:</akap>
2204
2205
2206
2207 <akap_dialog>--- Przecz--że to szanowny eskulap ma minę tak <wyroznienie>zmachlajdezowaną</wyroznienie><pr><slowo_obce>zmachlajdezowany</slowo_obce> --- nieprzytomny jak po przepiciu (przymiotnik utworzony od nazwiska właściciela znanych w Warszawie pod koniec XIX w. zakładów browarniczych, Machlejda).</pr>?</akap_dialog>
2208
2209
2210
2211 <akap>Judym drgnął i krzywe spojrzenie cisnął w natręta. Wyciągnął rękę i dotknął jego śliskiej rękawiczki.</akap>
2212
2213 <akap_dialog>--- Skądże i dokąd jedziecie? --- mówił wolno, w sposób prawie obelżywy.</akap_dialog>
2214
2215 <akap_dialog>--- Ja do siebie. A wy?</akap_dialog>
2216
2217 <akap_dialog>--- A ja... przed siebie.</akap_dialog>
2218
2219 <akap_dialog>--- Jest to wcale oryginalny kierunek! Prowadzi niby do jakiego mieszkania czyli też na wzór punktu poruszającego się w przestrzeni?...</akap_dialog>
2220
2221
2222
2223 <akap>Judym formalnie dławił się wyrazami. Z niechęcią, z przymusem podniósł oczy na towarzysza. Była to ta sama twarz, ale jeszcze bardziej trudna. Jak niegdyś, podobnie do dwu płomieni pełgały jej oczy. Czarne, głębokie, smutne oczy. Częstokroć zarobione do cna i upadłe, kiedy indziej świecące się od nienawiści i potęgi, jak białe kły tygrysa. Jedno z nich, lewe, było jakby większe i bardzo często całkowicie znieruchomiałe. Najszczerszy ich wyraz, najbardziej prawdomówny --- był ironią. Ten wzrok nieznośny, przenikliwy jak promień Roentgena, uparty, ciężki, zapierał czasem mówiącemu dech w piersi, niby ciemny otwór lufy rewolweru raptem przystawionej do czoła. Judym bał się zawsze tych spojrzeń, bardziej niż najlepiej zbudowanych sylogizmów. Bezlitosna ich badawczość nie ufała ani jednej sentencji wypowiadanej przez usta i zdawała się zapuszczać palce do korzeni każdej myśli, każdego wzruszenia, każdego odruchu, do tych rzeczy skrytych, jakich człowiek sam w sobie spostrzec nie ma siły. Wzrok Korzeckiego szpiegował w rozmówcy każdą, choćby najlepiej schowaną, nieprawdę, pozę, każdy drobny fałsz. A znalazłszy taką gratkę, rzucał się z radością, z dziką uciechą i bawił się jej podrygami, jak kot myszą schwytaną w szpony. Tysiące udanych zdziwień, sfabrykowanych wylewów admiracji, chytrych podnieceń do dalszej, niewinnej blagi strzelały z jego czarnych źrenic, jakby żywym srebrem powleczonych. Aż wreszcie wypełzało z nich wejrzenie prawdziwie szatańskie, tępy cios w piersi, który odbierał mowę i paraliżował myśli.</akap>
2224
2225 <akap_dialog>--- Słyszałem coś, piąte przez dziesiąte, że zamieszkaliście na wsi --- mówił siadając przy stole.</akap_dialog>
2226
2227 <akap_dialog>--- W zakładzie leczniczym...</akap_dialog>
2228
2229 <akap_dialog>--- Ach, prawda! W Cisach.</akap_dialog>
2230
2231 <akap_dialog>--- Tak, w Cisach.</akap_dialog>
2232
2233 <akap_dialog>--- No i dobre to miejsce?</akap_dialog>
2234
2235 <akap_dialog>--- Niezupełnie.</akap_dialog>
2236
2237 <akap_dialog>--- Pochlebiam sobie, że jednak można wytrzymać?</akap_dialog>
2238
2239 <akap_dialog>--- Właśnie wyjechałem stąd.</akap_dialog>
2240
2241 <akap_dialog>--- Na długo?</akap_dialog>
2242
2243 <akap_dialog>--- Na zawsze.</akap_dialog>
2244
2245 <akap_dialog>--- <slowo_obce>Voilà!</slowo_obce><pr><slowo_obce>Voilà!</slowo_obce> (franc.) --- otóż to! masz tobie!</pr> Na zawsze... Nie lubię tego wyrazu: ,,na zawsze”... Czyżby warunki rzeczowe?</akap_dialog>
2246
2247 <akap_dialog>--- Powiem wam, Korzecki, otwarcie: jestem bardzo rozklekotany. Do tego stopnia, że mi mówić trudno. Nie gniewajcie się, z łaski swojej.</akap_dialog>
2248
2249 <akap_dialog>--- Już to zauważyłem i przepraszam. Dobrze przynajmniej, że człowiek gada otwarcie. Znam się na tym i pierzcham jak senne marzenie. Tylko jedno maleńkie słóweczko: dokąd jedziecie? Może wam trzeba pieniędzy albo czegoś w rodzaju pomocy?</akap_dialog>
2250
2251 <akap_dialog>--- Nie, nie! Jadę, zdaje się, do Warszawy.</akap_dialog>
2252
2253
2254
2255 <akap>W tej chwili, gdy to mówił, usłyszał gdzieś niedaleko, w pobliżu siebie, głos Joasi. Serce ścisnęło się w nim i oczy zaszkliły, jakby z nich życie uciekło.</akap>
2256
2257 <akap_dialog>--- Powiem parę frazesów... --- rzekł Korzecki --- i odejdę. Czy można?</akap_dialog>
2258
2259 <akap_dialog>--- Ależ mówcie.</akap_dialog>
2260
2261 <akap_dialog>--- Otóż tak: jedź dobrodziej ze mną do Zagłębia<pr><slowo_obce>Zagłębie</slowo_obce> ---  mowa o Zagłębiu Dąbrowskim, ośrodku przemysłu górniczego i hutniczego.</pr>. Na krótko czy na długo --- to wasza rzecz. Odpocznie ciało, odpocznie duch, rzucicie okiem...</akap_dialog>
2262
2263 <akap_dialog>--- Nie, nie! Ja nie mogę nigdzie jechać.</akap_dialog>
2264
2265 <akap_dialog>--- Powiem nawet więcej: w jednym przedsiębiorstwie jest tam teraz wakujące miejsce lekarza. Moglibyście ubiegać się o nie. Zresztą --- to później.</akap_dialog>
2266
2267 <akap_dialog>--- Ja do Warszawy... --- mruknął Judym, sam nie wiedząc, dlaczego odrzuca tę propozycję. Mierziła go przede wszystkim niezbędność rozmowy z Korzeckim. Tamten, jakby zgadując jego myśli, mówił:</akap_dialog>
2268
2269 <akap_dialog>--- Ja nie będę z wami ani gadał, ani się o nic rozpytywał. No?</akap_dialog>
2270
2271 <akap_dialog>--- Nie, nie.</akap_dialog>
2272
2273 <akap_dialog>--- Gdzież chcecie stanąć w Warszawie? W hotelu? Gdy człowiek jest zmęczony i ma z nerwami...</akap_dialog>
2274
2275 <akap_dialog>--- Ja wcale z żadnymi nerwami nic nie mam nic do roboty! Jeszcze ja będę chorował na nerwy, na te jakieś głupie nerwy! Znosić nie mogę tego szafowania nerwowością...</akap_dialog>
2276
2277
2278
2279 <akap>Korzeckiemu z lekka rozszerzyły się powieki i mały uśmieszek przemknął się wskroś twarzy. Wnet znikł i jego miejsce zajął wyraz niezwykły na tym obliczu: głęboki szacunek i uwaga. Judym spojrzał na swego towarzysza i doznał ulgi. W istocie: dokądże pojedzie? Będzie się błąkał w ulicach Warszawy, tłumiąc w sobie drgawki nienawiści i tęsknoty?</akap>
2280
2281 <akap_dialog>--- Ależ ja wam zrobię piekło swoją osobą... --- mówił głosem daleko mniej szorstkim.</akap_dialog>
2282
2283 <akap_dialog>--- Pojedziemy w oddzielnych przedziałach, nawet wagonach, jeśli o to chodzi. Dadzą wam pokój do spania i także będziecie mogli wcale mię nie widywać.</akap_dialog>
2284
2285 <akap_dialog>--- Cóż znowu?</akap_dialog>
2286
2287 <akap_dialog>--- Nic znowu. Ja wiem, co mówię. Zresztą ja mam w tym pewne wyrachowanie.</akap_dialog>
2288
2289 <akap_dialog>--- Co za wyrachowanie?</akap_dialog>
2290
2291 <akap_dialog>--- Takie jedno.</akap_dialog>
2292
2293 <akap_dialog>--- Ależ przecie ja już bilet kupiłem do Warszawy.</akap_dialog>
2294
2295 <akap_dialog>--- No więc cóż z tego? Zaraz pójdę i kupię woma<uwaga>co to jest?? tak w tekście?</uwaga> bilet do Sosnowca. Siedźcież tu spokojnie i martwcie się, ile wlezie w tak mały przeciąg czasu, a ja skoczę do kasy.</akap_dialog>
2296
2297
2298
2299 <akap>Judym powiódł okiem za odchodzącym i doznał przyjemnego wrażenia na widok jasnego kostiumu, który przesunął się w tłumie. Westchnienie ulgi wymknęło się z jego piersi. Przez krótką chwilę, myślał o tym, co to jest Zagłębie, i pomimo całej odrazy, jaką miał dla miejsc nowych i do tego szczególniej, co może w sobie zawierać ta nazwa, wolał to niż Warszawę. Niebawem Korzecki wrócił i z ostentacją pokazał bilet, który zresztą co prędzej schował do kieszeni. Zaszedł pociąg i Judym udał się machinalnie za swym nowym przewodnikiem do wagonu klasy pierwszej. Był sam w przedziale i zaraz usiłując o niczym nie myśleć, rzucił się na sofę. Gdy wagon drgnął i ruszył się z miejsca, doznał zupełnej przyjemności z tego powodu, że nie jedzie sam i nie do Warszawy. Nikt tam nie wchodził. Dopiero po upływie godziny wsunął się cicho Korzecki ze swą głęboką skórzaną walizką w ręku. Usiadł w drugim kącie przedziału i czytał książkę. Gdy zdjął swą płytką czapeczkę, Judym dostrzegł, że łysina jego powiększyła się bardzo. Rzadkie, krótko przystrzyżone włosy czerniały jeszcze na ciemieniu, ale już naga skóra bieliła się manifestacyjnie. Korzecki czytał z uwagą. Na jego ślicznych ustach przewijał się od czasu do czasu wyraz zimnej pogardy, quasi-uśmiech<pr><slowo_obce>quasi-uśmiech</slowo_obce> --- niby-uśmiech.</pr>, taki właśnie, jak wówczas gdy z kimś pozującym na wielkość ten ,,cynik” prowadził ożywioną dyskusję. Oczy wlepione w stronicę maltretowały ją jak człowieka. Judym spod rzęs przyglądał się Korzeckiemu i znienacka przyszła mu do głowy dziwna myśl: co stałoby się z Joasią, gdyby została żoną takiego człowieka. Chciał w tejże chwili zobaczyć jej źrenice, chciał je sobie przypomnieć, ale oto wzrok jego utopił się we własnych łzach, oczy i twarz jak powódź zatapiających. <begin id="b1193344916363"/><motyw id="m1193344916363">Tęsknota</motyw>Leżał tak nieruchomy, z całym wysiłkiem pracując nad zdławieniem w sobie dreszczów cierpienia. W pewnej chwili uczuł gorącą chęć, istną żądzę rozmowy z Korzeckim o Joasi, wyznania mu całej prawdy, wszystkiego. Już, już miał otworzyć usta i zacząć, gdy wtem coś innego, jakaś nikła reminiscencja niosła to na dół, niby ciężka śrucina, która ugodzi ptaka szybującego przez powietrze. Zapominał o tym, gdzie jest, co się z nim przytrafia, i w stanie owej półśmierci, w stanie tęsknoty, jak mógł, się grzebał.<end id="e1193344916363"/></akap>
2300
2301
2302
2303 <akap>Około godziny piątej z południa Korzecki złożył książkę i ściągnął z półki ciężką walizkę. Przygotowując się do opuszczenia wagonu rzekł z cicha:</akap>
2304
2305 <akap_dialog>--- Wstawajcie, Judym; jesteśmy u celu.</akap_dialog>
2306
2307
2308
2309 <akap><begin id="b1193344995687"/><motyw id="m1193344995687">Miasto</motyw>Wyszli na peron dużej, ruchliwej stacji, minęli ją szybko i wsiedli do oczekującego powozu. Spasione konie niosły ich ostro przez miasto, powstałe jakby w ciągu tygodnia. Domy były nie tylko nowe i ordynarne, ale zbudowane byle jak, z pośpiechem. Ulicami ciągnęły się głębokie bajora i wądoły. Zeschłe bryzgi błotniste widać było na wysokości okien pierwszego piętra. Obok nowych kamienic tuliły się jeszcze stare budy i domostwa w stylu piastowskim.</akap>
2310
2311
2312
2313 <akap>Okolica za miastem sprawiała wrażenie rzeczy wciąż przetrząsanej, i to nie w tym celu, żeby ją uporządkować, lecz dla wydobycia metodą rabunku tego, co zawiera. Wszystko zostające na miejscu było resztką. Co chwila dręczyły oko jamy, rowy, kanały, ścieki.</akap>
2314
2315
2316
2317 <akap>Gdzieniegdzie stała jeszcze kępa sosen, z rzadka rosnących jak żyto na piasku. Przez ten las widać było, co się za nim dzieje. Pewne przestrzenie były zarośnięte krzywą sośniną, skarłowaciałym wyrodkiem drzewa, inne --- jałowcem. Ogół miejsca był pustką, nieużytkiem.</akap>
2318
2319
2320
2321 <akap>Na wszystkie strony biegły gościńce, drogi, ścieżki. Co pewien czas koła powozu stukały o szyny drogi żelaznej. Wszędzie widziało się kominy, kominy i dymy ciągnące w dal po lazurowym niebie.</akap>
2322
2323
2324
2325 <akap>Droga biegła obok przeróżnych zabudowań fabrycznych, które już to łączyły się w dziwne gromady, już rozpryskiwały w szeregi mieszkań ludzkich. W sąsiedztwie tych skupień ukazywały się oczom jamy ogromne, głębokie, w których stała nie mając gdzie odpłynąć brudna, splugawiona, żółtoryża woda. Judyma widok tych dołów przyprawiał o smutek niewysłowiony. Był to bolesny obraz sromoty. Nie może nigdzie odpłynąć, odejść, uciec, ruszyć się ani w tył, ani naprzód, nie może nawet wsiąknąć i bez śladu, bez pamięci, śmiercią zginąć. Nie służy już do niczego, bo ani za napój, ani za środek oczyszczenia jakiegokolwiek ciała. Nie dano jej nawet odbijać w sobie chmur i gwiazd niebieskich. Jak oko wybite, patrzy w górę ze straszliwym błyskiem, z niemym krzykiem, który goni człowieka. Przeklęta od wszystkich, służy za zbiornik zarazy. I tak musi istnieć na swoim miejscu bez końca, bez śmierci.</akap>
2326
2327
2328
2329 <akap>W pobliżu takich wyrw wznosiły się ,,hałdy”, ogromne zwały piachu węglowego, tworzące istne wzgórza. Gdzieniegdzie rozerwały je deszcze i burze na części i utworzyły między jedną a drugą doliny poprzeczne. Te dziwne nasypy o barwie cegły wypalonej, w których stlił się miał węglowy połączony z łupkiem, tu i ówdzie przerzynały obszar jak krwawe, zaognione obrzęknięcia tej schorzałej, zmaltretowanej ziemi.</akap>
2330
2331
2332
2333 <akap>Gdy powóz wtoczył się wreszcie na szeroką, dobrze utrzymaną szosę, ukazał się w oddali cel drogi: kopalnia ,,Sykstus”. Widać było jej zewnętrzne budynki, podobne do trzech zlepionych wiatraków, okryte czarnym pyłem tak dalece, że jakieś dwie szyby u spodu jednej z tych wież drewnianych nęciły oko przychodnia miłym stalowym blaskiem. Na szczytach dwu najwyższych graniastosłupów w kłębach pary i dymu obracały się to w tę, to w inną stronę koła od wind podziemnych. Węgiel czarnymi groblami rozchodził się od zabudowań na wszystkie strony, a nad nimi wznosiły się ogromne żebra drewnianych pomostów. Z dala już słychać było mowę kopalni. Na jednej z belek stał człowiek w grubych butach i kurcie do kolan. Był cały czarny. Coś musiał gadać, bo wywijał rękami, widocznie rozkazując ludziom, którzy w dole pracowicie sypali i sypali łopatami czarne bryły. Naokół w rowach i zagłębieniach stała woda, nie woda, jakiś płyn ciemny, bez barwy, martwo i ciężko leżący w porozdzieranej ziemi, która już nie ma siły okryć trawą swoich obnażeń. Czarne prochy walą się na nią z przestworu i wszystko na jej powierzchni, co tylko słońce zasieje, wytracają. Za ogrodzeniem terytorium kopalnianego ciągnęły się rumowia kamieni zmieszanych z węglem. Dalej rozwalał się szmat czarnego miału jak łata na poszarpanej odzieży. Za nim jeżyła się chropawa przestrzeń pniaków, którą łupi burza, zjada skwar i miałki kurz pływający w powietrzu zasiewa. Te wystające resztki odziemków <pr><slowo_obce>odziemek</slowo_obce> --- tu: pień pozostały w ziemi po ścięciu drzewa.</pr> drzew bujnych a dawno ściętych były dla oczu Judyma niby twarze jakichś krzywd, jakichś niedoli zdławionych i wdeptanych w ziemię. Zdawały się łkać płaczem rozdzierającym i strasznym, którego nikt nie słyszy. Wszędzie, dokądkolwiek oczy wybiegły, niespodziewane ,,zawalisko” ciągnęło na dół te martwe grunta, których racja bytu zniweczoną została.<end id="e1193344995687"/></akap>
2334
2335
2336
2337 <akap>Judym spoglądał na nie jakby na krajobrazy swej duszy. Widział doskonale wszelkie logiczne konieczności, wszystkie mądre, twórcze prawa przemysłu, ale w tej samej chwili wyczuwał bezrozumne wzruszenia płynące obok nich samopas jak rzeki niespokojne, burzliwe --- albo ciche, sobie tylko samym i swym własnym prawom podległe. I płakał we wnętrzu duszy swej nad tą ziemią. Jakiś łańcuch niezgłębionej sympatii spoił go z tymi miejscami. Coś widział w tym wszystkim, czego rozum nie ima i czemu wyobraźnia nie jest w możności dotrzymać kroku...</akap>
2338
2339
2340
2341 <akap>Korzecki kazał stanąć przed domem zbornym i o coś zapytał. Powóz wjechał na dziedziniec kopalni. Obok sortowni obaj z Judymem wysiedli i weszli do kantoru. Był to mały parterowy domek, zabrudzony jak odzież kominiarska. W pierwszej izbie, dokąd weszli, Judym zastał wolne krzesło pod oknem i tam usiadł. Korzecki prosił go, żeby tutaj czekał, a sam poszedł do następnej, skąd dochodziły odgłosy dyskusji, prowadzonej przez ludzi z wybornymi płucami. Stancja, w której Judym został, była pusta. W kątach groźnie sterczały dwie szafy z papierami, powleczone czarną farbą. Stół i regestry leżące na nim okryty był kryształkami węgla wdzierającego się przez szczeliny okien, które dygotały pospołu z całym domostwem. Za szybami z hurgotem i trzaskiem pędziły ,,koleby” popychane na szynach przez silne robotnice. W te ruchome wagony zlatywały z rusztów sortowni bryły węglowe. Słychać było jakby grzmot nieustanny, wrzask surowy albo drgający śmiechem prostaczym.</akap>
2342
2343
2344
2345 <akap>Lampa elektryczna, przytwierdzona do stołu, zaczęła się słabo żarzyć. Głowa Judyma upadła na splecione ręce. To światło wniosło do jego serca uczucie przeraźliwej boleści. Zdało mu się, że to przez jego barki lecą wagony, że na jego głowę spadają czarne, połyskujące bryły o kantach ostrych jak siekiera. Dziki wrzask robotnic, krzyk dozorców, nieopisany łoskot, jaki wydają sita sortowni, i wpośród tego wszystkiego rozlegający się co pewien czas jęk dzwonka, gdy szala windy szła w przepaść sztolni... Spadało to na niego jak głosy upiorów. Szczególniej dźwięk dzwonka... Przeraźliwy, jakiś stłumiony, a sięgający do samego serca, prawdziwie głos na trwogę --- miał w sobie coś z ludzkiego jęku, niby owa <slowo_obce>vox humana</slowo_obce><pr><slowo_obce>vox humana</slowo_obce> (łac.) --- dosł. głos ludzki; jest to nazwa jednego z 74 rejestrów słynnych organów w katedrze we Fryburgu w Szwajcarii.</pr> w organie fryburskiej katedry.</akap>
2346
2347
2348
2349 <akap>Judym nierychło dźwignął głowę i spostrzegł przed sobą atrament, pióro i jakiś skrawek szorstkiego papieru. Zaczął pisać krzywymi literami: ,,Joasiu, Joasiu! Cóż pocznę bez Ciebie! Życie moje zostało przy Tobie, całe serce, cała dusza. Zdaje mi się ciągle, że któreś z nas umarło, a drugie błąka się po ziemi wśród nieskończonego cmentarza... W duszy mojej jęczy przeraźliwy dźwięk dzwonu. Jak jąkała wymawia sylaby pewnego wyrazu, którego dosłyszeć nie mogę...”.</akap>
2350
2351
2352
2353 <akap>Przerwał, czując, że nie pisze tego, co jest w istocie, że prawdy samej, bezwzględnej, narywającej w sercu, nie sposób zeznać słowami. Gdy tak siedział nad papierem zgarbiony, odczuł, że ktoś nad nim stoi. Był to Korzecki. Judym podniósł się z krzesła i wtedy dostrzegł, że tamten zna jego tajemnicę.</akap>
2354
2355 <akap_dialog>--- Przebaczcie --- rzekł Korzecki --- rzuciłem mimo woli okiem na papier, nie przeczuwając, że list piszecie. Czytałem tylko pierwsze wyrazy.</akap_dialog>
2356
2357 <akap_dialog>--- To nie był list! --- mruknął Judym.</akap_dialog>
2358
2359
2360
2361 <akap>Rozdarł papier na kilka części i schował je do kieszeni.</akap>
2362
2363 <akap_dialog>--- Przepraszam was! --- mówił Korzecki miękkim, delikatnym głosem, jakiego Judym jeszcze nigdy w jego ustach nie słyszał.</akap_dialog>
2364
2365 <akap_dialog>--- Czy tu zostajemy?</akap_dialog>
2366
2367 <akap_dialog>--- Ale gdzież tam! Jedziemy dalej.</akap_dialog>
2368
2369 <akap_dialog>--- A dokąd?</akap_dialog>
2370
2371 <akap_dialog>--- Do mnie. Ja tu przecie nie mieszkam. To wy się tu może z czasem przyczepicie. Po drodze rzucimy okiem na lecznicę.</akap_dialog>
2372
2373 <akap_dialog>--- A do was daleko?</akap_dialog>
2374
2375 <akap_dialog>--- Trzy wiorsty drogi. Jesteście znużeni?</akap_dialog>
2376
2377 <akap_dialog>--- Dosyć. Chciałbym się przespać.</akap_dialog>
2378
2379 <akap_dialog>--- Zaraz będziemy w domu. Powiem jeszcze tylko przez telefon, żeby nam przygotowali herbatę.</akap_dialog>
2380
2381 <akap_dialog>--- Co znowu! Nie trzeba wcale. Ja przynajmniej nic jeść nie będę. Nic do ust nie wezmę.</akap_dialog>
2382
2383
2384
2385 <akap>Powiedziawszy te słowa Judym nie wiedzieć czemu zarumienił się. Korzecki to spostrzegł i cicho wymówił:</akap>
2386
2387 <akap_dialog>--- A jeżeli wam każę zjeść befsztyk w imieniu panny Joasi?</akap_dialog>
2388
2389
2390
2391 <akap>Wziął go silnie za ramiona i ucałował w usta. Judym oddał mu uścisk, ale czuł się upokorzonym i milczał zmieszany do gruntu. Miał to gnębiące przeświadczenie, jak wówczas wobec Węglichowskiego, że staje się niewolnikiem, zależnym od czyjejś mocnej woli. Z najgłębszą odrazą pomyślał, że i sekret o Joasi, sprawa tajemna i święta, był oczywisty dla Korzeckiego, który zdawał się wszystko wiedzieć. Przyszła nawet taka sekunda, że te rozkoszne i bolesne dzieje straciły coś ze swego uroku.</akap>
2392
2393
2394
2395 <akap>W powozie Korzecki znowu zapadł w milczenie, w swoją martwą, nieruchomą zdrętwiałość. Ożywił się tylko na chwilę, gdy wskazywał towarzyszowi dom w kształcie pudła, z oknami w równych odstępach i płaskim blaszanym dachem. Była to lecznica. Stał tam tłumek ludzi szarych: jeden z okiem szmatą zawiązanym, drugi z ręką w grubym bandażu, inny z fizjonomią wyrażającą silny ból <wyroznienie>na wnątrzu</wyroznienie>. Judym widział ich wszystkich jakby przez deszcz ulewny. Myśl o tym, że może mu przyjdzie leczyć tych ludzi, zajmować się ich cierpieniami, była mu tak wstrętną jak samo cierpienie. Zastanawiał się nad tym, że niegdyś słyszał od kogoś wyraz: --- motłoch. Od kogo mianowicie?... Od kogo? Zachodził w głowę, męczył się, był tuż, tuż obok zjawiska, obok wszelkich okoliczności, które towarzyszyły temu zdarzeniu... Po długich wysiłkach znalazł się w Wersalu w pokoikach Marii Antoniny i usłyszał ten wyraz z ust Joasi. Jak dobrze, jak zupełnie to słowo malowało istotę rzeczy!</akap>
2396
2397 <akap_dialog>--- Gdybyście zechcieli, to może udałoby się zająć miejsce lekarza przy kopalni ,,Sykstus” --- mówił inżynier.</akap_dialog>
2398
2399 <akap_dialog>--- Nie teraz, nie teraz! Muszę przez kilka dni wypoczywać.</akap_dialog>
2400
2401 <akap_dialog>--- Ja też mówię o przyszłości. Rozmawiałem z jednym, wpływowym człowiekiem. Dobra by to rzecz była, gdybyście tu osiedli. Nudno tu i smutno, to prawda...<begin id="b1193345281788"/><motyw id="m1193345281788">Religia</motyw></akap_dialog>
2402
2403
2404
2405 <akap>Zamilkł i przez chwilę siedział ze zwieszoną głową. Później śpiewnym szeptem mówił do siebie: <slowo_obce>,,Asperges me hysopo et mundabor; lavabis me et super nivem dealbabor..."</slowo_obce><pe><slowo_obce>Asperges me hysopo...</slowo_obce> (łac.) --- słowa z 51 psalmu Dawida: ,,Pokropisz mnie hyzopem, a będę oczyszczony, obmyjesz mnie, a ponad śnieg bielszym się stanę”. Zgodnie z trydenckim (przedsoborowym) rytem katolickiej mszy antyfonę rozpoczynającą się od tych słów śpiewano w czasie <slowo_obce>aspersji</slowo_obce> --- pokropienia wiernych wodą święconą, które poprzedzało sumę (mszę odprawianą w niedziele lub dni świąteczne).</pe> Zwrócił się do Judyma i trochę zawstydzony, z bladym rumieńcem na twarzy, tłumaczył się:</akap>
2406
2407 <akap_dialog>--- Czasami przychodzi skądś taki obraz nieoczekiwany. Uczucie jakby spod ziemi... Właśnie w tej chwili myślałem sobie o naszym kościele. Pewien stary kościół w górach... Otyły ksiądz wychodził w białej albie, z nim dwu ludzi: organista i kościelny. Ten zapach ziół, zboża, leszczyny z młodymi orzechami, bo to 15 sierpnia! Ksiądz intonował: <slowo_obce>,,Asperges me...”</slowo_obce> i odchodził na kościół, między ludzi, tym jakby wygonem, który tworzy się po środku chłopów. Kropił na prawo i na lewo, wolno wznosząc rękę. Tymczasem organista sam śpiewał. Głos jego był czysty, męski, spokojny. Ogolona twarz wyrażała skupienie, prawie surowość. Gdy śpiewał te słodkie wyrazy: <slowo_obce>,,super nivem...”</slowo_obce>, tony jego głosu były nieco ostre, schrypłe. Słyszę go w tej chwili... Ach, Boże! Zazwyczaj, gdy po wtóre zaczynał werset, ksiądz wracał i wtedy krople wody święconej padały na czoła pańskie, którzy staliśmy w ławce kolatorskiej. Krople wody święconej... Święte, chłodne krople... A ta melodia błagająca, ufna, ten śpiew dziecka, to westchnienie duszy prostej, która się nie boi... Czy pan nie widzisz, że z głębi tych wyrazów patrzą w niebo oczy wytężone, zalane łzami? <slowo_obce>,,Lavabis me et super nivem dealbabor...”</slowo_obce></akap_dialog><end id="e1193345281788"/>
2408
2409
2410
2411 <akap>Wieczór zapadał. W oddali widać było lampy elektryczne rozlewające dokoła siebie bladoniebieską zorzę. Dawał się słyszeć gwar oddalony. Powóz pędem wjechał w uliczkę czegoś w rodzaju mieściny i zatrzymał się przed piętrowym odrapanym domem. Judym wszedł za swym gospodarzem na górę. Mieszkanie było dość obszerne, ale puste jak psiarnia. W jednym pokoju sterczały wieszadła niby jakieś dziwaczne straszaki na wróble, w drugim tuliło się do ściany łóżko żelazne, w trzecim stał na środku stolik kartowy i znowu łóżko oraz trocha niezbędnych gratów.</akap>
2412
2413 <akap_dialog>--- Rozgośćcie się w tych salonach, jak potraficie, a ja zajmę się zdobyciem jadła tudzież napoju --- żartował Korzecki wychodząc z mieszkania.</akap_dialog>
2414
2415
2416
2417 <akap><begin id="b1193345401621"/><motyw id="m1193345401621">Chłop, Robotnik</motyw>Za chwilę wszedł człowiek czarny jak węgiel, niosąc walizy. Pocałował Judyma w rękę, licho wie z jakiej racji, i zaczął znosić z sąsiednich lokalów szklanki, powyszczerbiane talerzyki, widelce, noże. Wkrótce potem zjawił się Korzecki z wiadomością, że będzie befsztyk i piwo.</akap><end id="e1193345401621"/>
2418
2419 <akap_dialog>--- Czy nie podziwiacie spartańskiej skromności tego apartamentu? --- zapytał rzucając swój kostium wykwintny.</akap_dialog>
2420
2421 <akap_dialog>--- Będzie tu ładniej, gdy przyjdzie gospodyni... --- rzekł Judym, aby tylko coś powiedzieć.</akap_dialog>
2422
2423
2424
2425 <akap>Korzecki roześmiał się głośno, zanadto głośno, z chichotem, który niemile raził. Wnet jednak umilkł i hałaśliwie począł myć się, chlustać wodą na głowę, parskać i fukać.</akap>
2426
2427
2428
2429 <akap>Gdy później wycierał twarz ostrym ręcznikiem, mówił:</akap>
2430
2431 <akap_dialog>--- Wygłosiliście rzecz okropną. Gospodyni... cha!... cha!... Gospodyni! Co za wyraz!</akap_dialog>
2432
2433 <akap_dialog>--- Dlaczegóż okropną? Jesteście może o rok, o dwa starsi ode mnie.</akap_dialog>
2434
2435 <akap_dialog>--- Ale cóż to starość ma do tego? Tu nie chodzi o starość ani o młodość.</akap_dialog>
2436
2437 <akap_dialog>--- Więc o cóż? Ba! --- O cóż...</akap_dialog>
2438
2439 <akap_dialog>--- Chcecie, to wam znajdę pannę.</akap_dialog>
2440
2441 <akap_dialog>--- Ja sobie już sam znalazłem.</akap_dialog>
2442
2443
2444
2445 <akap>Oczy jego zabłysły złowrogim, srebrnym blaskiem i nieruchomo patrzyły w Judyma. Po kolacji siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Judym, aczkolwiek znużony, nie miał chęci spać, owszem, rad był rozmowie.</akap>
2446
2447 <akap_dialog>--- Pragnąłbym --- mówił z cicha Korzecki --- żebyście tu osiedli na ,,Sykstusie”, notabene z czysto egoistycznych pobudek.</akap_dialog>
2448
2449 <akap_dialog>--- A cóż wam ze mnie przyjść może?</akap_dialog>
2450
2451 <akap_dialog>--- Bagatela! Przecie i teraz ściągnąłem was nie dla czego innego, tylko dlatego, żebym sam coś na tym zyskał.</akap_dialog>
2452
2453 <akap_dialog>--- No?</akap_dialog>
2454
2455 <akap_dialog>--- Znacie mię przecie, a raczej znaliście cokolwiek przed kilkoma laty. Od tego czasu posunąłem się dzielnie w kierunku raz obranym.</akap_dialog>
2456
2457 <akap_dialog>--- Czy wówczas kuracja szwajcarska nie pomogła?</akap_dialog>
2458
2459 <akap_dialog>--- Gdzież tam! Pomogła. Ja i teraz jestem zdrów jak bawół. Pracuję tu przecie jako inżynier, wstaję o piątej, późno idę spać, a muszę mieć siły i zdrową głowę, żeby temu wszystkiemu podołać. To nie o to chodzi, nie o zdrowie... jakże to powiedzieć? --- zewnętrzne...</akap_dialog>
2460
2461 <akap_dialog>--- Ech, znowu mistyczne terminy.</akap_dialog>
2462
2463 <akap_dialog>--- Niech sobie będzie! Otóż tedy... Właśnie chciałbym, żebyście tu gdzieś byli niedaleko, z waszymi rzetelnymi oczami, z waszą szkolarską nomenklaturą medyczną, z waszą mocną duszą, duszą... nie obrażajcie się tylko!... z sutereny, z waszą nawet tajemniczą panną Joasią...</akap_dialog>
2464
2465 <akap_dialog>--- Słuchajcie no, tylko o tym...!</akap_dialog>
2466
2467 <akap_dialog>--- Nic, nic! Ja przecie nie mówię nic złego. Tak mi dobrze, gdy siedzicie przy moim stole!</akap_dialog>
2468
2469
2470
2471 <akap>Judym usłyszał w tym głosie to, co było we wzroku Korzeckiego: dźwięk za wysoki, który się chybocze bezsilny w jakimś zawrotnym, niedoścignionym zenicie.</akap>
2472
2473 <akap_dialog>--- Cóż wam jest? Powiadajcie... --- rzekł do niego życzliwie. --- Będę wam służył z całego serca i sił, choć wiem, że mi nieraz dokuczycie. I wyleczę was!</akap_dialog>
2474
2475 <akap_dialog>--- Nie bójcie się tylko dokuczania, nie ma czego. Ja z wierzchu jedynie jestem pomalowany na kolor stalowego bagnetu. W środku wszystko jest kruche jak stearyna. A zresztą... <slowo_obce>je m'en vais</slowo_obce><pr><slowo_obce>je m'en vais</slowo_obce> (franc.) --- odchodzę.</pr>...</akap_dialog>
2476
2477 <akap_dialog>--- Cóż to znowu ma być?</akap_dialog>
2478
2479 <akap_dialog>--- To nic, takie sobie lokucje<pr><slowo_obce>lokucja</slowo_obce> --- powiedzenie.</pr>. <begin id="b1193345721601"/><motyw id="m1193345721601">Kondycja ludzka, Śmierć, Walka</motyw>Ja, proszę was, jestem zajęty pracą duchową, która powinna by się nazywać kształtowaniem woli, a właściwie --- zwalczaniem strachu. Chciałbym osiągnąć tego rodzaju panowanie nad cielskiem i jego tak zwanymi nerwami, żeby nie być od niego zależnym.</akap_dialog>
2480
2481 <akap_dialog>--- Żeby od nerwów nie być zależnym?</akap_dialog>
2482
2483 <akap_dialog>--- No! Źle mówię?</akap_dialog>
2484
2485 <akap_dialog>--- Bardzo źle.</akap_dialog>
2486
2487 <akap_dialog>--- Chcę znać życie i śmierć tak z bliska, abym mógł obojętnie spoglądać na jedno i na drugie.</akap_dialog>
2488
2489 <akap_dialog>--- To są frazesy. Człowiek tak może znać tylko życie.</akap_dialog>
2490
2491 <akap_dialog>--- Na przykład Andre<pe><slowo_obce>Andre</slowo_obce>, właśc.: Salomon August Andrée (1854--1897) --- szwedzki badacz terenów podbiegunowych i zapalony aeronauta. Zginął wraz z dwoma towarzyszami podczas nieudanej wyprawy balonem na biegun północny.</pe>! Ludzie, którzy wsiadali do jego balonu, znali śmierć dokładniej niż życie. Widzieli białe pola, szkliste od lodu, w blasku zorzy polarnej. Widzieli tam siebie samotnych i ją, z daleka przychodzącą. Widzieli ją przez całą zimę w ciepłych, wygodnych mieszkaniach, wśród banalnych rozmów z subtelnymi kobietami. I oto pewnego dnia wstali i wyszli na spotkanie tej nieznajomej. Żebym mógł wytworzyć w sobie taki spokój!</akap_dialog>
2492
2493 <akap_dialog>--- Nie wiemy wcale, jakimi oczyma zaglądali w ślepie śmierci tamci ludzie. Może w nich był tylko namiętny wybuch ambicji, może wcale nie było spokoju, może była tylko żądza sławy --- i strach.</akap_dialog>
2494
2495 <akap_dialog>--- Ambicji! To mi się podoba! Umrzeć dlatego, że taka jest moja wola, umrzeć wtedy, kiedy chcę, kiedy j a chcę, ja --- pan, duch, i za to, co biorę pod moją silną rękę, co j a biorę w obronę. Rozumie się, że w tym może być trocha jakiejś ambicji! Andre i jego towarzysze wykształtowali swą wolę do tego stopnia, że mogli spełnić czyn zamierzony. Chodzi o to, żeby obudzić się ze snu i śmierć, gdyby stanęła przy naszym wezgłowiu, powitać z takim samym uśmiechem jak kwietniowy poranek. O, Boże! Nie bać się śmierci...</akap_dialog>
2496
2497 <akap_dialog>--- To jest niemożliwe... To jest wbrew naturze.</akap_dialog>
2498
2499 <akap_dialog>--- To jest tylko bezmiernie trudne. Dla innych ludzi zresztą nie jest ta sprawa ani tak ważna, ani nawet, choć to głupio brzmi, pierwszorzędna. Ale dla nas, nieszczęśników z chorymi nerwami... Można zwalczyć obawę śmierci jako takiej, jej samej; ale niepodobna, dla mnie niepodobna, zdusić obawy czegoś, bojaźni niespodziewanej, dzieciątka bezsennych nocy. Ostatnimi czasy nie mogłem sypiać sam jeden. Nocował u mnie w przedpokoju pewien górnik.</akap_dialog>
2500
2501 <akap_dialog>--- Widzicie, to są chore nerwy...</akap_dialog>
2502
2503 <akap_dialog>--- Zaraz. Ten górnik jest wcale niegłupi, raczej mądry. Rozmawiałem z nim do upadłego, żeby się poddać jego sugestii i usnąć, ale mi się wśród frazesów walił na łóżko jak kłoda. Tyle miałem pociechy, że przy mnie chrapał. Ja przez całe noce siedziałem na tej sofie. Gdybym go tak był obudził z północka, tego z przewybornymi nerwami, tego z nerwami jak stalowe liny, i powiedział mu: Człowieku, zaraz umrzesz... --- widzielibyśmy, co by się z nim działo! Byłby dygotał, byłby się wił po ziemi, modlił się i mdlał ze strachu. A ja, który sam tu marzyłem w proch zamieniony, którego nerwy zdawały się błądzić po wszechświecie, ja chory, dotykałem jej palcem, wyzywałem ją na rękę, patrzyłem na nią z moją ironią jak na człowieka, którego nienawidzę. Teraz doświadczam takiego wrażenia, że gdybyście wy tu zostali w okolicy, ja mógłbym sypiać. Mógłbym w taką noc myśleć: tu Judym jest niedaleko. Mógłbym myśleć: wstanę rano, zobaczę go, pójdę do niego...</akap_dialog>
2504
2505
2506
2507 <akap>Gdy to mówił, doktora przechodziło zimne mrowie. Jakieś uczucie niby zielony śliski wąż lazło po jego ciele. Oczy Korzeckiego jakoby patrzyły, ale właściwie wzrok ich zwrócony był do wnętrza duszy. Na ustach jego był uśmiech... Uśmiech niepojęty, a ciągnący do siebie jak błysk, który czasami można widzieć w górskiej przepaści.</akap>
2508
2509
2510
2511 <akap>W wyrazie jego twarzy nie było prośby ani żądania współczucia. Było tylko detaliczne, konkretne i umiejętne przedstawienie istoty rzeczy.</akap>
2512
2513 <akap_dialog><begin id="b1193345789929"/><motyw id="m1193345789929">Gotycyzm</motyw>--- Więc nie boicie się śmierci? --- pytał Judym.</akap_dialog>
2514
2515 <akap_dialog>--- Ja z nią walczę. Raz ja zwyciężam, kiedy indziej ona. Wówczas mam <slowo_obce>pavor nocturnus</slowo_obce><pr><slowo_obce>pavor nocturnus</slowo_obce> (łac.) --- strach nocny, chorobliwa obawa ciemności.</pr>, jak małe dziecko. Oto siedzę tu z wami, rozmawiam, jestem spokojny i wesoły. Nie wiem nawet, czy może istnieć smutek? Co to jest smutek? Nic o nim nie wiem. Jestem jak filister, którego śmiech by ogarnął, gdyby mu kto mówił, że jest na ziemi dojrzały człowiek, który się ,,czegoś” boi. A oto może minąć godzina i stanie nade mną to bezosobowe widmo. Zacznę się bać samotności, zacznę cierpieć tak strasznie, tak przerażająco! W języku ludzi nie ma na to imienia. <slowo_obce>Pavor</slowo_obce>... Tylko straszliwa muzyka Beethovena czasami roztworzy podwoje tego cmentarza, gdzie w skrwawionych dołach leżą obdarte trupy, gdzie w nocy wiecznej wyje płacz jakiejś istności ludzkiej, która straciła rozum i błądzi, błądzi, błądzi bez końca, szukając ratunku.<end id="e1193345789929"/><end id="e1193345721601"/></akap_dialog>
2516
2517 <akap_dialog>--- Powinniście, jak można tylko, chodzić w pole. Każdą wolną chwilę poświęcać na rozrywki. Jeździć koleją, a najgłówniejsza rzecz --- unikać wszelkich wzruszeń.</akap_dialog>
2518
2519 <akap_dialog>--- Tak: pójść po rydel i wykopać się z błota, w którym się leży. Dla mnie na ziemi nie ma miejsca.</akap_dialog>
2520
2521 <akap_dialog>--- Ech, z tymi tam!</akap_dialog>
2522
2523 <akap_dialog>--- Wiem, co mówię. Ja nie mogę żyć jak miliony ludzi. Przecie nieraz uciekam na dwa miesiące w Alpy, w Pireneje, na jedną wysepkę u brzegów bretońskich. Rzucam gazety, książki, nie odpieczętowuję listów... I cóż mi z tego? Zawsze i wszędzie widzę odbity świat w sobie, w mojej duszy nieszczęsnej. Gdy się nie spodzieję, wybucha tam wściekły gniew przeciw jakiejś podłości dawno widzianej, zbudzi mię ze snu, przypomni wszystko, ukaże wszystko... Gniew bezsilny, a im bardziej bezsilny, tym większy!</akap_dialog>
2524
2525 <akap_dialog>--- Może by zupełnie zmienić sposób życia? Rzucić wszelkie obowiązki? Wziąć się, czy ja wiem, do roli?</akap_dialog>
2526
2527
2528
2529 <akap>Korzecki zamyślił się i milczał przez kilka minut. Później mówił:</akap>
2530
2531 <akap_dialog>--- Nie, to niemożliwe. Człowiek już do śmierci musi nosić pewien rodzaj ubrania, mieć taką a nie inną bieliznę. To darmo. Muszę zarabiać dużo. Ja nie mógłbym chadzać w tutejszym, łódzkim korcie. Musi mi go facet przynieść z zagranicy. To darmo! Potrzebuję także jeździć do Europy, widzieć w Paryżu salony wiosenne<pr><slowo_obce>salony wiosenne</slowo_obce> --- mowa o corocznych wystawach w Paryżu współczesnych malarzy francuskich i obcych.</pr>, wiedzieć wszystko, czytać rzeczy nowe, poznawać, co się zjawia nowego w mózgu ludzkim, iść ze światem, płynąć w fali. To darmo! Ach, ja rozumiem, co mówicie. Wrócić gdzieś, tam, w moją leśną okolicę, pędzić życie rolnicze, ziemiańskie, życie tych ludzi szczęśliwych, ludzi zupełnie od nikogo niezależnych! Rozumiem was. Ale to już nie dla mnie. Ja już za dużo wiem, zbyt dużo potrzebuję --- a zresztą... ja mam naturę niespokojną; i tam bym sobie znalazł bałwana, z którym staczałbym walki.</akap_dialog>
2532
2533 <akap_dialog>--- Ach, tak...---śmiał się Judym.</akap_dialog>
2534
2535 <akap_dialog><begin id="b1193345927477"/><motyw id="m1193345927477">Dziecko, Kondycja ludzka, Śmierć</motyw>--- Mówicie znowu: unikaj wzruszeń. Ja nie tylko unikam, ale nie mam wzruszeń. Co ja się mam wzruszać! Niech się filantrop wzrusza! Ale jakieś nie znane mi wzruszenie leży we mnie, pomimo mej wiedzy, jak złodziej, który się zakradł do mego mieszkania i wyłazi ze swej kryjówki dopiero w nocy. Podłości, nadużycia, łajdactwa, krzywdy, niedole... Przechodzę obok tego ze spokojem, z zimnym spokojem, kopię to nogą, pluję na to. Mówię sobie zawsze te najwyższe, najpotężniejsze, te boskie słowa, które z cieniów języka rodu ludzkiego On wyjął: ,,Co mnie i tobie, niewiasto?”<pr><slowo_obce>Co mnie i tobie, niewiasto?</slowo_obce> --- słowa, które według Biblii wypowiedział Chrystus do Matki Boskiej podczas uczty weselnej w Kanie Galilejskiej.</pr><uwaga>podać wers</uwaga>. I, nie wiedząc wcale, wlokę w sobie zarazę. Umarł tutaj przed kilkoma tygodniami mały chłopczyk, syn jednego biednego <wyroznienie>ślepra</wyroznienie><pr><slowo_obce>śleper</slowo_obce> (z niem.: <slowo_obce>Schlepper</slowo_obce>) --- robotnik w kopalni podwożący węgiel lub rudę pod windę.</pr>. Przywiozłem mu był z Mediolanu czerwony kapelusik, podarunek z drogi... za franka. Tu w tym ogrodzie biegało to i skakało po całych dniach. Ta czerwona główka... Gdy się dowiedziałem, że zmarł na dyfteryt, umyślnie wziąłem sprawy najważniejsze, robiłem plany, żeby o nim nie myśleć. No i jakoś przeszło. Aż oto raz nad wieczorem siedzę w tym fotelu... Podnoszę oczy i widzę: sunie się wzdłuż ścian czerwona plama. A w uszach słyszę ten głos wesoły. Czy ja wiem zresztą, czy to była plama? Był to smutek czerwony, smutek przerażający jak sama śmierć takiego niewinnego życia. Nadeszła noc, a w niej --- moje troski. I oto bezsenność. Jedna noc, druga, trzecia, czwarta... Wyjechałem na dwa dni. Pędziłem kurierami, gdzie oczy poniosą. Stojąc w oknie ciągle patrzyłem na krajobraz. No i, chwała Bogu, znikła czerwona plama. Usnąłem w pewnym hotelu. Będziecie się może śmieli ze mnie, ale tak było: ta czerwona plama została pokonana, starta przez zieloną, jasnozieloną...<end id="e1193345927477"/></akap_dialog>
2536
2537 <akap_dialog>--- Macie chore nerwy.</akap_dialog>
2538
2539 <akap_dialog>--- O tak Ale ja mam także inną jeszcze chorobę. Ja mam zanadto wyedukowaną wiadomość. To jest ścierwo obolałe! Nieszczęściem, katuszą jest posiadanie prawdy. Zanadto duża przestrzeń leży między nią a padołem, czyli Zagłębiem.</akap_dialog>
2540
2541
2542
2543
2544
2545
2546
2547
2548
2549
2550 <naglowek_rozdzial>Glikauf!<pr><slowo_obce>Glikauf</slowo_obce> (z niem.: <slowo_obce>Glück auf</slowo_obce>) --- życzenie szczęścia i powodzenia w pracy, odpowiednik polskiego: Szczęść Boże!</pr></naglowek_rozdzial>
2551
2552
2553
2554
2555
2556 <akap>Zbudziwszy się następnego dnia rano, Judym nie zobaczył już gospodarza. Był sam w tym pustym mieszkaniu, którego nie ozdabiał ani jeden sprzęt milszy, wytworniejszy.</akap>
2557
2558
2559
2560 <akap>Zdawało mu się, że znowu jest w Paryżu, na Boulevard Voltaire, i że otacza go cudze, przemierzłe powietrze. <begin id="b1193392663334"/><motyw id="m1193392663334">Ojciec</motyw>Na ścianie izby, gdzie nocował, wisiał niewielki portret olejny człowieka z chudą twarzą, w której uderzało od razu podobieństwo do Korzeckiego.</akap>
2561
2562
2563
2564 <akap>,,To musi być jego ojciec --- myślał Judym. --- Co za nieprzyjemna twarz! Gdyby kto chciał wymalować pychę w postaci człowieka, to mógłby za wzór śmiało wziąć to oblicze. Zdawało się, że te oczy ani na chwilę nie zwalniają widza i że ciągle maluje się w nich wyraz: ty chamie, ty obdartusie!”<end id="e1193392663334"/></akap>
2565
2566
2567
2568 <akap>Judym nie mógł usiedzieć w tym mieszkaniu. Wypił szklankę mleka, którą znalazł w sąsiednim pokoju, i wyszedł. Wlókł się ze zwieszoną głową uliczkami osady fabrycznej i przypatrywał wszystkiemu, co spotykał, z badawczą uwagą, która chyba tylko w chwilach najgłębszego smutku opuszcza człowieka z ludu.</akap>
2569
2570
2571
2572 <akap><begin id="b1193392817285"/><motyw id="m1193392817285">Dom, Przestrzeń</motyw>Murowane, po większej części piętrowe domy zbite były w kupę i tworzyły niechlujne miasteczko. Jedną z ulic zajmowały dwa długie budynki, o jakich pięćdziesięciu okienkach na dole i na piętrze, przypominające owczarnię. Zewnętrzne ich mury były obłupane z dawnego, dawnego tynku i świeciły nagością sczerniałych cegieł, brudem i zaciekami wilgoci.</akap>
2573
2574
2575
2576 <akap>Dokoła nich nie rosło ani jedno drzewo, nie sterczał ani jeden badyl. Od frontu i z tyłu znajdowały się drzwi i sienie, przed którymi gniły kałuże pomyj i leżały kupy śmieci. Wgłębienia okien każdorazowy mieszkaniec danej izby ozdabiał jak mógł, malując je farbą jasnoniebieską albo brązową. Toteż futryny okien tworzyły istną polichromię w tym dziwnym schronisku ludzi. Tu i ówdzie wisiał biały kawałek tiulu w kształcie firanki i mokła w glinianym wazoniku jakaś zielona roślinka. Dalej, za osadą, wzdłuż szosy stały po jednej i po drugiej stronie domy, które wypada nazwać murowanymi chatami. Każdy z nich podobny był do sąsiedniego jak dwie krople wody.</akap>
2577
2578
2579
2580 <akap>Te budy, ciemne od urodzenia, gdyż nigdy ich nie tynkowano, były oberwane, chylące się ku ruinie, wyzute z jakiejkolwiek ozdoby. W głębi czarnego muru, który sypał się na wsze strony, dziwacznie połyskiwały okna z szyb przepalonych, rumianych, zielonkowatych i niebieskich. Mieszkania te nosiły na sobie cechę a raczej piętno tymczasowości pobytu tych, co tam gościli. Nikt nie dba o ich całość, zarówno ci, do kogo należą, jak ich chwilowi mieszkańcy. Nikt nie przywiązuje się do tych izb hotelowych, gdzie wędrowiec ukrywa przed zimnem i deszczem głowę strudzoną, ale je lada chwila opuszcza, idąc dalej. Te szczególne budowle wywoływały w pamięci Judyma obraz miasteczek niegdyś widzianych na włoskim zboczu Alp w okolicach Bellinzony, Biasca i Lugano. Mieszkał tam jak i tu człowiek zgłupiały od walki z przyrodą, która mu nic nie daje prócz kromki chleba i łyka wódki, przerzucany z miejsca na miejsce, wegetujący z dnia na dzień.<end id="e1193392817285"/></akap>
2581
2582
2583
2584 <akap>Od jednej do drugiej zagrody lazł znudzony pies, z najgłębszą obojętnością spoglądający na przechodnia, wlokło się babsko zniedołężniałe, w kiecce szarej koloru bagna i tułało się zamoczone, brudne i smutne dziecko. Z jednego boku szosy w dużym rowie, ujęta w twarde brzegi, żywo płynęła rzeczka. Woda jej, pompami wypchnięta z dna kopalni, była ryża, osadzająca na piasku, na badylach trawy i odpadkach w głąb rzuconych muł rudy jakby startą cegłę.</akap>
2585
2586
2587
2588 <akap>Był dzień mglisty. Prószył co pewien czas lekki deszcz.</akap>
2589
2590
2591
2592 <akap>Od chwili do chwili w oczy idącego Judyma rzucał się nowy, czerwony mur z cegły albo domostwo mieszkalne, które już przed dwudziestoma laty waliło się w gruzy.</akap>
2593
2594
2595
2596 <akap>Świsty lokomotyw, we mgle na wszystkie strony pędzących, głuche wzdychanie sygnałów kopalnianych, oddech maszyn, wszędzie, daleko i blisko, robiących, wprowadzały uczucia Judyma do jakiegoś dziwnego kraju. Nie był sobą. Nie mógł znaleźć i pochwycić swych uczuć. Żyły w nim te same, ale się z nimi coś stało.</akap>
2597
2598
2599
2600 <akap>Było mu źle, ciężko, rozpaczliwie, ale nie tylko dlatego, że nie ma Joasi. Tysiące bolesnych wzruszeń wdzierały się do jego serca. Niektóre widoki i dźwięki, zdało się, pochłonęły tęsknotę za Joasią, zżarły ją olbrzymimi gardłami i tylko słabe, zgubione jej echo odzywa się w ich mowie.</akap>
2601
2602
2603
2604 <akap>Tak przemawiał krzyk, zupełny krzyk dzwonka kopalni, odzywający się z dala, skoro tylko z zabudowań zionęły wielkie kłęby pary i szpule na ich szczycie puszczały się w ruch swój niespracowany. Tak przemawiał turkot wagonów z węglem, pędzących po ziemi w głębi wydrążonej.</akap>
2605
2606
2607
2608 <akap><begin id="b1193393081685"/><motyw id="m1193393081685">Robotnik</motyw>Wolno idąc szosą Judym co pewien czas mijał przecinające ją szyny. Przy jednej z takich bocznic jak przez sen widział czarnego, zestarzałego człowieka, który siedział w budzie na pół w ziemi wykopanej i mętną, prawie oślepłą źrenicą pilnował jakiegoś porządku. Dalej na szynach, które szły wprost w terytorium kopalni, gdzie panował nieustający ruch dużych wagonów obładowanych węglem, uwijał się inny człowiek. Ubrany w baranią czapkę, sam podobny do ruchomej kupy węgla, gdy chciał zatrzymać wagon siłą rozpędu lecący, pełen czarnych brył, skropionych z wierzchu wapnem, siadał na drąg przytwierdzony do hamulca i podwinąwszy nogi, mocą swą i ciężarem wstrzymywał koła. W duszy Judyma błąkało się dla tych ludzi przywitanie czy pozdrowienie, ale na usta nie miało siły wypłynąć.</akap>
2609
2610
2611
2612 <akap>Obchodził ich w milczeniu. Piersi jego trzęsły się, a w nich serce. Najtajemniejsze, najbardziej istotne uczucie wewnętrzne witało w tych ciemnych i brudnych figurach ojca i matkę.<end id="e1193393081685"/></akap>
2613
2614 <akap_dialog>--- To mój ojciec, to moja matka... --- szeptały jego wargi.</akap_dialog>
2615
2616
2617
2618 <akap>Około szerokiego, drewnianego domu pewien człowiek zatrzymał go słowem:</akap>
2619
2620 <akap_dialog>--- Pan inżynier prosi.</akap_dialog>
2621
2622
2623
2624 <akap>Judym wszedł do tego budynku i spotkał się z Korzeckim.</akap>
2625
2626
2627
2628 <akap>Olbrzymia izba, oświetlona lampkami elektrycznymi, zastawiona jakimiś beczkami, w jednej części przecięta była balustradą jak w urzędach gminnych. Tam był stół, przy którym zasiadał starszy sztygar i dozorca. Czytano listę robotników idących do kopalni na przeciąg czasu swego zatrudnienia, czyli na szychtę. Czytanie odbywało się numerami. Zawiędły, silny Niemiec, który jednak klął i wymyślał <slowo_obce>expedite</slowo_obce><pr><slowo_obce>expedite</slowo_obce> (łac.) --- doskonale.</pr> po polsku, czytał numery. Czarne figury stojące dokoła odpowiadały nazwiskami kolegów, którzy się nie stawili. Dozorca, awansowany z robotnika, huczał co chwila:</akap>
2629
2630 <akap_dialog>--- Cicho! Milczeć! Co za hałasy! Tu nie karczma!</akap_dialog>
2631
2632
2633
2634 <akap><begin id="b1193393310604"/><motyw id="m1193393310604">Chleb</motyw>W drugim końcu sali rozdawano chleb. Co pewien czas nowy górnik wchodził, klękał pobożnie na środku i odmawiał modlitwę, twarzą zwrócony do stołu, zupełnie jakby się oddawał adoracji majestatu sztygarskiego.<end id="e1193393310604"/></akap>
2635
2636
2637
2638 <akap>Czasami spod powiek, niejako z głębi oblicza, błyskały białka oczu. Był to jedyny wyraz tych twarzy, jak u Murzynów. Gniew, radość, uśmiech --- wszystko inne okrywała szczelna maska sadzy węglowej.</akap>
2639
2640 <akap_dialog>--- Czy mógłbym zobaczyć kopalnię? --- zapytał Judym Korzeckiego.</akap_dialog>
2641
2642 <akap_dialog>--- Ij, dzisiaj? Co wam po tym?</akap_dialog>
2643
2644 <akap_dialog>--- Jak to, co mi po tym!</akap_dialog>
2645
2646 <akap_dialog>--- Zamknijcie oczy i będziecie widzieli zupełnie to samo.</akap_dialog>
2647
2648 <akap_dialog>--- Więc nie można?</akap_dialog>
2649
2650 <akap_dialog>--- Ale gdzież tam, można, tylko nie myślałem, żeby i wam to dziś <wyroznienie>kwadrowało</wyroznienie><pr><slowo_obce>kwadrować</slowo_obce> --- odpowiadać, pasować.</pr>. Skoro jednak... Więc chcecie zejść?</akap_dialog>
2651
2652 <akap_dialog>--- Chcę, chcę...</akap_dialog>
2653
2654 <akap_dialog>--- Buła --- zwrócił się inżynier do kogoś w tłumie --- idź no i przygotuj tam dwa kaganki, buty dla pana, kurtę i kapelusz.</akap_dialog>
2655
2656
2657
2658 <akap>Wkrótce później weszli na dziedziniec. Znowu otoczyło Judyma wczorajsze uczucie na widok sortowni, na widok walców połyskliwych ze spiralnymi karbami, wijących się w oku, jakby się wkręcały w oprawę swoją. Wózki z węglem, przez windę wyrzucone z głębi kopalni, stawały w maleńkich relsach i wysypywały się, pchnięte silnymi rękoma, na ruszty ze spiralnych walców. Stąd grube i kostkowe bryły zlatywały na ruszty niżej położone, a drobny miał i orzeszek węglowy sypał się w sita, które go wypychały na brzeg pochylni.</akap>
2659
2660
2661
2662 <akap>Sita żelazne na wygiętych wałach, czyniące ruchy ręcznego przetaka, które wytrząsają drobny węgiel, tworzą jakby upusty dwu rzek formalnych. Rzeki te leniwie, bez końca płyną ku wyjściu nad wagonami kolei.</akap>
2663
2664
2665
2666 <akap>W sąsiedniej hali, obok szybu, Judym przypatrywał się motorowi parowemu, który obraca dwie szpule szczytowe. Na nich okręcają się liny ze stali podtrzymujące windy, z których jedna idzie do sztolni, gdy druga w górę wstępuje. Spoglądając na błyszczące cylindry, w których pracowały tłoki, Judym szukał właściwie tylko ukrytego gdzieś dzwonka...</akap>
2667
2668
2669
2670 <akap>Ubrani w grube buty, w skórzane kaftany zapięte na sprzączki, trzymając w ręku mosiężne lampy, w których płonie knot umoczony w oleju, stanęli w szali.</akap>
2671
2672
2673
2674 <akap>W pierwszej sekundzie, kiedy jej deski stojące na równi z podłogą drgnęły, Judym doświadczył takiego wrażenia, jakby mu kto ścisnął gardło. Wkrótce przyszło otrzeźwienie, szum w uszach i lekka bojaźń w sercu. Czarne belki cembrowiny migały się w oku niby szeregi jakichś schodów nieskończonych. Gdy szala stanęła, wyszli na korytarz suchy i oświetlony lampkami elektrycznymi. Uwijało się tam mnóstwo ludzi, przychodziły i odchodziły szeregi wozów ciągnionych przez wyuczone konie. Z tych pierwszych, widnych galerii dostali się przez kręte szlaki do maszyn pompujących wodę. W ich okolicy skończyło się światło. Jedynym jego źródłem stały się odtąd kaganki niesione w ręku. Miejsce było gładkie. Spód korytarza zajmowały szyny. Po nich wędrowały ciągle szeregi wózków z <wyroznienie>fedrunkiem</wyroznienie>, ciągnione przez konie.</akap>
2675
2676
2677
2678 <akap><begin id="b1193393594803"/><motyw id="m1193393594803">Robotnik, Starość</motyw>Drzwi, niewidoczne w ciemności, ustawione tu i ówdzie dla skierowania powietrza do tych chodników, gdzie się ,,nie świeci", otwierały tajemnicze ręce ludzi zgrzybiałych, którzy na miejscu odźwiernych dokonywują żywota. Inżynier mijając takie drzwi rzucał wyraz:</akap>
2679
2680 <akap_dialog>--- <wyroznienie>Glikauf!</wyroznienie></akap_dialog>
2681
2682 <akap_dialog>--- <wyroznienie>Glikauf!</wyroznienie> --- odpowiadała ciemność.</akap_dialog>
2683
2684
2685
2686 <akap>Było w tym dźwięku coś ściskającego serce. Przywierał do mózgu obraz figur tych starców, ledwie dających się z mroku wyróżnić, tych czarnych brył, które za życia mieszkają w grobie, śnią w nim przez resztę dni swoich jak pająki, czekając cierpliwie na chwilę, kiedy już na zawsze wstąpią do ziemi, kiedy wejdą w jej zimne łono na ,,szychtę” wieczną. Łańcuch ciemnej niedoli przykuwa ich do miejsca. W starczym drzemaniu widzą pewno ciepłe słońce wiosenne i jasne łąki, kwiatami zasiane...<end id="e1193393594803"/></akap>
2687
2688
2689
2690 <akap>Korytarze mało różniły się między sobą. Jedne z nich były wykute li tylko w węglu, inne posiadały wręby ze ścianami z cegły, wmurowanymi dla zatamowania ognia i mokrego a sypkiego piasku, który zowią ,,kurzawką”. Zwyczajny chodnik o stropie półokrągłym zamieniał się stopniowo na korytarz ze stemplami, na których leżały kapy<pr><slowo_obce>kapa</slowo_obce> --- opierająca się na stemplach  belka podtrzymująca sufit w chodniku; także czapka górnicza.</pr> podtrzymujące rodzaj sufitu, czyli ,,okorki”. Te korytarze doprowadziły do brzegu pochylni idącej w kierunku upadu warstw węgla. Z boku czarnej czeluści sunęła się w dół drewniana rynna, po której spychano drzewo. Obok szła stalowa czy żelazna lina wciągająca wózki.</akap>
2691
2692
2693
2694 <akap>Ciemność, ciemność gęstą od kwaśnego czadu rozświecał tylko czasem daleki ognik niewidzialnej postaci. W pewnych miejscach były tam schody, a właściwie szczeble do tarcic przybite; gdzie indziej szło się po oślizłej desce. Na dnie kopalni, w głębokości dwustu kilkudziesięciu metrów pod ziemią, zimny i wilgotny przeciąg wlókł się korytarzami. Była ich tam sieć cała, w której przychodzień doświadczał bolesnego niepokoju, jaki wstrząsać musi rybą, gdy się spotyka z gęstymi okami matni. Szli w jakimś kierunku, który wydawał się stroną prawą, do lochu dźwigającego się w górę pochyło a stromo i tworzącego ślepą sztolnię. Wkrótce musieli schylić się w pałąk, gdyż piętro było tak niskie, że pod nim ledwo mógł się przesunąć wózek z ,,urobkiem". Gdzieś daleko, jakby u szczytu tej góry, widać było chodzące z miejsca na miejsce bladożółte światełka. W zaklęsłej komorze, która się nagle znalazła, słychać było pracę kilku ludzi.</akap>
2695
2696 <akap_dialog>--- <wyroznienie>Glikauf!</wyroznienie> --- rzekł Korzecki.</akap_dialog>
2697
2698
2699
2700 <akap>Odpowiedziano chórem przyjaznymi głosami, które dziwne i głębokie zrobiły na Judymie wrażenie.</akap>
2701
2702
2703
2704
2705
2706
2707
2708
2709
2710
2711
2712 <akap>,,<wyroznienie>Glikauf</wyroznienie>, <wyroznienie>glikauf</wyroznienie>...” --- mówił do nich i on w głębi duszy.</akap>
2713
2714
2715
2716 <akap>Właśnie wtedy przerwało jakby tamę swoją nowe źródło tęsknoty za Joasią, tęsknoty tak bolesnej, bardziej bolesnej niż w chwili pożegnania...</akap>
2717
2718
2719
2720 <akap><begin id="b1193394162419"/><motyw id="m1193394162419">Praca, Robotnik</motyw>Górnicy w czarnych ,,kapach" i w ,,berglederach”<pr><slowo_obce>bergleder</slowo_obce> --- skórzany pas górniczy.</pr> nabijali prochem, grubym jak ziarnka kukurydzy, długie tuleje papierowe. Otwory w miejscach właściwych już były wyświdrowane długimi ,,laskami” ze stali, o zakończeniach podobnych do grotów piki. Gdy ładunek został nabity, lont weń włożony i przystemplowany z wierzchu szczelnie gruzem za pomocą stępora, jak nabój w lufie --- jeden z pracowników zapalił dwa żygadła<pr><slowo_obce>żygadło</slowo_obce> --- zapalnik.</pr>, drugi --- dwa, trzeci --- dwa. W mroku gęstym od pyłu i dymu ukazały się niby jakieś niebieskawe strugi cieczy sączącej się od góry. Płomyczki doszły do muru --- i znikły.</akap>
2721
2722
2723
2724 <akap>Wówczas drabiny szybko odstawiono i wszyscy z pośpiechem weszli do sąsiedniego chodnika. Tam czekali z dziesięć sekund, nim się odezwał pierwszy wybuch. Prąd powietrza runął w sąsiednie galerie i komory, dźwigając na sobie ostry zapach prochu. Bryły węgla hucząc waliły się za przyległym filarem, a na wszystkie strony w ścianach coś sypało się z prędkim trzaskiem i szelestem, na podobieństwo stada szczurów biegających za makatami. Potem nastąpił drugi wybuch, za nim trzeci i czwarty. Dym wypełnił galerie i ciągnął leniwie do przejść, w których się ,,świeci”. W dali słychać było huk ładunków dynamitowych i czuć słodkawy ich zapach.</akap>
2725
2726
2727
2728 <akap>W pewnym miejscu Korzecki przywołał kogoś po imieniu i zostawił go z Judymem, a sam odszedł. Musiał obejrzeć robotę w innej całkiem stronie. Doktor został w ciemności z widmem trzymającym swą lampę. W sąsiedztwie tego miejsca kilkunastu ludzi zajętych było podstemplowywaniem ,,piętra”. Chwilę obydwaj z górnikiem stali nic nie mówiąc do siebie. Wreszcie Judym podniósł lampę do góry i zobaczył sczerniałą twarz starego człowieka, którego siwe włosy wymykały się spod ,,kapy”.</akap>
2729
2730 <akap_dialog>--- Co robią tutaj, ojcze? --- zapytał.</akap_dialog>
2731
2732 <akap_dialog>--- A caliznę wyrabiamy między chodnikami.</akap_dialog>
2733
2734 <akap_dialog>--- Caliznę<pr><slowo_obce>Calizna</slowo_obce> (inaczej: filar) --- pokład kopalny między chodnikami.</pr>?</akap_dialog>
2735
2736 <akap_dialog>--- Juści. Filar wybieramy. Bierzemy jedno <wyroznienie>pojęcie</wyroznienie> za drugim na długość i na szerokość, podpieramy strop słupem --- i dalej. Po boku stawia się ,,organy”... Proszę łaski... pan może i nie znajomy z kopalnią?</akap_dialog>
2737
2738 <akap_dialog>--- A nie. Pierwszy raz widzę.</akap_dialog>
2739
2740 <akap_dialog>--- Tak ci...</akap_dialog>
2741
2742 <akap_dialog>--- Cóż to za organy?</akap_dialog>
2743
2744 <akap_dialog>--- To zaś są kłody na sztorc stawiane, żeby służyły tak jakby za ściankę. Z przodu też, od chodnika przy kończeniu <wyroznienie>śtreki</wyroznienie><pr><slowo_obce>śtreka</slowo_obce> (z niem.: <slowo_obce>Streck</slowo_obce>) --- odcinek.</pr> drugą taką ścianę się buduje, a zostawia się zaś miejsce próżne, niby tak jakby drzwi. A wyrobi się całą <wyroznienie>śtrekę</wyroznienie> i z okruchów się ją wyczyści, to się dopiero te słupy zaczyna wyjmać, a inne się tnie toporem. Gdy pracowity górnik usłyszy w cichości największej pierwszy, aby maluśki trzask piętra, wtedy kilof do garści i umykaj z <wyroznienie>pojęcia</wyroznienie>! Ziemia się urwie w tym miejscu i rumowiem całe to zawali. Na wierzchu, na górze zawalisko w dół wciągnie, tak jakby lej...<end id="e1193394162419"/></akap_dialog>
2745
2746
2747
2748 <akap>Judym podniósł do góry swą lampę i przyglądał się ścianom. Gładkie albo chropawe ich płaszczyzny tu i ówdzie miały na sobie rysy ostrego żelaza, jakby pismo jakieś klinowe<pr><slowo_obce>pismo klinowe</slowo_obce> --- pismo, którego znaki miały kształt klinów; było używane w starożytności w krajach Bliskiego Wschodu (Babilonia, Persja).</pr> pracowicie wyryte. Idąc z wolna obok gładkiej ściany, miał złudzenie, jakby je czytał. Ze znaków koślawych, kierujących się to w tę, to w inną stronę składała się historia tych czeluści.</akap>
2749
2750
2751
2752 <akap>Zdawało mu się, że stoi w cudownym lesie, w puszczy odwiecznej, nie sianej, przez którą nie szła jeszcze stopa człowieka. Rosły naokół olbrzymie paprocie z pniami, jakich nie obejmie trzech ludzi, skrzypy w drzewa wybujałe, straszne widłaki i inne, niewidzianych form, mistycznej piękności albo potwornej brzydoty, jakieś sigillaria, odontopterydy, lepidodendrony<pr><slowo_obce>sigillaria</slowo_obce>, <slowo_obce>odontopterydy</slowo_obce>, <slowo_obce>lepidodendrony</slowo_obce> --- bardzo dawne gatunki olbrzymich roślin, z których powstały pokłady węgla kamiennego.</pr>... Te wielkie potwory, splecione między sobą łańcuchami lian, krzewiły się na pulchnym trzęsawisku, gdzie mchy przepyszne i niewysłowione kwiaty pachniały w czarnym gorącu wieczystych cieniów. Słodkie, upalne lata wyciągały z ziemi pod chmury te pnie i gałęzie, dostępne tylko dla wzroku i skrzydeł; wilgotne, deszczowe zimy zasilały glebę na wieki. Swobodne wichry, w dalekich stepach i w śniegach łańcuchów górskich zrodzone, przylatywały bić puszczę rycząc jako szczenięta lwie.</akap>
2753
2754
2755
2756 <akap>Wtedy kołysała w łonie swoim pieśń huczącą na podobieństwo morza. Jakże często trzaskał w nią piorun, a huragan ją deptał, łupił i rwał! Dzikie chmury iskrą czerwoną zapalały jej głębie śpiewające. Wtedy gorzała jak wielki stos. Ale gdy deszcz ustawał, przychodziła wieczyście młoda, lilioworamienna wiosna, jak dziewczątko szukające kochanka, i swawolnymi usty zdmuchiwała pyły roślin w ziemię rozmokłą, marzącą o cieniu konarów. Nowe morze zieleni wylewało się na ten sam grunt, przez który pędziły krzemienne kopyta ognia i szprychy jego wozu tak samo prędkie jak wicher.</akap>
2757
2758
2759
2760 <akap>I znowu na ciszę gęstwin młodej puszczy przypadał niespodziewany krzyk wojenny jaguara i rozdzierał ją wrzask, śmierć głoszący, bezlitosnego orła.</akap>
2761
2762
2763
2764 <akap>Aż oto wielkie jakieś morza w głębi lądów próżnujące wyrwały się ze swoich grobel i puściły prądy szalone, które zdjęły z korzeniem olbrzymie lasy, niosły je w pianach swych niby flotę okrętów zdruzgotaną i pchały w te zaklęsłe niziny. Tu je niezmierną masą wwaliły jakby do grobu. Przykryły je warstwami gruntu zdjętymi z gór. <begin id="b1193394563266"/><motyw id="m1193394563266">Natura, Praca, Walka, Ziemia</motyw>W ciągu tysięcy lat w ciałach tych krzewów, na których gałęziach ptaki niezliczone gniazda sobie słały, ustało życie i począł się tajemny rozkład. Wielkie ciśnienie zapadniętych warstw, napływy wód i czas wiekami idący czyniły sprawę podziemną: stwarzanie wody z tlenu i wodoru tych cielsk obumarłych, wydobywanie z nich kwasu węglowego i tlenku węgla. Został tylko węgiel sam, jedyny, w olbrzymim nadmiarze, nie mający się z czym połączyć, jak samotny duch ciemności. Straszliwe jego cielsko martwiało, stygło i umierało w sobie samym tysiące lat. W męczarni zrastało się samo ze sobą, tuliło się do siebie jak byt przeklęty. Z dawnej budowy nic nie zostawił czas długi. Tylko jakby jedyne echo z ojczyzny, gdzie wszystko kwitło, rosło i kochało się w niebiosach --- został nikły rysunek warstw pnia albo odcisk powiewnego liścia w czarnym, żałobnym kamieniu.</akap>
2765
2766
2767
2768 <akap>Długie prace przyrody, nie dające się myślą ogarnąć zaczyny i odczynienia, człowiek chwyta jako łup swój za pomocą pracy krótkotrwałej, chytrej i ułatwionej. Przychodzi w święte czeluście z bladym płomykiem i krótkim swoim kilofem. Siłą nędznego ramienia wyniesie to, co tu schował ocean. Bierze cały pokład do cna, od wychodni do upadu, zgrzebie okruszyny i na świat wyda. Zostawi tylko hałdę na wierzchu i próżnię w głębinie.</akap>
2769
2770
2771
2772 <akap>Ziemia nie oddaje swej pracy i swojego dorobku bez walki. Prosta i obojętna jak dziecko, od człowieka uczy się zdrady. Czyha na niego z bryłami, które ruszył, ażeby mu je cisnąć na głowę, gdy się nie obejrzy. Rozsiewa w jego komorach śmiertelne gazy i czeka, jakby w niej biło serce pana puszcz zmarłych --- tygrysa. Wylewa zaskórne, niewidzialne wody. Spuszcza ciemne jeziora, od wieków nieprzeliczonych kropla po kropli zebrane, a śniące na zimnych granitach. Otwiera podziemne baseny kurzawki, którą zawaliska ruszyły, i gliniastym jej mułem napełnia galerie pracowicie wykute.<end id="e1193394563266"/></akap>
2773
2774 <akap_dialog>--- Nie porwał was skarbnik<pr><slowo_obce>skarbnik</slowo_obce> --- według legend górniczych: duch strzegący kopalni.</pr>? --- zawołał znienacka Korzecki wynurzając się z mroku.</akap_dialog>
2775
2776
2777
2778 <akap><begin id="b1193394766688"/><motyw id="m1193394766688">Praca, Zwierzęta</motyw>Poszli długim chodnikiem. Z bliska i z dala szły szeregi wózków ciągnionych przez konie. Każdy z tych pracowników wlókł tak za sobą całymi latami przeklęte wozy. Gdy mijali postępującego w ciemności, odwracał na bok głowę i oczy, które już razi żółty blask światła.<end id="e1193394766688"/></akap>
2779
2780
2781
2782 <akap>Przyszli wreszcie do szybu, który ich z dna kopalni miał podrzucić o sto metrów wyżej. Woda lała się tam strugami, kapała w szalę, ciekła po drzewie cembrowiny. Stanęli w mokrej windzie wśród ludzi wrzeszczących, przemokłych, ze złymi twarzami, i w ciągu jednego momentu wyniesieni zostali na powierzchnię górną. Szli stamtąd ciemnym i nieskończenie długim korytarzem. Było w nim zimno i wilgotno. Strop walił się tu i ówdzie, wyginał kapy i miażdżył okładziny. Śmiertelnej czarniawy nie rozświetlały nawet ogniki górnicze. Czasami tylko słyszeć się dawał odległy turkot i krzyk wozaka. <begin id="b1193394816390"/><motyw id="m1193394816390">Praca, Zwierzęta</motyw>I znowu z mroku wynurzał się koń-górnik, odwracał swe smutne, stęsknione, beznadziejne oczy, jakby mu był wstrętny widok człowieka, i ginął w wiecznym grobie.<end id="e1193394816390"/></akap>
2783
2784
2785
2786 <akap>W pewnej chwili Judym usłyszał przed sobą w ciemnościach rozmowę, a raczej monolog. Ktoś mówił dobitnym głosem:</akap>
2787
2788 <akap_dialog>--- Fuks, mówię, nie zwalone!</akap_dialog>
2789
2790
2791
2792 <akap><begin id="b1193394967948"/><motyw id="m1193394967948">Praca, Zwierzęta</motyw>Chwilę trwało milczenie i znowu odzywał się ten sam głos z podwójną natarczywością:</akap>
2793
2794 <akap_dialog>--- Nie zwalone, Fuks! <wyroznienie>Kiej</wyroznienie> nie zwalone, to nie zwalone...</akap_dialog>
2795
2796
2797
2798 <akap>Korzecki pociągnął Judyma do ściany i szeptem objaśnił, co to znaczy:</akap>
2799
2800 <akap_dialog>--- Czasami koła jednego z wózków, sczepionych między sobą, z szyn wyskoczą. Wówczas koń, imieniem Fuks, staje, gdyż nie ma siły uciągnąć, a zresztą i następne wózki zaraz się wykolejają. Poganiacz musi nadnieść i wstawić wózek w szyny. Gdy to uczyni, woła na konia, że już tę robotę wykonał. Ale nieraz przyczepi mu o jeden wózek za wiele i wówczas koń również staje sądząc, że to skutek wykolejenia. Poganiacz zapewnia go krzykiem, że ,,nie zwalone”, ale koń, pociągnąwszy z lekka, nie rusza się z miejsca, gdyż czuje ciężar większy niż należy. Wówczas furman musi go przekonać: idzie wzdłuż wózków aż na sam ich koniec i stamtąd dopiero jeszcze raz uroczyście krzyczy swoje: ,,Fuks, nie zwalone!” Natenczas biedny koń godzi się z myślą, że go wyzyskują, zbiera siły i wlecze dalej w ciemności swoją dolę. Może nawet przychodzi do świadomości, co to jest, może nawet po cichu wzdycha albo ściska zębce, ale przystać musi na taki układ, bo gdyby marzył albo usiłował protestować za pomocą, dajmy na to, stania, toby mu poganiacz batem grzbiet <wyroznienie>wyłoił</wyroznienie> i na tym skończyłoby się polepszenie stosunków.</akap_dialog>
2801
2802 <akap_dialog>--- No, ale wy powinniście tego zabronić... --- rzekł Judym.<end id="e1193394967948"/></akap_dialog>
2803
2804
2805
2806 <akap>Inżynier podniósł wyżej swą lampę i rzekł z maltretującym, szyderczym uśmiechem:</akap>
2807
2808 <akap_dialog>--- A, ja zabraniam, surowo zabraniam...</akap_dialog>
2809
2810
2811
2812 <akap>Po chwili rzekł jeszcze:</akap>
2813
2814 <akap_dialog>--- Ja zabraniam, zabraniam z całej duszy, ale już nie mam siły...</akap_dialog>
2815
2816
2817
2818
2819
2820
2821
2822
2823
2824
2825 <naglowek_rozdzial>Pielgrzym</naglowek_rozdzial>
2826
2827
2828
2829
2830
2831 <akap>Któregoś z dni następnych Judym w towarzystwie Korzeckiego udał się do samego Kalinowicza. Była to chytra machinacja, istna konstrukcja inżynierska przedsięwzięta w celu zapoznania się z figurą decydującą.</akap>
2832
2833 <akap_dialog>--- Któż jest Kalinowicz? --- pytał Judym zmierzając ulicą, która prowadziła do mieszkania jednej z potęg Zagłębia.</akap_dialog>
2834
2835 <akap_dialog>--- Tego nie wiedzieć! Takich rzeczy elementarnych nie wiedzieć! No, rozumie się, że inżynier, ale wielki.</akap_dialog>
2836
2837 <akap_dialog>--- To dopiero... Dlaczegóż dziś koniecznie mamy iść do niego!</akap_dialog>
2838
2839 <akap_dialog>--- Dlatego, że tak rozkazuje chytrość tudzież przebiegłość.</akap_dialog>
2840
2841 <akap_dialog>--- Zanosi się na burzę. Jest parno jak w piekle --- mówił Judym. Po chwili dodał:</akap_dialog>
2842
2843 <akap_dialog>--- Wolałbym dostać batem od ciotki Pelagii, niż iść dzisiaj z tą wizytą.</akap_dialog>
2844
2845 <akap_dialog>--- Idźcie, będzie burza --- mówił Korzecki rozglądając się po okolicy.</akap_dialog>
2846
2847
2848
2849 <akap><begin id="b1193396291320"/><motyw id="m1193396291320">Miasto, Przestrzeń</motyw>Stali na wzniesieniu. W głębi leżało miasto. Były to szeregi domów jednakowych, czarnych, zadymionych. W małej stosunkowo odległości z wielkich pieców wybuchały ognie jak z krateru wulkanów. Wicher porywał ich płaty, jakby je od masy udzierał i chciał cisnąć na miasto.</akap>
2850
2851
2852
2853 <akap>Drzewa zasypane kurzem i dymem wyglądały niby robotnicy. Zieloność murawy była obleczona żałobnym pokrowcem.</akap>
2854
2855
2856
2857 <akap><begin id="b1193396431131"/><motyw id="m1193396431131">Wiatr </motyw>Za lasami i łańcuchem wzgórz rozciągała się na horyzoncie stalowa chmura z ciemnymi w sobie dołami. Szła wolno. Leciał od niej zimny wicher. W pewnych sekundach przycichał. Zdawało się, że łazi około murów, snuje się pod płotem, zagląda do ścieków i siada na drzewach drżących wierzchołkami niespokojnie i w bojaźni. Czasami pędził w cwał środkiem bezludnych ulic z hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza awangarda wojsk, które z dala ciągną. Naokół widać było kominy i kominy. Waliły się z nich pochyłe dymy szarpane przez wicher.<end id="e1193396431131"/></akap>
2858
2859
2860
2861 <akap>Z wyschłych bajor, zalegających całą długość i szerokość ulic, zrywały się co chwila góry śniadego kurzu, mknęły ponad domy, ponad dziwaczne retorty fabryk i ciskały się z wysoka na mieszkania ludzkie. Te latające błota zasłaniały co chwila miasto smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawidłowe i zimne jak <wyroznienie>geszeft</wyroznienie> pieniężny.<end id="e1193396291320"/></akap>
2862
2863
2864
2865 <akap>Za nim na pewnej wyniosłości stał w cienistym ogrodzie ,,pałac” dyrektora. Gdy wchodzili po wąskich schodach wysłanych dywanem, Korzecki przesadnie idąc z boku, żeby zaś nie nastąpić na ten chodnik, mówił półgłosem:</akap>
2866
2867 <akap_dialog>--- Teraz zbierzcie wszystkie siły, albowiem nadszedł czas próby...</akap_dialog>
2868
2869
2870
2871 <akap>Wprowadzeni przez lokaja do mieszkania, znaleźli się w salonie, którego okna wychodziły na miasto. Miękki, puszysty dywan tłumił echo ich kroków. Rolki krzeseł wyściełanych atłasem ginęły w nim zupełnie i toczyły się bez szelestu. Na ścianach wisiały obrazy i sztychy w ramach niesłychanie szerokich i ,,bajecznie” ozdobnych.</akap>
2872
2873
2874
2875 <akap>Korzecki usiadł na fotelu ze skromną minką i przybrawszy pobożny wyraz prezentował Judymowi oczami sufit i tapety. Idąc mimo woli za tą wskazówką doktor zobaczył malowidło wyobrażające jakiś pejzaż z ruinami i pastuszkiem.</akap>
2876
2877
2878
2879 <akap>Zanim wszakże zdążył przyjrzeć się tapetom, ozwał się we drzwiach głos gospodarza:</akap>
2880
2881 <akap_dialog>--- Szanownego inżyniera dobrodzieja, gościa miłego a rzadkiego...</akap_dialog>
2882
2883
2884
2885 <akap>Korzecki przywitał się z wchodzącym i zaraz głosem pełnym powagi wymówił nazwisko towarzysza:</akap>
2886
2887 <akap_dialog>--- Doktór Judym.</akap_dialog>
2888
2889
2890
2891 <akap><begin id="b1193400718168"/><motyw id="m1193400718168">Szlachcic</motyw>Gospodarz wyciągnął rękę i uścisnął podaną prawicę z ukłonem, który go ze względu na tuszę musiał kosztować nieco fatygi. Zajęli atłasowe miejsca, pogrążyli nogi w miękkościach dywanu i toczyli rozmowę <slowo_obce>de nihilo</slowo_obce><pr><slowo_obce>de nihilo</slowo_obce> (łac.) --- o niczym.</pr>, to jest o przedmiotach nie mających najmniejszej wartości. Mówiono o fizjonomii okolicy, o warunkach klimatycznych i higienicznych Zagłębia oraz o tym podobnych romansach. Gospodarz był to pan wyniosły i prawie otyły. Czaszkę miał nagą, błyszczącą i mocno sklepioną. Taki czerep mógłby dźwigać przyłbicę z żelaza. Nastroszone i w górę zadarte wąsy pasowałyby do niej także bardzo. Nos prosty, oczy duże, srogie pod krzaczastymi brwiami, znamionowały krew szlachecką silnie pulsującą w żyłach. Delikatność obejścia, miękkie ruchy zdawały się być utrudniającymi dla tej figury potężnej. Niemniej --- płaty szerokie świetnego kortu, obejmujące kadłub jej i nogi, sprawiały efekt odzieży przypadkowej i tymczasowo narzuconej.</akap>
2892
2893
2894
2895 <akap>Korzecki rozglądając się z szacunkiem po salonie nachylił się w kierunku jego właściciela i szepnął:</akap>
2896
2897 <akap_dialog>--- Widzę coś nowego...</akap_dialog>
2898
2899 <akap_dialog>--- No, co?</akap_dialog>
2900
2901 <akap_dialog>--- Jakaś niewielka sztuczka, ale aż oczy bolą.</akap_dialog>
2902
2903 <akap_dialog>--- Ten zegar?...</akap_dialog>
2904
2905 <akap_dialog>--- To, to!</akap_dialog>
2906
2907 <akap_dialog>--- Kupiłem go --- rzekł dyrektor z satysfakcją ukrywaną dyskretnie --- w Monachium. Szczerze mówiąc, za bezcen.</akap_dialog>
2908
2909
2910
2911 <akap>Po chwili dodał:</akap>
2912
2913 <akap_dialog>--- Za bezcen!</akap_dialog>
2914
2915
2916
2917 <akap>Wstał wkrótce i ułatwił gościom zbliżenie się do zegara <slowo_obce>empire</slowo_obce><pr><slowo_obce>empire</slowo_obce> --- styl w sztuce i architekturze, powstały we Francji za panowania Napoleona I.</pr> stojącego pod kloszem na gzemsie konsoli. W istocie było to coś bardzo ładnego w skromności swych linii i naiwności płaszczyzn.</akap>
2918
2919 <akap_dialog>--- No, a Uhde<pr>Fritz Uhde (1848--1911), niemiecki malarz religijny.</pr> oprawiony? --- żywo zapytał Korzecki.</akap_dialog>
2920
2921 <akap_dialog>--- A jakże, a jakże! --- i powiem koledze --- bajecznie. Chcecie może zobaczyć?</akap_dialog>
2922
2923 <akap_dialog>--- Ależ, jeśli łaska...</akap_dialog>
2924
2925 <akap_dialog>--- Proszę, proszę tędy.</akap_dialog>
2926
2927 <akap_dialog>--- Jakże panna Helena, czy wciąż jeszcze zajęta Ropsem<pr>Felicjan Rops (1833--1898), znany malarz i sztycharz belgijski.</pr>?</akap_dialog>
2928
2929 <akap_dialog>--- A tak, ona swym Ropsem... proszę panów tędy...</akap_dialog>
2930
2931
2932 <akap>Wszyscy trzej weszli do sąsiedniego gabinetu urządzonego z przepychem. Zaściełał go dywan i wypełniało mnóstwo sprzętów, nad którymi królowało niejako wspaniałe biuro. Kandelabry, figurynki, fotografie w ramach stojących, przyciski i mnóstwo książek --- piętrzyło się na nim. Ściany zawieszone były malowidłami i rysunkami, a biblioteka, rzeźbiona misternie, połyskiwała od złoconych tytułów.</akap>
2933
2934 <akap_dialog>--- Widziałeś pan to głupstewko?</akap_dialog>
2935
2936
2937
2938 <akap>Korzecki przymrużył powieki i z wyrazem najgłębszej ciekawości badał wskazany obrazek.</akap>
2939
2940 <akap_dialog>--- Kupiłem tę sztuczkę w Mediolanie, w tej, wiecie panowie, budzie, co to <tytul_dziela>Cenacolo Vinciano</tytul_dziela><pr><tytul_dziela>Cenacolo Vinciano</tytul_dziela> (wł.) --- mowa o <tytul_dziela>Ostatniej wieczerzy</tytul_dziela> Leonarda da Vinci (1452--1519); słynny ten fresk (malowidło ścienne) znajduje się w klasztorze mediolańskim di s. Maria delie Grazie.</pr>... Otóż zaszedłem tam... Był upał. Za oknem, słyszę, musztruje jakiś oficerek z wrzaskiem oddział tych rycerzy, których później rozmiata jak śmiecie byle Menelik<pr>Menelik (1844--1913) --- cesarz Abisynii od r. 1889; gdy Włosi usiłowali Abisynii narzucić w r. 1896 swój protektorat, Menelik przeciwstawił się temu zbrojnie i pokonał armię włoską w bitwie pod Aduą (1 III 1896).</pr>... Patrzę, że kopiuje <tytul_dziela>Wieczerzę</tytul_dziela> jakiś młody <wyroznienie>włochino</wyroznienie>. Śliczny, szelma, jak najcudniejszy obraz. Włosy na łbie wzburzone, nos, panie, usta, oczy jak u jastrzębia. Maluje, maluje... Przyskoczy do swych sztalug i tnie pędzlem, ale to w całym znaczeniu tego wyrazu --- tnie. Widzę --- zrobił tylko jedną figurkę, a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To mię, powiem panom, tak uderzyło, że tysiąc razy bardziej niż oryginał. Co za wyraz, co za twarz! Jak te oczy patrzą! To jest przecie apostoł... I nie tylko apostoł, ale człowiek, który z boleścią pyta: ,,Czy ja cię mam wydać, Mistrzu i Panie?” Ani sposobu wytrzymać; mówię do tego malarzyka:</akap_dialog>
2941
2942 <akap_dialog>--- <slowo_obce>Signore pittore, quanto tego ten cadro</slowo_obce><pr><slowo_obce>Signore pittore, quanto... cadro?</slowo_obce> (wł.) --- panie malarzu, ile (kosztuje) ten obraz?</pr>?</akap_dialog>
2943
2944
2945
2946 <akap>Spojrzał na mnie i mruknął, że jeszcze nie namalowane. Gadam mu, jak umiem, że mi jest wszystko jedno, pokazuję mu palcem na tego apostoła i krzyczę, że go chcę mieć i takiego, jak jest. Łypnął tylko okiem jak wilk i maluje dalej. Kiedy ja znowu do niego, warknął:</akap>
2947
2948 <akap_dialog>--- <slowo_obce>Mille lires</slowo_obce><pr><slowo_obce>Mille lire</slowo_obce> (wł.) --- tysiąc lirów.</pr>...</akap_dialog>
2949
2950 <akap_dialog>--- O --- mówię --- <slowo_obce>signore pittore</slowo_obce>, to trochę <slowo_obce>molto</slowo_obce><pr><slowo_obce>molto</slowo_obce> (wł.) --- dużo.</pr>.</akap_dialog>
2951
2952
2953
2954 <akap>Wreszcie targ w targ wpakowałem bestii sześćset franków i zabrałem obraz ledwo podmalowany. Tu w domu wystrzygliśmy z córką tylko naszego apostoła, a resztę się wyrzuciło. Ale co to za fizys! Nieprawdaż?</akap>
2955
2956 <akap_dialog>--- O tak, w istocie... Jest to coś, coś...</akap_dialog>
2957
2958
2959
2960 <akap>Korzecki nachylił się do Judyma i szepnął mu do ucha w taki sposób, że gospodarz słyszał wyrazy:</akap>
2961
2962 <akap_dialog>--- Prawda, z jakim smakiem urządzone mieszkanie?</akap_dialog>
2963
2964
2965
2966 <akap>Dyrektor uśmiechnął się pod wąsem i mówił:</akap>
2967
2968 <akap_dialog>--- Ech, ze smakiem... Pochlebstwa... Jakkolwiek, aby, aby... Trudnoż mieszkać po naszemu, po sarmacku.<end id="e1193400718168"/></akap_dialog>
2969
2970
2971
2972 <akap>Ośmielony słowami Korzeckiego prowadził gości do następnego salonu, który nazwał ,,pracownią”.</akap>
2973
2974 <akap_dialog>--- Ale mieliśmy zobaczyć Uhdego! --- przypominał pochlebca.</akap_dialog>
2975
2976 <akap_dialog>--- Właśnie... w pracowni.</akap_dialog>
2977
2978
2979
2980 <akap>Kiedy tam weszli, na spotkanie ich wstała zza szerokiego stołu młoda panna, lat może dziewiętnastu, w sukni różowej i tak lekkiej, że dozwalała nie tyle widzieć, ile odczuwać śliczne kształty. Włosy miała jasne, prawie białe, o kolorze połyskującym świeżo heblowanego drzewa świerku --- oczy błękitne, tak samo jak ojciec, tylko bez surowości i zimna tamtych. Z dala wywarła na Judymie dziwne wrażenie róży ledwo, ledwo rozkwitłej. Coś pisała czy rysowała. Nieoczekiwane wejście obcych panów trochę ją zmieszało. W prawej ręce ściskała bezradnie ołówek i dopiero witając przybyłych zmuszona była rzucić go na stół. Spotkanie jej w pracowni uwolniło Judyma i Korzeckiego od zwiedzania dalszych ubikacji apartamentu.</akap>
2981
2982
2983
2984 <akap>Wrócili do pierwszego salonu. Panna Helena szła z Korzeckim rozmawiając swobodnie i życzliwie.</akap>
2985
2986
2987
2988 <akap>Twarz jej ładna, okrągła, kwitnąca od rumieńców, które ciągle ukazują się i znikają, zwracała się w jego stronę i jasne, niespokojne oczy wpatrywały się z natarczywą ciekawością. Korzecki w jej towarzystwie spochmurniał, jakby się raptem zestarzał. Mówił głosem oziębłym, bez sarkazmu i złośliwości. Patrzał na nią w zamyśleniu, ale z pewnym rodzajem niechęci. Judym wysłuchując z fałszowaną uwagą zdań dyrektora o rozwoju przemysłu w Zagłębiu, słyszał urywki dialogu tamtych dwojga. Obijały się kilkakrotnie o jego uszy nazwiska: Ruskin<pr>John Ruskin (1819--1900), angielski publicysta, krytyk i teoretyk sztuki.</pr>, Maeterlinck<pr>Maurycy Maeterlinck (1861--1949), pisarz belgijski; jego twórczość dramatyczna wywarła duży wpływ na literaturę europejską przełomu XIX i XX wieku.</pr>...</akap>
2989
2990
2991
2992 <akap>Zanim wszakże zdołał pochwycić sens tej rozmowy, wszedł do salonu młodzieniec lat dwudziestu paru i witał się z Korzeckim za pomocą silnego wstrząsania jego prawicy.</akap>
2993
2994
2995
2996 <akap>Za chwilę przedstawił się Judymowi:</akap>
2997
2998 <akap_dialog>--- Kalinowicz.</akap_dialog>
2999
3000
3001
3002 <akap>,,Zapewne syn...” --- pomyślał doktor.</akap>
3003
3004
3005
3006 <akap>Młody zwrócił się do Korzeckiego z widoczną satysfakcją i zawiązał z nim rozmowę. Panna Helena przysłuchiwała się jej także, a nawet stary dyrektor zwrócił wkrótce w tamtą stronę swoje krzesełko. Judym onieśmielony i pełen dziwnego smutku słuchał szelestu wyrazów, ale uczuciami błądził daleko. Zdawało mu się, że słyszy dziwny, piękny śpiew, tak jakby jedną z pieśni Griega<pr>Edward Grieg (1845--1907), wybitny kompozytor norweski; w swojej twórczości czerpał motywy z pieśni ludowych.</pr>, oddalającą się w górach wysokich i, szczególna rzecz, w pewnej miejscowości na Righi, pod samotnym szczytem Dossen, gdzie był raz w życiu.</akap>
3007
3008
3009
3010 <akap>,,Kto to śpiewa i dlaczego to właśnie?” --- marzył ustawiając swe nogi na puszystym dywanie w sposób, o ile to było w jego mocy, ozdobny.</akap>
3011
3012 <akap_dialog>--- Ani myślę uznawać się za zwyciężonego! --- wołał młody człowiek. --- Ani trochę! Tego pan nie dowiedzie! Istnieją na pewno kryteria dobra i zła.</akap_dialog>
3013
3014 <akap_dialog>--- A... skoro istnieją... --- z cicha mówił Korzecki.</akap_dialog>
3015
3016 <akap_dialog>--- Wiemy przecie, że niewolnictwo jest formą życia, do której wracać nie należy. Pan wiesz to samo i tak samo jak ja. I każdy człowiek...</akap_dialog>
3017
3018 <akap_dialog>--- Więc cóż z tego?</akap_dialog>
3019
3020 <akap_dialog>--- Nasza świadomość jest już kryterium. Dobro społeczne...</akap_dialog>
3021
3022 <akap_dialog><begin id="b1193402545442"/><motyw id="m1193402545442">Kondycja ludzka, Szczęście</motyw>--- Właśnie: dobro społeczne! Zawsze to mówimy i jakoby wiemy, co to jest szczęście i dobro społeczeństwa, ale nigdy nas nie zajmuje szczęście jednostki.</akap_dialog>
3023
3024 <akap_dialog>--- O, to, to! Szczęście pojedynczego człowieka, jednostki... --- wtrącił dyrektor machając ręką.</akap_dialog>
3025
3026 <akap_dialog>--- Szczęście jednostki musi być podporządkowane dobru ogółu.</akap_dialog>
3027
3028 <akap_dialog>--- To jest właśnie mowa przemocy nad duszą człowieka... --- mówił Korzecki porozumiewając się oczyma z dyrektorem. Szatański uśmiech jak błysk iskierki elektrycznej latał w jego oczach i na wargach. --- Ileż to ludzi święta inkwizycja spaliła na stosie dla tej zasady, dla tego kryterium.</akap_dialog>
3029
3030 <akap_dialog>--- Święta inkwizycja! --- pienił się młody. Co pan za rzeczy wywłóczy, u licha! Ale co to jest szczęście jednostki? Niech no mi pan na to odpowie! Ja tego nie rozumiem.</akap_dialog>
3031
3032 <akap_dialog>--- Istotnie, jest to coś tak od nas dalekiego, że pan tego nawet wcale nie rozumie. Coś, czego wcale nie znamy... O czym mówił Leopardi<pr>Jakub Leopardi (1798--1837), wybitny poeta włoski; załamany klęską ruchu narodowowyzwoleńczego, trawiony nieuleczalną chorobą --- stał się poetą zwątpienia i rozpaczy.</pr>, że ,,jego lubej mary już nie nadzieja znikła, lecz pragnienie...” To jest jasna łąka, kwiatami zasłana, gdzie dusza ludzka może stawiać krok swój swobodny... Możność uczynku, mówienia, myślenia, a przynajmniej czucia, przynajmniej wzdychania według swej woli. Szukanie zadowolenia...</akap_dialog>
3033
3034 <akap_dialog>--- Rozumiem: <slowo_obce>hedoné</slowo_obce><pr><slowo_obce>hedoné</slowo_obce> (gr.) --- rozkosz.</pr>.</akap_dialog>
3035
3036 <akap_dialog>--- Masz pociechę, znowu jakieś <slowo_obce>hedoné</slowo_obce>!</akap_dialog>
3037
3038 <akap_dialog>--- Rozumie się. Ale tylko jedna uwaga. <begin id="b1193402354031"/><motyw id="m1193402354031">Szaleniec</motyw>Chory umysłowo z manią prześladowczą albo jeszcze lepiej: samobójczą --- szuka zadowolenia w dążeniu, na przykład, do wydłubania sobie oka. Czy mamy prawo zezwolić, żeby znalazł to zadowolenie?</akap_dialog>
3039
3040 <akap_dialog>--- Człowiek chory umysłowo podlega fatalnej sile, która, rzecz prosta, do góry nogami wywraca jego myśli i uczucia, która... Ale, panie, jaki to zły przykład!</akap_dialog>
3041
3042 <akap_dialog>--- Dlaczego?</akap_dialog>
3043
3044 <akap_dialog>--- Niech sobie pan przypomni tego doktora, co to zdjął pierwszy kajdany z nóg i rąk obłąkanych<pr><slowo_obce>doktor, co zdjął pierwszy kajdany z nóg i rąk obłąkanych</slowo_obce> --- mowa o francuskim lekarzu psychiatrze Filipie Pinel (1745--1826), który wszczął kampanię przeciwko nieludzkiemu traktowaniu obłąkanych.</pr>. Bo nie wiem, czy panu wiadomo, że niegdyś ,,kryterium" nakazywało trzymać chorego w kajdanach. Później nakładano im kaftan i zamykano w celi. Obecnie wynaleziono zasadę: <slowo_obce>no restrain</slowo_obce><pr><slowo_obce>no restrain</slowo_obce> (ang.) --- nie więzić, nie ograniczać.</pr>. Ja mam nadzieję, że kiedyś pobyt w szpitalu obłąkanych będzie prawie wolnością, że tam nieszczęsna chora głowa będzie snuła swe marzenia bez przeszkody.</akap_dialog><end id="e1193402354031"/>
3045
3046 <akap_dialog>--- No, ja nie znam się na tych subtelnościach. <begin id="b1193402248171"/><motyw id="m1193402248171">Dziecko, Szkoła</motyw>Ale weźmy inny przykład: wychowanie dzieci. Najmilsze zadowolenie, gdy byłem w szkole, dawały mi ,,wagary”, rozkosz prawie jakieś szczytne oszukanie belfra, jakieś ,,nabieranie”, ,,ściąganie”...</akap_dialog>
3047
3048 <akap_dialog>--- Tak, tak... Wychowanie. Jeszcze niedawno Wincenty Pol wzdychał, a jego czytelnicy również, nad metodą kształcenia dorosłych Benedyktów Winnickich<pr><slowo_obce>metoda kształcenia dorosłych Benedyktów Winnickich</slowo_obce> --- w poemacie <tytul_dziela>Przygody JP Benedykta Winnickiego</tytul_dziela> Pol z uznaniem pisze o batożeniu Benedykta już jako dorosłego człowieka. Zgodnie z dawnym obyczajem Winnicki, jako szlachcic, otrzymuje chłostę na kobiercu.</pr> za pomocą batoga, za pomocą wsypywania im <slowo_obce>pro memoria</slowo_obce><pr><slowo_obce>pro memoria</slowo_obce> (łac.) --- dla zapamiętania, na pamiątkę.</pr> na kobiercu. Pan już nie zgodziłby się na system pana Wincentowy?</akap_dialog>
3049
3050 <akap_dialog>--- On nie, ale ja... kto wie... --- westchnął dyrektor.</akap_dialog>
3051
3052
3053
3054 <akap>Młody człowiek spojrzał na ojca z uśmiechem i szczególnym przymrużeniem powiek.</akap>
3055
3056 <akap_dialog>--- Pan by się już nie zgodził. <begin id="b1193402305680"/><motyw id="m1193402305680">Żyd</motyw>Jesteśmy stamtąd o tysiąc mil w kierunku... jasnej łąki. To samo z tym wychowaniem maleńkich ludzi. Jesteśmy o tysiące mil od chederów<pr><slowo_obce>cheder</slowo_obce> --- początkowa religijna szkoła żydowska.</pr>, które lokują się, być może, gdzieś w sąsiednim domu. Ta sprawa wychowania dzieci pędzi jak pociąg. Widziałem dobrze szkoły szwajcarskie...</akap_dialog>
3057
3058 <akap_dialog>--- Gdzie istnieje przymus szkolny.</akap_dialog>
3059
3060 <akap_dialog>--- Gdzie sześcioletnie dziecko z największą przyjemnością idzie do wspólnego domu zabawy. Opowiadają mu tam cudowne baśni. Zawiera tam pierwsze w życiu znajomości i doznaje tajemnych pierwszych rozkoszy poznawania. Ale i z tej szkoły myśl idzie dalej.</akap_dialog>
3061
3062 <akap_dialog>--- A idzie dalej... Nie ulega jednak wątpliwości, że wyuczenie się abecadła, sylabizowanie i bazgroty kaligraficzne --- jest to męka.</akap_dialog>
3063
3064 <akap_dialog>--- W chederze... jeszcze jaka! Jaka piekielna!</akap_dialog><end id="e1193402305680"/>
3065
3066 <akap_dialog>--- W szkole również. A tej torturze dziecko musi być poddane. Każde, które tylko przyjdzie na świat i dożyje wieku właściwego. <begin id="b1193402170485"/><motyw id="m1193402170485">Cierpienie, Zbrodniarz</motyw>Cierpienie! Wszelka praca jest cierpieniem. Cóż tu mówić! Taka sprawa higieny. Za pomocą czego mogą zwalczyć w naszych miasteczkach epidemię? Rozumie się, że za pomocą przymusu. Co czynić ze zbójami, rzezimieszkami?</akap_dialog>
3067
3068 <akap_dialog>--- Dajmy pokój zbójom. Ilekroć kto zbyt nastaje na różnych zbójów, takiego doznaję wrażenia, jakby się o coś mścił na nich.</akap_dialog><end id="e1193402170485"/><end id="e1193402248171"/>
3069
3070 <akap_dialog>--- Więc cóż byś pan z nimi zrobił?</akap_dialog>
3071
3072 <akap_dialog>--- Ja... ja zrzekam się na to pytanie odpowiedzi.</akap_dialog><end id="e1193402545442"/>
3073
3074
3075
3076 <akap>Korzecki mówił to z oczyma płonącymi. Zdawało się, że między jego otwartymi powiekami stoją przezroczyste ognie.</akap>
3077
3078 <akap_dialog>--- Dlaczego? --- cichym głosem zapytała panna Helena.</akap_dialog>
3079
3080 <akap_dialog>--- Dlatego, proszę pani... dlatego... Nie umiem na to odpowiedzieć.</akap_dialog>
3081
3082 <akap_dialog>--- Dlaczego? --- nastawała raz jeszcze.</akap_dialog>
3083
3084 <akap_dialog>--- Nie umiem. Trochę mię głowa boli.</akap_dialog>
3085
3086
3087
3088 <akap>Młoda panna zarumieniła się. Usta jej drgnęły i wyraz upokorzenia skrzywił je na chwilę. Zapanowało milczenie dość przykre. Słychać było wycie wichru i uderzenia deszczu w szyby wielkich okien. Korzecki zdawał się tego wcale nie odczuwać. Jadowite uśmiechy mieniły się w jego twarzy. Zaczął mówić nie podnosząc oczu:</akap>
3089
3090 <akap_dialog><begin id="b1193402735112"/><motyw id="m1193402735112">Cierpienie, Praca, Prawda</motyw>--- Myli się pan twierdząc, że każda praca jest cierpieniem. Wcale tak nie jest. Pomijam to, że w dziedzictwie otrzymujemy po przodkach nałóg do pracy, co możemy stwierdzić na bardzo wielkiej liczbie ludzi bogatych, którzy po całych dniach bezinteresownie pracują, ale weźmy... Weźmy co innego. Wszystkie poświęcenia, trudy, ofiary, bohaterstwa. Mickiewicz mówi --- niech pan posłucha tych słów przedziwnie mądrych: ,,Przez ofiarę ducha rozumiem czyn człowieka, który otrzymawszy prawdę, utożsamiwszy się z nią, roznosi ją, objawia, służy jej za organ, za twierdzę i za wojsko, nie zważając na spojrzenia, na głosy i rysy nieprzyjaciela"<pr>,<slowo_obce>,Przez ofiarę ducha..."</slowo_obce> --- zdanie wygłoszone przez Mickiewicza podczas prelekcji w College de France w Paryżu dnia 7 II 1844 r.</pr>. Otóż, czy taka ,,ofiara ducha" jest, czy nawet może być cierpieniem? On sam mówi, że to jest ,,najboleśniejsza ze wszystkich ofiar", ale wydaje mi się, że ma na myśli tylko jej wysokość, jej wyniosłość. Człowiek, który utożsamił się z prawdą, musi czuć radość, rozkosz, wtedy nawet, gdy został pobity. Tak przypuszczam. Wtedy nawet, gdy został zmiażdżony...</akap_dialog>
3091
3092 <akap_dialog>--- To chyba paradoks... --- rzekł Judym. --- Zdaje mi się, że w istocie jest to najboleśniejsza ze wszystkich ofiar.</akap_dialog>
3093
3094 <akap_dialog>--- Nie sądzę. Taki człowiek w czynie swoim doznaje szczęścia. Objawia prawdę, którą otrzymał, to znaczy wyładowuje szczęście, które w nim jest. W tym musi leżeć takie samo zadowolenie jak w zabiegach i matactwach skąpca albo w szwindlach szachraja giełdowego.</akap_dialog><end id="e1193402735112"/>
3095
3096
3097
3098 <akap><begin id="b1193402780191"/><motyw id="m1193402780191">Deszcz, Wiatr , Żywioły</motyw>Gdy się ta rozmowa toczyła, huczały ciągle gromy i zbliżający się łoskot burzy wstrząsnął całą kamienicą. Nikt na to uwagi nie zwracał, tylko panna Helena po każdym silniejszym ataku wichru spoglądała w okna. Pociski nawałnicy biły w nie, jakby kilka pięści chciało skruszyć ramy. Było prawie ciemno. Zaczął prać deszcz ulewny, ponury i bezlitosny. Kiedy niekiedy przeraźliwy blask oświecał pokój. Wtedy wszystkie brązy, okucia, świecidła i lśniące powierzchnie rzucały się w oczy i nagle gasły jakby wchłonięte przez szybkie westchnienie, które w głębi piersi twardy strach zapierał.<end id="e1193402780191"/></akap>
3099
3100 <akap_dialog>--- Odbiegliśmy od przedmiotu... --- rzekł młody. Głos jego wydał się czymś dziwnym w pomruku napełniającym przestwór.</akap_dialog>
3101
3102 <akap_dialog>--- Nie odbiegliśmy wcale --- mówił Korzecki, którego burza, widać, podniecała, bo mówił z jakąś wewnętrzną nagłością. --- Czy dla człowieka, który otrzymał prawdę, istnieją pańskie kryteria? Czy pan postawisz je na drodze takiego człowieka?</akap_dialog>
3103
3104 <akap_dialog><begin id="b1193402832659"/><motyw id="m1193402832659">Kondycja ludzka, Praca</motyw>--- Rozumie się! Każdego obywatela należy przytrzymać za rękę, gdy coś przedsiębierze, i zapytać, czy działa z pożytkiem, zbadać, czy nie idzie wbrew, czy nie psuje tego, co ród ludzki pracowicie zbudował.<end id="e1193402832659"/></akap_dialog>
3105
3106 <akap_dialog>--- Na mocy takich zasad przybito Jezusa Chrystusa do krzyża. Powiedzieli mężowie: ,,My mamy prawo nasze i według prawa on umrzeć powinien".</akap_dialog>
3107
3108 <akap_dialog>--- Przez to cierpienie świat został zbawiony.</akap_dialog>
3109
3110 <akap_dialog>--- Potęga zbawienia nie leżała w cierpieniu, lecz w nauce.</akap_dialog>
3111
3112 <akap_dialog>--- Więc dla pana nie istnieją żadne pewniki? Czyliż nie wiemy na pewno, że dzieciobójstwo albo chińskie mordowanie starców --- to są złe rzeczy, a uczucie solidarności między ludźmi --- to jest rzecz dobra? Że mówić prawdę jest dobrze, a kłamać źle? I kto by chciał propagować ideę dzieciobójstwa albo niszczyć uczucie solidarności, powinien być usunięty...</akap_dialog>
3113
3114 <akap_dialog><begin id="b1193402952864"/><motyw id="m1193402952864">Kłamstwo, Prawda</motyw>--- Że mówić prawdę jest dobrze, a kłamać --- źle, tego ja, na przykład, który tu z panem siedzę w jednym pokoju, wcale nie jestem pewny. Częstokroć mówienie, a nawet wyznawanie kłamstwa jest najwyższą cnotą, zasługą i bohaterstwem. Jest ono zupełnie takie samo jak mówienie prawdy. Pozostawiam człowiekowi zupełną swobodę mówienia prawdy albo kłamania. Co jeden człowiek może wiedzieć o prawdzie albo fałszu duszy drugiego człowieka? W sercu ludzkim są takie oceany, pustynie, góry i wędrujące lodowce... Chrystus powiedział: ,,Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni". Oto wszystko.<end id="e1193402952864"/> A co do tych dzieciobójstw, niewolnictw, to dialektycznie pan mię pobije, bo z takich pytań wywinąć się nie zdołam. Nie mam wyjścia. Istotnie, wszyscy wiemy na pewno, że wypoliczkowanie paralityka to jest zła czynność. I kto by to uczynił, powinien być skrępowany. To jest sylogizm --- nie ma co. Ale czy pan sobie może wyobrazić człowieczeństwo, jakie mamy na myśli, i tego rodzaju uczynek? Szerzenie idei niewolnictwa jest niemożliwe wśród takich ludzi tak samo, jak niemożliwa to jest rzecz, żebyśmy dwaj weszli do towarzystwa, gdzie zgromadziły się subtelnie wychowane kobiety, i żebyśmy tam zaczęli prowadzić jakąś karczemną rozmowę albo, dajmy na to, pozrzucali ubranie. Dialektycznie można dowieść, że jest możliwe takie nasze zachowanie się, ale sam postępek <slowo_obce>de facto</slowo_obce><pr><slowo_obce>de facto</slowo_obce> (łac.) --- w istocie, w rzeczywistości</pr> --- nie jest możliwy. A przecie nie ma żadnego pisanego prawa, które by zabraniało tej swobody. To cząsteczka właśnie tego uczucia solidarności, które wszystko przeniknie, dyktuje nam tok rozumnej, miłej i dla wszystkich przyjemnej rozmowy. Złe niewątpliwie jest tylko jedno: krzywda bliźniego. Człowiek --- jest to rzecz święta, której krzywdzić nikomu nie wolno. Wyjąwszy krzywdy bliźniego, wolno każdemu czynić, co chce.</akap_dialog>
3115
3116 <akap_dialog>--- Idylla, proszę pana, idylla, czyli Arkadia <pr>Arkadia --- kraina w starożytnej Grecji (na Peleponezie), gdzie głównym zajęciem ludności było pasterstwo. W późniejszych wiekach przedstawiana przez poetów jako kraina szczęśliwości</pr>. Krzywda bliźniego... Dobre sobie! A cóż to jest krzywda? Gdzież jej granica?</akap_dialog>
3117
3118 <akap_dialog>--- Granica krzywdy leży w sumieniu, w sercu ludzkim.</akap_dialog>
3119
3120 <akap_dialog>--- No, proszę pana, czyż to nie są żarty?</akap_dialog>
3121
3122 <akap_dialog>--- Nie. To jest myśl najbardziej twórcza ze wszystkich. Na niej świat stoi. Niech no pan pomyśli, co by z nim było, gdyby wymazać te słowa: ,,Po tym poznają, żeście uczniami moimi, jeśli się wzajem miłować będziecie" <pr><slowo_obce>,,Po tym</slowo_obce> (wszyscy) <slowo_obce>poznają, żeście uczniami moimi..."</slowo_obce> --- wg Biblii słowa te wyrzekł Chrystus do apostołów podczas ostatniej wieczerzy</pr>. Miłość między ludzi należy siać jak złote zboże, a kąkol nienawiści trzeba wyrywać i deptać nogami. Czcij człowieka... --- oto nauka.</akap_dialog>
3123
3124 <akap_dialog>--- Szybkość postępu ludzkiego zależy od rozwalenia czynników, które w poprzek jego łożyska się kładą.</akap_dialog>
3125
3126
3127
3128 <akap>Dyrektor nachylił się do Judyma i półgłosem szepnął:</akap>
3129
3130 <akap_dialog>--- Wyznam panu, że wcale nie wiem, o co ci panowie sprzeczają się między sobą z taką zajadłością.</akap_dialog>
3131
3132
3133
3134 <akap>Korzecki, rozmawiając w dalszym ciągu ze swym antagonistą, zwrócił się raptem w tę stronę i rzekł:</akap>
3135
3136 <akap_dialog>--- W istocie... <slowo_obce>de lana caprina</slowo_obce><pr><slowo_obce>de lana caprina</slowo_obce> (łac.) --- (spór) o kozią wełnę, czyli o rzecz błahą</pr>.</akap_dialog>
3137
3138 <akap_dialog>--- Jakże zimno... --- szepnęła piękna panienka, z trwogą spoglądając w okno.</akap_dialog>
3139
3140 <akap_dialog>--- Boi się pani trochę --- pytał Korzecki. --- Prawda, boi się pani?</akap_dialog>
3141
3142 <akap_dialog>--- Ależ gdzież tam... Tylko tak raptownie się oziębiło. I ta ciemność.</akap_dialog>
3143
3144 <akap_dialog>--- Aha, ta ciemność... --- Po chwili mówił: --- Jakże biednym jest ten, kto teraz iść musi nieznaną, straszną drogą. Kto spieszy się do niewiadomego celu, kto idzie, idzie bez końca... Ten ,,pielgrzym, co się w drodze trudzi przy blaskach gromu..."<pr><slowo_obce>,,pielgrzym, co się w drodze trudzi..."</slowo_obce> --- słowa z <tytul_dziela>Hymnu o zachodzie słońca</tytul_dziela> Słowackiego</pr> </akap_dialog>
3145
3146
3147
3148 <akap>Ziarna gradu zmieszanego z deszczem zaczęły ciąć w szyby. Rozmowa przycichła.</akap>
3149
3150
3151
3152 <akap>Judym wstał ze swego miejsca i patrzał w okno. Pośród ulewy i mroku buchał kiedy niekiedy płomień wielkich pieców.</akap>
3153
3154
3155
3156 <akap>Doktor był nieswój. Myślał o narzeczonej. Ulegał złudzeniu, że gdy się skończy ta burza, gdy zblednie ciemność, to jakaś wieść, jakieś echo, jakiś wyraz da się słyszeć... Ciche westchnienie niby-pociechy wyrwało się z jego piersi. Pisał już list i podał adres. Któż wie, może jaki traf dziwny stamtąd, z tych miejsc ukochanych, przyniesie słowo... Może i ona w tej chwili patrzy się w burzę, może te same uczucia jak prędkie błyskawice oświetlają żałobne mroki...</akap>
3157
3158 <akap_dialog>--- Pan doktór, jak słyszałem, wraca właśnie z Paryża? --- zagadnął znienacka dyrektor.</akap_dialog>
3159
3160 <akap_dialog>--- Dwa lata już minęły od mojego powrotu...</akap_dialog>
3161
3162
3163
3164 <akap>Korzecki zwrócił się z żywością w ich stronę i czekał tylko chwili, żeby się do tego dialogu przyłączyć.</akap>
3165
3166
3167
3168 <akap><begin id="b1193403227480"/><motyw id="m1193403227480">Sługa</motyw>W tym samym momencie lokaj odchylił portierę i złożył ukłon pannie Helenie. Ta wstała i prosiła na herbatę. Przeszli do sąsiedniego pokoju i zasiedli przy obszernym stole zastawionym mnóstwem talerzy, półmisków, szkieł lśniących.<end id="e1193403227480"/></akap>
3169
3170
3171
3172 <akap>Młody Kalinowicz siedział przy Judymie. Zawiadomił go, że dopiero co skończył politechnikę w Charlottenburgu<pr>Charlottenburg --- w owym czasie oddzielne miasto pod Berlinem, obecnie jedna z jego dzielnic</pr>, że wraca tam jeszcze dla ,,zrobienia doktoratu", a tymczasem przypatruje się temu rynsztokowi, którym złoto płynie do Francji.</akap>
3173
3174 <akap_dialog>--- Panie! --- wołał --- włosy powstają na głowie, kiedy się patrzy na to, co się tu dzieje. Nie chcę ubliżać nikomu, ale taka, na przykład, pomoc lekarska odbywa się w sposób zupełnie pocztowy. W dniu oznaczonym lekarz, ,,mający pod sobą" z osiem fabryk, jedzie z miejsca na miejsce... Czy to panu nie sprawia czasem przykrości?</akap_dialog>
3175
3176 <akap_dialog>--- Nie, Boże broń... Pragnąłbym sam znaleźć tutaj zatrudnienie, więc muszę poznać stosunki do gruntu i z każdej strony.</akap_dialog>
3177
3178 <akap_dialog>--- Czy tak? A wie pan, że to ciekawe... Więc pan pragnąłby tu osiąść... I poczynił pan już w tym celu jakieś kroki?</akap_dialog>
3179
3180 <akap_dialog>--- Nie, wcale.</akap_dialog>
3181
3182 <akap_dialog>--- Czy ma pan jakie znajomości?</akap_dialog>
3183
3184 <akap_dialog>--- Żadnych.</akap_dialog>
3185
3186 <akap_dialog>--- Ach, tak.</akap_dialog>
3187
3188 <akap_dialog>--- Niech pan doktór nie bierze czasem do serca wszystkiego, co mój syn mówi o Zagłębiu --- wmieszał się dyrektor.</akap_dialog>
3189
3190 <akap_dialog>--- Jest to niechęć specjalna. Proszę pana...</akap_dialog>
3191
3192 <akap_dialog>--- Tak, jest to niechęć, a właściwie antypatia specjalna! --- cedził młodzieniec.</akap_dialog>
3193
3194 <akap_dialog><begin id="b1193403523393"/><motyw id="m1193403523393">Lekarz</motyw>--- Ci ludzie zamordowują tych poczciwych eskulapów. Jest lekarz za darmochę, więc do niego kto żyw. Chory, nie chory, z przywidzeniami, z imaginacją... Tu u mnie w lecznicy nasz doktorek ma na swej godzinie po sześćdziesięciu chorych. Niechże kto powie, czy może być tyle ludzi istotnie chorych w małej osadzie...</akap_dialog>
3195
3196 <akap_dialog>--- Faktem jest --- rzekł młody --- że w całym kraju korzysta z porady lekarskiej na koszt właścicieli 41%, a wcale jej nie doznaje 59.</akap_dialog>
3197
3198 <akap_dialog>--- Skądże znowu takie cyfry?</akap_dialog>
3199
3200 <akap_dialog>--- Z 856 przedsiębiorstw zbadanych w 818 nie było żadnej pomocy lekarskiej, w 10 ta pomoc istniała faktycznie, w 24 była znośna, a tylko w 4 należyta.</akap_dialog>
3201
3202
3203
3204 <akap>Judym przymrużył powieki i zaśmiał się w głębi swego serca. Jak mara mknęło przed nim wspomnienie walk warszawskich.</akap>
3205
3206 <akap_dialog>--- Egzageracja<pr><slowo_obce>Egzageracja</slowo_obce> --- przesada</pr> nie tylko we wnioskach, ale nawet w cyfrach --- mówił stary z flegmą wytrawnego polemisty. --- Rozumiem do gruntu konieczność pomocy lekarskiej, jestem jej zwolennikiem... fanatycznym, że się tak wyrażę higieny... <slowo_obce>et cetera</slowo_obce>. <end id="e1193403523393"/> <begin id="b1193403655574"/><motyw id="m1193403655574">Pieniądz, Praca, Robotnik</motyw>Ale oto fakt świeży. Przy wielkich piecach istnieją szale do wciągania rudy. Pod najsurowszą karą nie wolno człowiekowi siadać w szali ani dla wjazdu, ani celem szybkiego spuszczenia się z góry. Czy pan uwierzy, jaka jest statystyka wjeżdżań i zjeżdżań windą? To jest także statystyka, którą powinien byś notować sobie w którejkolwiek półkuli mózgu...</akap_dialog>
3207
3208 <akap_dialog>--- Nie ma gwałtownej potrzeby.</akap_dialog>
3209
3210 <akap_dialog>--- Aha.</akap_dialog>
3211
3212 <akap_dialog>--- Z wszelką pewnością.</akap_dialog>
3213
3214 <akap_dialog>--- Albo drugie. Między dwoma piecami jest pewne zagłębienie, obok którego przechodzi szala. Nikomu do głowy by nie przyszło, że tam wleźć można. Cóż panowie powiecie? Usiadł sobie w tej dziurze na połowie wysokości i gwizdał gapiąc się na dół. Szale idą cicho. Huknęło w czerep i na miejscu. Za to odpowiada fabryka! Tam daszka nie było, uważa pan, daszka nie było!</akap_dialog>
3215
3216 <akap_dialog>--- Pochlebiam sobie, że w tym miejscu jest teraz daszek... --- rzekł młody Kalinowicz nabierając z półmiska ogromną porcję rostbefu.</akap_dialog>
3217
3218 <akap_dialog>--- Taki człowiek przy piecach martenowskich, przy walcach, przy drucie zarabia dziennie parę rubli. I jakże to żyje, co robi z tymi pieniędzmi?</akap_dialog>
3219
3220 <akap_dialog>--- Ciekawa rzecz...</akap_dialog>
3221
3222 <akap_dialog>--- Hula, żyje nad stan i wpada w długi. Zobacz no pan w niedzielę takiego ryfusia<pr><slowo_obce>ryfuś</slowo_obce> --- prostak, cham.</pr>: krawacik modny, chusteczka... Wchodzi do sklepu i rozkazuje: ,,Daj no pan kołnierzyki, tylko przecie z lepszych, z modnych". Mydła pachnące sprowadzają sobie specjalne. Teraz właśnie w modzie są mydełka pachnące.</akap_dialog>
3223
3224 <akap_dialog>--- Czy to w samej rzeczy nie może oburzać? --- mamrotał młody zajadając z wilczym apetytem.</akap_dialog>
3225
3226 <akap_dialog>--- Jest to nie tyle oburzające, ile smutne.</akap_dialog>
3227
3228 <akap_dialog>--- A czegóż znowu smutne?</akap_dialog>
3229
3230 <akap_dialog>--- Wszędzie zbytek, zbytek! We wszystkich warstwach społeczeństwa życie nad stan, rozrzutność...</akap_dialog>
3231
3232 <akap_dialog>--- Mydełko --- to jest rozrzutność?</akap_dialog>
3233
3234 <akap_dialog>--- Nikt nic nie oszczędza. Przy takich zarobkach jest to zbiorowisko bankrutów...</akap_dialog>
3235
3236 <akap_dialog>--- Zmniejszyć bestiom zarobki, to się zaraz utemperują! Nie będzie ani mydełek, ani tych oburzających krawatów.</akap_dialog>
3237
3238 <akap_dialog>--- Przeciwnie, trzeba podnosić, co tchu. podnosić! Niech sobie posprowadzają cylindry z Paryża, paltoty z Wiednia...</akap_dialog>
3239 <akap_dialog/>
3240
3241
3242 <akap><begin id="b1193403682366"/><motyw id="m1193403682366">Sługa</motyw>Lokaj obniósł półmisek i zmienił talerze.<end id="e1193403682366"/><end id="e1193403655574"/></akap>
3243
3244
3245
3246 <akap>Był to już wieczór, kiedy po wypiciu herbaty wszyscy, z wyjątkiem panny Heleny, opuścili jadalnię i znaleźli się w gabinecie. Palono cygara. Korzecki z przepyszną miną trzymał w ustach olbrzymie jak marchew. <begin id="b1193403749472"/><motyw id="m1193403749472">Sługa</motyw>Młody Kalinowicz rozpoczynał dalszy ciąg swej dysputy z ojcem, gdy wtem znowu wszedł lokaj, ostrożnie zbliżył się do Korzeckiego i coś mu szepnął do ucha.</akap>
3247
3248 <akap_dialog>--- Ach, do mnie... Zapewne z listem?...</akap_dialog>
3249
3250 <akap_dialog>--- Nie wiem, proszę łaski pana inżyniera. Mówi, że ma pilny interes.</akap_dialog>
3251
3252 <akap_dialog>--- Tutaj? --- spytał Korzecki z niedbałym ruchem.</akap_dialog>
3253
3254
3255
3256 <akap>Nie wyjmując z ust cygara poszedł za lokajem.<end id="e1193403749472"/></akap>
3257
3258
3259 <akap>Judym pragnął przyspieszyć koniec tej wizyty, wyjść co prędzej. Ujął pod rękę młodego Kalinowicza i zapytał, dokąd poszedł Korzecki.</akap>
3260
3261 <akap_dialog>--- Rozmawia z jakimś posłańcem, który go aż tu odnalazł.</akap_dialog>
3262
3263
3264
3265 <akap>W sercu Judyma przesunęło się marzenie: list od Joasi...</akap>
3266
3267 <akap_dialog>--- Panie --- rzekł cicho do młodego człowieka --- czy nie mógłbym zobaczyć tego posłańca? Oczekuję na pewną wiadomość, która mię bardzo niepokoi... Może to list do mnie...</akap_dialog>
3268
3269 <akap_dialog>--- Proszę uprzejmie... --- krzyknął młody bursz rozsuwając krzesła po drodze.</akap_dialog>
3270
3271
3272
3273 <akap>Znaleźli się w pustym korytarzu, z którego drzwi wychodziły na schody. Schody te nie były załamane, lecz stromo jak drabina stały przyparte do budynku, prowadząc z piętra na ziemię.</akap>
3274
3275
3276
3277 <akap>Judym, stojąc we drzwiach sieni, zobaczył na dole światło. Korzecki trzymał w ręku świecę, której płomieniem chwiał wicher wdzierający się przez szczeliny desek. Drzwi na dole były zamknięte, ale bryzgi deszczu wpadały wszystkimi otworami. Ulewa dudniła po dachu przybudówki.</akap>
3278
3279
3280
3281 <akap>Obok samych drzwi stał posłaniec. Był plecami wsparty o ścianę.</akap>
3282
3283
3284
3285 <akap>Miał na głowie czapkę z daszkiem, na sobie obszerne letnie palto, grube buty. Był przemoczony do suchej nitki. Struga wody lała się z niego i dokoła nóg tworzyła kałużę.</akap>
3286
3287
3288
3289 <akap>Przypatrując się z uwagą, Judym spostrzegł, że ten człowiek drży na całym ciele. Głowa jego zwisła na piersi i była charakterystycznie bezwładna, jak u ludzi z przemoczoną koszulą.</akap>
3290
3291
3292
3293 <akap>Inżynier rozmawiał z nim półgłosem, który ginął w szumie wiatru.</akap>
3294
3295
3296
3297 <akap>,,To nie do mnie...” --- pomyślał Judym i serce jego ścisnęło się od bezbrzeżnego żalu.</akap>
3298
3299
3300
3301 <akap>Korzecki wziął w rękę pakunek przyniesiony przez mokrego drapichrusta i szedł w górę po schodach. Gdy na ich szczycie ujrzał Judyma, żachnął się i ostrym głosem krzyknął:</akap>
3302
3303 <akap_dialog>--- Co tu robicie?</akap_dialog>
3304
3305 <akap_dialog>--- Myślałem, że to może do mnie z poczty...</akap_dialog>
3306
3307 <akap_dialog>--- Nie, nie... Co znowu! To ten głupiec, przemytnik.</akap_dialog>
3308
3309 <akap_dialog>--- Przemytnik?</akap_dialog>
3310
3311 <akap_dialog>--- Tak. Dowiedział się od kogoś, że tu jestem... Widzicie, jakie to nerwy! Nie myślałem, że was tu zastanę, i od razu... Piękny głosik ze siebie wydobyłem, ani słowa... Samemu głupio go usłyszeć, a cóż dopiero mówić o delikatnych bliźnich.</akap_dialog>
3312
3313 <akap_dialog>--- Przepraszam was, bo to ja niepotrzebnie...</akap_dialog>
3314
3315 <akap_dialog>--- Ale gdzież tam! Przemytnik... --- mówił szeptem. --- W Katowicach dwa tygodnie temu zostawiłem paczkę kortu na ubranie. Kupiłem ten kort w Krakowie. Bardzo lubię taki gatunek. Może i wy weźmiecie dla siebie. Nie chciało mi się płacić. Szepnąłem temu frantowi, żeby mi to przyniósł którego dnia. Dziś miał chwilę pomyślną, więc mię aż tu wygrzebał.</akap_dialog>
3316
3317 <akap_dialog>--- Ten człowiek się rozchoruje. Widziałem, jak drży.</akap_dialog>
3318
3319 <akap_dialog>--- Tak sądzicie?</akap_dialog>
3320
3321 <akap_dialog>--- Cóż tu sądzić?</akap_dialog>
3322
3323 <akap_dialog>--- Trzeba mu dać kieliszek wódki. Trzeba co prędzej. Człowiek się rozchoruje!</akap_dialog>
3324
3325
3326
3327 <akap><begin id="b1193403953741"/><motyw id="m1193403953741">Sługa</motyw>Poszedł prędko i zdybawszy przy drzwiach stołowego pokoju lokaja mówił:</akap>
3328
3329 <akap_dialog>--- Mój bracie, weź też z łaski swej i wynieś człowiekowi, co tam stoi, kieliszek wódki. Daj mu, wiesz, zresztą dwa kieliszki, a nawet trzy.<end id="e1193403953741"/></akap_dialog>
3330
3331 <akap_dialog>--- Niech wypije trzy kieliszki... --- dorzucił Judym.</akap_dialog>
3332
3333 <akap_dialog>--- Wiecie co, doktorze, bądźcie tak dobrzy i sami mu zanieście. Zobaczycie, czy w samej rzeczy tak przeziąbł...</akap_dialog>
3334
3335 <akap_dialog>--- Z chęcią...</akap_dialog>
3336
3337
3338
3339 <akap>Judym wziął z rąk lokaja ozdobną flaszkę z wódką, kieliszek, świecę i zeszedł po schodach.</akap>
3340
3341
3342
3343 <akap>Przemytnik stał w ciemności.</akap>
3344
3345
3346
3347 <akap>Zdawał się drzemać...</akap>
3348
3349
3350
3351 <akap>Judym postawił świecę na ziemi i nalał płynu w kryształową lampkę.</akap>
3352
3353
3354
3355 <akap>Wtedy drab podniósł głowę i otworzył oczy.</akap>
3356
3357
3358
3359 <akap>Były to duże, jasnoniebieskie oczy...</akap>
3360
3361
3362
3363 <akap>Ręka Judyma, w której trzymał kubek, zdrętwiała jakby od gwałtownego zimna.</akap>
3364
3365
3366
3367 <akap>Przemytnik wypił chciwie jeden kieliszek, drugi, trzeci. Potem, nie kiwnąwszy głową, otworzył drzwi i znikł w czarnej czeluści nocy, którą zalewała nawałnica.</akap>
3368
3369
3370
3371 <akap>We dwie godziny później Judym wracał z Korzeckim do domu powozem. Deszcz ustał. Była ciemna noc, pełna oparu i wstrętnego chłodu. W mroku niezdobytym zdawały się chodzić cielska mgliste, białawe, zgniłych wyziewów. Drogi były zalane wodą, która spod kół z wrzeszczącym sykiem rozlatywała się na wsze strony. Gdy wyjechali z zaułków, Korzecki wstał ze swego miejsca i trzymając się rękoma sztaby przedniego siedzenia coś furmanowi tłumaczył. Siadając rzekł do Judyma:</akap>
3372
3373 <akap_dialog>--- Może zechcecie przejechać się? Czas pyszny! Wilgoć...</akap_dialog>
3374
3375
3376
3377 <akap>Po chwili dodał:</akap>
3378
3379 <akap_dialog>--- Możemy jechać do krawca, któremu oddam zaraz ten materiał na ubranie. Po co to mam trzymać w domu? Nieprawdaż? Miejsce tylko zawala i nic więcej...</akap_dialog>
3380
3381 <akap_dialog>--- Jak uważacie. Co do mnie, to przejechałbym się z ochotą.</akap_dialog>
3382
3383 <akap_dialog>--- Więc wal, bracie, a ostro, ostro... Dostaniesz tylego rubla jak przednie koło.</akap_dialog>
3384
3385
3386
3387 <akap>Konie, ściągnięte batem, skoczyły z miejsca i poszły. Jechali dosyć długo, w milczeniu.</akap>
3388
3389
3390
3391 <akap><begin id="b1193404122016"/><motyw id="m1193404122016">Woda </motyw>W pewnym miejscu ukazały się lampy elektryczne otoczone grubymi mgłami. Światło zanurzone tworzyło dokoła siebie kręgi smutne niby obwódki, które są cieniami oczu ludzi chorych. Między drogą a tym światłem leżały jakieś martwe wody. Sinawe lśnienie pełzało po ciemnych falach płaskiego zawaliska. Szło z biegiem powozu, biegło z nim, jakby pewna wskazówka ostra, z ciemności nocnej wychodząca.</akap>
3392
3393 <akap_dialog>--- Gdzie my jesteśmy?</akap_dialog>
3394
3395 <akap_dialog>--- Nad kopalnią.</akap_dialog>
3396
3397 <akap_dialog>--- A skąd tu ta woda?</akap_dialog>
3398
3399 <akap_dialog>--- Pokład węgla jest tu bardzo gruby, ale w głębokości paruset metrów. Ten węgiel jest już wybrany. Ziemia się osunęła w próżnię, wgięła się jej powierzchnia. Teraz w takiej miednicy gromadzi się woda.<end id="e1193404122016"/></akap_dialog>
3400
3401
3402
3403 <akap>Umilkł. Znowu jechali długo, nic do siebie nie mówiąc. Byli w jakichś polach. Korzecki siedział wtulony w kąt trzymając na kolanach swój pakunek. Zaczął coś szeptać.</akap>
3404
3405 <akap_dialog>--- Co powiadacie? --- zapytał doktor.</akap_dialog>
3406
3407 <akap_dialog>--- Nic, ja tak do siebie często mamroczę. Czy pamiętacie taki wiersz:</akap_dialog>
3408
3409
3410
3411 <poezja_cyt>
3412         <strofa>Żem prawie nie znał rodzinnego domu,/
3413         Żem był jak pielgrzym, co się w drodze trudzi/
3414         Przy blaskach gromu...<pr><slowo_obce>Żem prawie nie znał...</slowo_obce> --- cytat z <tytul_dziela>Hymnu o zachodzie słońca</tytul_dziela> (inc. <tytul_dziela>Smutno mi, Boże!</tytul_dziela>) Juliusza Słowackiego</pr></strofa>
3415 </poezja_cyt>
3416
3417
3418
3419 <akap>Judym nic nie odpowiedział.</akap>
3420
3421 <akap_dialog>--- ,,Żem był"... Co za straszne słowo!...</akap_dialog>
3422
3423
3424
3425 <akap>Była to niewymowna minuta wcielenia się dwu ludzi w jedno...</akap>
3426
3427
3428
3429 <akap>Korzecki odezwał się pierwszy:</akap>
3430
3431 <akap_dialog>--- Musiały wam się głupimi wydawać moje dzisiejsze popisy. Paplałem jak pensjonarka.</akap_dialog>
3432
3433 <akap_dialog>--- Jeżeli mam prawdę powiedzieć...</akap_dialog>
3434
3435 <akap_dialog>--- Właśnie. Ale to było konieczne. Miałem w tym swój interes. Czy nie rozumieliście, o co mi chodzi?</akap_dialog>
3436
3437 <akap_dialog>--- Były chwile, że doświadczałem wrażenia, jakbyście mówili na przekór sobie.</akap_dialog>
3438
3439 <akap_dialog>--- A gdzież tam! To nie.</akap_dialog>
3440
3441 <akap_dialog><begin id="b1193404289787"/><motyw id="m1193404289787">Cnota, Idealista, Wolność, Zbrodnia</motyw>--- Więc myślicie, że zbrodnia jest to absolutnie to samo co cnota?</akap_dialog>
3442
3443 <akap_dialog>--- Nie. Myślę tylko, że ,,zbrodnia" powinna być tak samo wyzwolona jak cnota.</akap_dialog>
3444
3445 <akap_dialog>--- Ach!</akap_dialog>
3446
3447 <akap_dialog>--- Duch ludzki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie... Czy nie zobaczycie tam ciemnej otchłani, w której nikt nie był? O której nikt nic nie wie? Siłą przymusu ani żadną inną nie może być wytrzebione to, co nazywamy zbrodnią. Wierzę mocno, że w tym duchu nieogarniętym sto tysięcy razy więcej jest dobra --- ależ co mówię! --- w nim wszystko, prawie wszystko jest dobre. Niech tylko będzie wyzwolone! Wtedy okaże się, że złe zginie...</akap_dialog>
3448
3449 <akap_dialog>--- Czyliż w to można uwierzyć?</akap_dialog>
3450
3451 <akap_dialog>--- Widziałem gdzieś rycinę... Na słupie obwieszony został zbrodniarz. Tłum sędziów schodzi ze wzgórza. Na każdym obliczu maluje się radość, zwycięstwo... Każą mi wierzyć, że ten człowiek był winien.</akap_dialog>
3452
3453 <akap_dialog>--- A cóż wam dowodzi, że tak nie było. Może to był ojcobójca? Co wam pozwala czynić przypuszczenie, że tak nie było?</akap_dialog>
3454
3455 <akap_dialog>--- Mówi mi o tym... Dajmonion<pr><slowo_obce>Dajmonion</slowo_obce> (gr.) --- według greckiego filozofa Sokratesa (469--399 p.n.e.) głos wewnętrzny pochodzenia boskiego, powstrzymujący człowieka przed niewłaściwymi czynami.</pr>.</akap_dialog>
3456
3457 <akap_dialog>--- Kto?</akap_dialog>
3458
3459 <akap_dialog>--- Mówi mi o tym coś boskiego, co jest we mnie.</akap_dialog>
3460
3461 <akap_dialog>--- Cóż to jest?</akap_dialog>
3462
3463 <akap_dialog>--- Mówi mi to w głębi serca. W jakimś podziemiu to słyszę... Poszedłbym i całował stopy tego, co zawisł. I gdyby tysiące świadków wiarogodnych przysięgły, że to jest ojcobójca, matkobójca, zdjąłbym go z krzyża. Na podstawie tamtego szeptu... Niech idzie w pokoju...<end id="e1193404289787"/></akap_dialog>
3464
3465
3466
3467 <akap>Furman zatrzymał się przed jakimś domem.</akap>
3468
3469
3470
3471 <akap>Było tak ciemno, że Judym ledwo odróżniał czarną masę budowli. Korzecki wysiadł i znikł. Przez chwilę słychać było szelest jego kroków, gdy brnął w kałużach. Później otwarły się jakieś drzwi, pies zaszczekał...</akap>
3472
3473
3474
3475
3476
3477
3478
3479
3480
3481
3482 <naglowek_rozdzial>Asperges me...</naglowek_rozdzial><uwaga>objaśnienie tytułu: już jest w przyp. nr x do wcześn. rozdz. "Gdzie oczy poniosą" -- powinno być tu do tego przyp. odwołanie</uwaga>
3483
3484
3485
3486
3487
3488 <akap>W sąsiedztwie miał Korzecki jeden dom znajomy, gdzie czasem, raz około Wielkiejnocy, bywał z wizytą. <begin id="b1193404968256"/><motyw id="m1193404968256">Szlachcic</motyw>Była to niezamożna, prawie uboga familia szlachecka. Ci państwo dzierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny <pr><slowo_obce>folwark donacyjny</slowo_obce> --- w Królestwie Polskim majątki skonfiskowane Polakom rząd carski przekazywał w darze ,,zasłużonym" urzędnikom i wyższym oficerom (nowi właściciele majątki te najczęściej puszczali w dzierżawę).</pr> w lichej, kamienistej glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach, jakich świat nie widział.<end id="e1193404968256"/></akap>
3489
3490
3491
3492 <akap>Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we wspólnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc rozmawiał z Korzeckim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł, gimnazista ukłonił mu się kilkakroć i jeszcze bardziej spuszczał oczy.</akap>
3493
3494 <akap_dialog>--- Pan Daszkowski... --- rekomendował go inżynier. --- Przyjechał prosić was, czy byście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwiedzić jego chorej matki. Są konie. Ale was uprzedzam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?</akap_dialog>
3495
3496 <akap_dialog>--- A tak, droga... bardzo zła...</akap_dialog>
3497
3498 <akap_dialog>--- Ech, źle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole...</akap_dialog>
3499
3500 <akap_dialog>--- A tak... aleja...</akap_dialog>
3501
3502 <akap_dialog>--- Niechby pocierpiał.</akap_dialog>
3503
3504
3505
3506 <akap>Uczeń, nie wiedząc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi na nogę.</akap>
3507
3508 <akap_dialog>--- A na co chora mama pańska? --- zagadnął Judym tonem jak najbardziej delikatnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dźwigająca do góry z całej mocy, z całej duszy.</akap_dialog>
3509
3510 <akap_dialog>--- Na płuca.</akap_dialog>
3511
3512 <akap_dialog>--- Czy kaszle?</akap_dialog>
3513
3514 <akap_dialog>--- Tak, proszę pana doktora.</akap_dialog>
3515
3516 <akap_dialog>--- I dawno to już?</akap_dialog>
3517
3518 <akap_dialog>--- Tak, już dawno.</akap_dialog>
3519
3520 <akap_dialog>--- To jest... jakie dwa, trzy lata?</akap_dialog>
3521
3522 <akap_dialog>--- Jeszcze dawniej... Jak tylko zapamiętam...</akap_dialog>
3523
3524 <akap_dialog>--- Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?</akap_dialog>
3525
3526 <akap_dialog>--- Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.</akap_dialog>
3527
3528 <akap_dialog>--- A teraz leży?</akap_dialog>
3529
3530 <akap_dialog>--- Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może chodzić.</akap_dialog>
3531
3532 <akap_dialog>--- Dobrze, proszę pana, to pojedziemy. Można zaraz.</akap_dialog>
3533
3534 <akap_dialog>--- Jeżeli tylko pan doktór...</akap_dialog>
3535
3536 <akap_dialog>--- O, musimy naprzód zjeść obiad --- to darmo! --- wtrącił się Korzecki.</akap_dialog>
3537
3538 <akap_dialog>--- Ale jeśli pan doktór... --- z pośpiechem mówił uczeń.</akap_dialog>
3539
3540
3541
3542 <akap>W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmieszał.</akap>
3543
3544 <akap_dialog>--- Widzi pan... doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.</akap_dialog>
3545
3546 <akap_dialog>--- Ja... o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw...</akap_dialog>
3547
3548
3549
3550 <akap>Wkrótce dano obiad.</akap>
3551
3552
3553
3554 <akap>Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy konie przed dom zaszły i Judym już schodził, inżynier ujął młodego chłopczyka za szyję i wlókł się tak z nim po schodach.</akap>
3555
3556
3557
3558 <akap>Na samym dole rzekł:</akap>
3559
3560 <akap_dialog>--- Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa odwiedził, ale cóż... Żadną miarą... Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że da Bóg, zobaczymy się wkrótce.</akap_dialog>
3561
3562
3563
3564 <akap>Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu jego płynęły dwie łzy samotnice.</akap>
3565
3566 <akap_dialog>--- Da Bóg, zobaczymy się wkrótce... --- powtórzył na swój sposób.</akap_dialog>
3567
3568
3569
3570 <akap>Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy zbiedzone i w dodatku nierówne. Jedna z nich --- było to kobylsko chłopskie, z wielkim, spuszczonym łbem, a druga pochodzić musiała z jakiejś ,,stajni”. Teraz już tylko grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z gorszej rasy. Na koźle siedział chłop w kaszkiecie i guńce, który budził z odrętwienia <wyroznienie>chabety</wyroznienie> wiozące godne osoby takimi samymi środkami, jak wówczas gdy odstawiał nawóz albo ziemniaki.</akap>
3571
3572
3573
3574 <akap><begin id="b1193418606407"/><motyw id="m1193418606407">Ojczyzna</motyw>W istocie, droga prowadząca do owego folwarku należała do bezwzględnie polskich. Jechało się wciąż lasem. Jakaś chmurna ciemność kryła się między martwymi drzewami, co rosły w sapowatej<pr><slowo_obce>sapowaty</slowo_obce> --- błotnisty, bagnisty.</pr> glebie. Droga zarośnięta zdeptaną trawą, pełna kamieni, które w nią wrosły, wiła się wśród gęstej, młodej świerczyny. Skręty jej wciąż przepadały między zielenią, jakby się leśnym obyczajem, na wzór zwierząt, kryły przed oczyma ludzkimi.<end id="e1193418606407"/></akap>
3575
3576
3577
3578 <akap>Wzrok Judyma błądził w zadumaniu po miękkich mchach i biało-zielonych listkach borówek. Każda łodyżka mchu była zbudowana z gwiazdek świetlistych, jakby z promieni słońca, co zetknąwszy się z ziemią w czułe roślinki się przeistoczyły. Gdzieniegdzie pośród tej królewskiej, kochanej, miękkiej zieleni widać było kamionkę szarosinych głazów. Szpakowate, w mech suchy obleczone pnie jodełek przecinały widnokrąg daleki. Gdy konie weszły w las głębszy, pod cień jodeł i świerków, przecięły drogę wężowiska czarnych korzeni. Co chwila wózek trzeszczał, gdy jego szprychy zanurzały się po osie w głębokie bajorka kisnące w tych miejscach od wieków. Już tam mchy ledwo się mogły wybić z głębi żółtaworudej powłoki zeschłych igieł. Wszędzie leżały szyszki i obłamane, suche, białawe gałęzie.</akap>
3579
3580
3581
3582 <akap>Tu i ówdzie czerniał stos gnijącego chrustu i daleko rozmiecione trzaski po drzewie ściętym.</akap>
3583
3584
3585
3586 <akap>Czasami wózek wlókł się w głębokim, szczerym, żółtym piasku, który sypał się z obręczy cicho sycząc.</akap>
3587
3588
3589
3590 <akap>Był to jedyny szelest w tym obszarze. Raz tylko gdzieś w oddali rozległo się chrupiące wołanie żołny.</akap>
3591
3592
3593
3594 <akap>Słońce wchodziło do głębi leśnej jakby ukradkiem. Cienie drzew i gałęzi były tak głębokie, że o tej porze stała tam jeszcze rosa.</akap>
3595
3596
3597
3598 <akap>W jakimś miejscu otwarła się przed oczyma polanka, ze wszystkich stron lasem jakby ramieniem kochającym objęta na śmierć i życie, na wieczne czasy. Wśród tej darni zielonej czerniały kępy jałowcu. Pod przeciwległą ścianą świerków bielał jak czaszka samotny, obdarty z kory pniak drzewa nisko ściętego.</akap>
3599
3600
3601
3602 <akap>W ciszy latał biały motyl siadając na listkach kędzierzawej murawy, ledwie okrywającej nieurodzajną ziemię.</akap>
3603
3604
3605
3606 <akap>Pomiędzy siwymi kamieniami stał żółty, przyziemny kwiatuszek i patrzał w słońce rozwartą źrenicą.</akap>
3607
3608
3609
3610 <akap>Była cisza tak głęboka, że słyszało się ciche, drżące dzwonienie świerszcza polnego. Człowiek mógł liczyć bicie swego serca i uczuwać szelest krwi biegnącej w żyłach.</akap>
3611
3612
3613
3614 <akap>Przychodziły myśli dziwne, natchnione, jakby nie myśli człowieka, tylko jej, tej zaklętej, zaczarowanej polany. Widziało się, że ten skrawek leśnej łąki jeden jedyny jest na świecie, że człowiek po to żyje, aby weń zatopił ducha swego i marzył. Żeby marzył o tych rzeczach, które leżą w głębi, w ciemności, w zamknięciu, które nie przemijają, nie giną, które są proste, naiwne i bezczelne jak ta polanka. Żeby dozwalał z serca swego płynąć wszystkiemu, co w nim jest, wszelkiej świętości i brzydocie.</akap>
3615
3616
3617
3618 <akap>Uczniaczek wciąż milczał. Był z uszanowaniem zwrócony w stronę Judyma i tylko <wyroznienie>tak</wyroznienie> i <wyroznienie>nie</wyroznienie> odpowiadał na jego pytania.</akap>
3619
3620
3621
3622 <akap>Około godziny czwartej las się urwał, a za nim odkryły się pola. W dali widać było grupę drzew i folwark.</akap>
3623
3624 <akap_dialog>--- To już Zabrzezie... --- rzekł uczeń.</akap_dialog>
3625
3626
3627
3628 <akap><begin id="b1193418834064"/><motyw id="m1193418834064">Dworek</motyw>Wkrótce wjechali na podwórze folwarku. Była to nędzna siedziba. Dwór opuszczony, jeszcze bardziej niż budynki folwarczne, przed którymi gnił nawóz i szkliła się fioletowa gnojówka, bielał w cieniu czterech lip rzędem rosnących u wejścia. Tam stało posłanie, na którym leżała chora.</akap>
3629
3630
3631
3632 <akap>Zjawienie się bryczki wywołało istny popłoch w otoczeniu domu. Biegały tam różne osoby. Naprzeciwko Judyma wyszedł jegomość mocno szpakowaty, ogorzały i rekomendował się jako mąż chorej. Za nim sunęły z ciekawą trwogą dwie nieładne panny, dla których ten przyjazd był zapewne fenomenalnym zdarzeniem.</akap><end id="e1193418834064"/>
3633
3634
3635
3636 <akap><begin id="b1193419484870"/><motyw id="m1193419484870">Choroba, Lekarz</motyw>Judym wziął się bez zwłoki do badania chorej. Była to kobieta lat czterdziestu paru, zeschnięta niby wiórek. Ceglasty wypiek jak równa elipsa płonął na jej lewym policzku. Pierwsze zbadanie wykazało od razu suchoty w ostatnim stadium. Tylko dla zamaskowania istoty spostrzeżeń Judym długo i szczegółowo słuchał, jak resztką siły pracują te biedne płuca. Gdy już nic nie zostawało do zrobienia, uczuł dziwny smutek.</akap>
3637
3638
3639
3640 <akap>,,Cóż tu powiedzieć? --- myślał. --- Czy kłamać i udawać?”</akap>
3641
3642 <akap_dialog>--- Jakże pan konsyliarz znajduje stan mego zdrowia? --- spytała chora, gdy usiadł na krzesełku i myślał.</akap_dialog>
3643
3644 <akap_dialog>--- Proszę pani... nie będę ukrywał, że to jest stan dość ciężki, ale z tym ludzie żyją, osobliwie na wsi. Znam wiele wypadków tego rodzaju. Ja pani przepiszę szczegółową kurację.</akap_dialog>
3645
3646 <akap_dialog>--- Ach, będę panu konsyliarzowi wdzięczna do śmierci... --- szepnęła patrząc w twarz jego płomiennym wzrokiem. --- Tak pragnę żyć jeszcze, tak pragnę... Dzieci, całe gospodarstwo na mojej głowie, a ja tu leżę i leżę. Gdyby mi tak piasku na oczy nasypano, cóż by się stało.</akap_dialog>
3647
3648 <akap_dialog>--- Proszę pani, o gospodarstwie trzeba zapomnieć zupełnie.</akap_dialog>
3649
3650 <akap_dialog>--- Ach, czyż to można, panie konsyliarzu... <begin id="b1193418950872"/><motyw id="m1193418950872">Chłop</motyw>Te łotry, chłopy tutejsze! Czy można mieć taką służbę, żeby sobie dać radę. Wszystko to złodziej na złodzieju.<end id="e1193418950872"/></akap_dialog>
3651
3652 <akap_dialog>--- Dobrze, dobrze. Musi pani zapomnieć, że oni na świecie istnieją. Trzeba leżeć na świeżym powietrzu, jeść...</akap_dialog>
3653
3654 <akap_dialog>--- Ja tu piłam odwar wygotowany z kory sosnowej.</akap_dialog>
3655
3656 <akap_dialog>--- Z czego?</akap_dialog>
3657
3658 <akap_dialog>--- Z kory sosnowej. To się suszyło na blasze...</akap_dialog>
3659
3660 <akap_dialog>--- Teraz już pani tego nie będzie używała. Trzeba pić koniak i mleko.</akap_dialog>
3661
3662
3663
3664 <akap>Przez cały czas wykładu o kuracji, jaką stosować należy, w pokojach dworu słychać było bieganie, szepty, szczęk talerzy. Wkrótce szlachcic prosił Judyma do stołu. Chorą, za chwilę, wobec zbliżającej się nocy, miano przenieść do sypialni.<end id="e1193419484870"/></akap>
3665
3666
3667
3668 <akap>Puklerz słoneczny schodził we mgły szerząc w nich krwawe koło. Ciemny opar rozpościerał się nad ziemią i wchłaniał słońce, które ociężale zapadało w jego toń głęboką i pełną stokrotnego smutku. Do serca wkradał się bolesny zgiełk i trwożliwy żal, jakby ta święta, płomienna kula już nigdy wstać nie miała z ciemności. Judym doznał żałobnego tchnienia w samej głębi siebie. Nie mógł zrozumieć, co mu jest. Oczy jego przypadkiem zwróciły się na chorą...</akap>
3669
3670
3671
3672 <akap>Siedziała na swym posłaniu w koszuli, taka biedna, znędzniała, taki ubogi szkielet... Wargi jej szeptały słowa modlitwy, dłonie były złożone, ściśnięte, a z oczu kapały łzy ciche. Oczy te patrzały daleko, w słońce, które szło w zaświaty, w noc niewiadomą, w drogę wieczną. Judym pierwszy raz w życiu swym wsłuchiwał się w ciszę taką, w ciszę polną i leśną.</akap>
3673
3674
3675
3676 <akap><begin id="b1193419119044"/><motyw id="m1193419119044">Zwierzęta</motyw>Wówczas gdy siedział zadumany, rozdarł to milczenie krzyk przerażający. To stary paw, który co noc siadywał na szczycie dworu, wydał ze siebie ten dziki, surowy, żelazny, zardzewiały wrzask. Echo jego leciało przez pola utopione w milczeniu, przez mgły, przez lasy otaczające.<end id="e1193419119044"/> Chora wzdrygnęła się i chuda jej ręka spotkała się z ręką doktora...</akap>
3677
3678 <akap_dialog>--- Jak ja się boję, panie doktorze...</akap_dialog>
3679
3680 <akap_dialog>--- Czego, pani?</akap_dialog>
3681
3682 <akap_dialog>--- Czegoś takiego...</akap_dialog>
3683
3684 <akap_dialog>--- Nic, nic... Niech pani ściśnie mię za rękę. Czegóż się tu bać...</akap_dialog>
3685
3686 <akap_dialog>--- Tak nie lubię, kiedy ten stary paw krzyczy. Zdaje mi się, że to nie on, tylko...</akap_dialog>
3687
3688 <akap_dialog>--- Ach, któż to widział!</akap_dialog>
3689
3690
3691
3692 <akap>Zniżyła głowę i, wlepiając ogromne płomienie oczu swych w jego twarz, szeptała:</akap>
3693
3694 <akap_dialog>--- Panie konsyliarzu, niech się pan zlituje i trochę, trochę przedłuży mi jeszcze życia. Ja pragnę, muszę jeszcze żyć! Chcę wiedzieć, co będzie z Olesiem! Chcę wiedzieć, co się z nim stanie...</akap_dialog>
3695
3696
3697
3698 <akap>Judym podniósł oczy i zobaczył figurkę ucznia stojącą przy plecionym parkanie. Ten chłopiec płakał ukrywszy twarz w dłoniach.</akap>
3699
3700 <akap_dialog><begin id="b1193419254930"/><motyw id="m1193419254930">Choroba, Matka, Sługa, Syn</motyw>--- To taki jedyny mój syn... On mię tylko jeden kochał... I córki to samo, ale on... Któregoś tu dnia nasza kucharka poszła na jarmark, bo to już teraz każdy robi, co mu się żywnie podoba, to on wziął, sam zabił, oprawił i upiekł mi kurczę na rożnie. Ale zapomniał osolić... Zjadłam calutkie, słowa mu nie mówiłam, że bez soli... Łzami sobie osoliłam te kosteczki...<end id="e1193419254930"/></akap_dialog>
3701
3702
3703
3704 <akap>Słońce zagasło. Zorza jego była ruda i skąpa, siejąca nie światło, lecz trwogę.</akap>
3705
3706 <akap_dialog>--- Tak żałuję --- mówiła chora --- że pan Korzecki nie może przyjechać. Obiecał, że nas odwiedzi, a już tyle czasu nie był... Kiedy się też znowu zobaczymy...</akap_dialog>
3707
3708 <akap_dialog>--- Pan Korzecki --- odezwał się Oleś --- mówił, że ma nadzieję niedługo zobaczyć się z mamusią...</akap_dialog>
3709
3710 <akap_dialog>Judym zjadł na kolację mnóstwo kurcząt, sałaty ze śmietaną i wieczorem odjechał.</akap_dialog>
3711
3712
3713
3714 <akap>Milczący furman wiózł go tą samą drogą.</akap>
3715
3716
3717
3718 <akap>Było ciemno. Księżyc nie świecił, tylko gdzieniegdzie rozpraszała swój cichy blask gwiazda samotna. Czarny las tonął w mroce, we mgle chłodnej, co jak woda lała się przez gałęzie.</akap>
3719
3720
3721
3722 <akap>Judym zamknięty był w sobie. W duszy jego budziły się myśli, jak dzieci, które dotąd spały, a teraz podnoszą cudowne główki i szczerymi usty wypowiadają, co przez serce ich płynie.</akap>
3723
3724
3725
3726 <akap>Dziwne myśli...</akap>
3727
3728
3729
3730 <akap>Zdawało mu się, że ta chora kobieta, której nic pomóc nie mógł, jest to najbliższa jego istota. Były chwile, kiedy mu się widziało, że to on sam leżał na tym posłaniu, wpatrywał się w gasnące światło, że jego usta szeptały cichą modlitwę... Sennym, drzemiącym okiem wpatrywał się w całe życie tej kobiety, przechodził je wzdłuż ostrymi myślami i widział jak na dłoni.</akap>
3731
3732
3733
3734 <akap>Bryczka wtoczyła się na polankę.</akap>
3735
3736
3737
3738 <akap>Jasna mgła rozlała się tam jakby śniąca woda. Nieruchome szczyty świerków ledwo się odbijały na ciemnym tle nieba. Niżej stał mrok leśny, nieprzebity, kamienny.</akap>
3739
3740
3741
3742 <akap>Judym wytężył oczy i zaczął szukać białego pniaka, który tu przejeżdżając widział --- <begin id="b1193419400539"/><motyw id="m1193419400539">Zwierzęta</motyw>i oto nagle zląkł się aż do gruntu serca. Z dala, z dala nadleciał po rosach krzyk pawia.<end id="e1193419400539"/></akap>
3743
3744
3745
3746 <akap>Doktor zamknął oczy, głowę wtulił w ramiona, zgarbił się i drżącymi wargami coś do siebie szeptał.</akap>
3747
3748
3749
3750
3751
3752
3753
3754
3755
3756
3757 <naglowek_rozdzial>Dajmonion</naglowek_rozdzial>
3758
3759
3760
3761
3762
3763 <akap>Doktor Judym otrzymał urząd lekarza fabrycznego i zamieszkał w pobliżu kopalni węgla. Życie jego weszło w fazę zwyczajnej, poziomej pracy. Korzecki, który blisko o milę drogi rezydował, był jedynym jego znajomym. Zjeżdżali się wieczorem od czasu do czasu i trawili na rozmowie parę godzin. Było to jednak towarzystwo niezdrowe. Korzecki męczył. Z jego zjawieniem się wchodziła do mieszkania trwoga i jakiś bolesny smutek.</akap>
3764
3765
3766
3767 <akap>Pewnego popołudnia w sierpniu Judym otrzymał list przez umyślnego człowieka. Była to ręką Korzeckiego na jakimś urywku schematów kancelaryjnych skreślona cytata z Platonowej <tytul_dziela>Apologii Sokratesa</tytul_dziela><pr><slowo_obce>Platonowa ,,Apologia Sokratesa"</slowo_obce> (właśc. <tytul_dziela>Obrona Sokratesa</tytul_dziela>). --- Uczeń Sokratesa, Plato (427--347 p.n.e.) twórca szkoły idealistycznej w filozofii, odtworzył w tym dziele słynną obronę Sokratesa przed sądem ateńskim, który skazał go na śmierć za rzekome nieuznawanie oficjalnej religii i demoralizację młodzieży.</pr>:</akap>
3768
3769
3770
3771 <dlugi_cytat>
3772         <akap><begin id="b1193420797007"/><motyw id="m1193420797007">Samobójstwo</motyw>Objawia się we mnie jakieś od Boga czy od bóstwa pochodzące zjawisko... Zdarza się to ze mną począwszy od dzieciństwa. Odzywa się głos jakiś wewnętrzny, który, ilekroć się zjawia, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czynić, sam jednak nie pobudza mię do niczego...</akap>
3773         
3774         
3775         <akap>To, co mnie obecnie spotkało, nie było dziełem przypadku; przeciwnie, widoczną dla mnie jest rzeczą, że umrzeć i uwolnić się od trosk życia za lepsze dla mnie sądzono. Dlatego właśnie ów Dajmonion, ów głos wieszczy nie stawił mi nigdzie oporu.</akap>
3776 </dlugi_cytat>
3777
3778
3779
3780 <akap>Judym bez szczególnego niepokoju przeczytał te wyrazy. Był przyzwyczajony do dziwactw Korzeckiego i sądził, że ma przed sobą jemu tylko właściwą formę zaproszenia do odwiedzin.</akap>
3781
3782
3783
3784 <akap>Mimo to żądał koni.</akap>
3785
3786
3787
3788 <akap>Ledwie wyjechał za bramę, ujrzał powóz, co koń skoczy, w tumanach kurzu, bocznymi drogami pędzący w stronę jego mieszkania. Myślał, że to konie ponoszą... Kazał swemu furmanowi stanąć i czekać.</akap>
3789
3790
3791
3792 <akap>Tamten pojazd wypadł na szosę i gnał co pary w koniach. Gdy obok przelatywał jak burza, Judymowi udało się spostrzec, że siedzi w nim tylko furman na koźle. Człowiek ten coś krzyczał.</akap>
3793
3794
3795
3796 <akap>O jakie ćwierć wiorsty zdołał zatrzymać swe konie i nawrócić. Płaty piany padały z ich pysków, powóz okryty był szarą masą pyłu. Furman krzyczał:</akap>
3797
3798 <akap_dialog>--- Pan... inżynier...</akap_dialog>
3799
3800 <akap_dialog>--- Kto taki?</akap_dialog>
3801
3802 <akap_dialog>--- Pan inżynier!</akap_dialog>
3803
3804 <akap_dialog>--- Korzecki?</akap_dialog>
3805
3806 <akap_dialog>--- Tak, pan... Korzecki...</akap_dialog>
3807
3808
3809
3810 <akap>Judym wysiadł ze swego powozu i ruchem instynktownym skoczył w tamten. Konie poleciały znowu jak huragan. Patrząc na ich mokre kadłuby lśniące się w burym kurzu, Judym myślał tylko o tym, jak piękną jest taka jazda. Było mu dobrze, miło, pysznie, że to po niego mianowicie pędzono z taką furią. Rozparł się, wytężył nogi...</akap>
3811
3812
3813
3814 <akap>Zanim zdążył przejść do jakiegokolwiek innego uczucia, powóz stanął przed mieszkaniem.</akap>
3815
3816
3817
3818 <akap>Jacyś ludzie rozbiegli się.</akap>
3819
3820
3821
3822 <akap>Ktoś przytulił się do ściany na schodach, aby nie tamować drogi. Drzwi były otwarte.</akap>
3823
3824
3825
3826 <akap>W drugim pokoju, na sofie, która służyła za łoże gościnne, leżał Korzecki w ubraniu, okropną masą krwi do szczętu zwalanym.</akap>
3827
3828
3829
3830 <akap>Głowa jego była rozstrzaskana.</akap>
3831
3832
3833
3834 <akap>Na miejscu lewej części czoła i na całym lewym policzku stała kupa krwi stygnącej.</akap>
3835
3836
3837
3838 <akap>Judym rzucił się do tego ciała, ale natychmiast wyczuł, że ma przed sobą zwłoki. Serce nie biło. Rozstawione palce jednej ręki były twarde i czarne jakby z żelaza.</akap>
3839
3840
3841
3842 <akap>Doktor przymknął drzwi i bezmyślnie usiadł. Huk rozlegał się w jego głowie i trzask kopyt, w galopie pędzących po twardych kamieniach. Trzask kopyt, w galopie pędzących po twardych kamieniach...</akap>
3843
3844
3845
3846 <akap>Oczy szły leniwie z przedmiotu na przedmiot.</akap>
3847
3848
3849
3850 <akap>Wszystkie sprzęty były rozwarte i odzież z nich wywalona. Oto nie zamknięta szufladka stołu. Leżał tam wielki atlas anatomiczny. Rozłożony był na karcie z wizerunkiem głowy.</akap>
3851
3852
3853
3854 <akap>Od tyłu czaszki ku przodowi szła grubo naprowadzona czerwonym ołówkiem kresa w kierunku lewego oka. Tuż przy niej były kilkakroć wypisane jakieś cyfry i literki.</akap>
3855
3856
3857
3858 <akap>Judym odrzucił ten atlas i usiadł w kącie. Był tam rodzaj niszy między dwiema szafami.</akap>
3859
3860
3861
3862 <akap>Tyle razy widział już śmierć, tyle razy badał ją jak zjawisko... Dziś pierwszy raz w życiu spostrzegał niby to rysunek jej istoty. I oddawał jej pokłon głęboki. Linia czerwona ze strzałką u końca swego zdawała się zbliżać, i rzecz dziwna, przypominała tę wskazówkę na wodzie zawaliska widzianą tamtej nocy. Drżenie tajemnicze przejmowało go w najgłębszej komorze serca, jakby miał usłyszeć bicie okrutnej godziny.</akap><end id="e1193420797007"/>
3863
3864
3865
3866 <akap>Gdy tak siedział zatopiony w sobie, drzwi się cicho otwarły i ktoś wszedł.</akap>
3867
3868
3869
3870 <akap>Był to wysoki blondyn. Miał duże, jasnoniebieskie oczy.</akap>
3871
3872
3873
3874 <akap>Judym go poznał.</akap>
3875
3876
3877
3878 <akap>Człowiek ten wszedł szybko do izby, gdzie leżał umarły. Nie dostrzegł wcale Judyma.</akap>
3879
3880
3881
3882 <akap><begin id="b1193420742419"/><motyw id="m1193420742419">Śmierć</motyw>Oczy jego skierowały się na bezduszne ciało z jakimś dziecięcym zdumieniem. Wylękłe usta coś szepnęły. Schylił się nad zwłokami, podłożył delikatnie i ostrożnie ręce swoje z dwu stron pod głowę nieżywą, unosił ją do góry, jakby pragnął ocucić śpiącego.</akap>
3883
3884
3885
3886 <akap>Z kolei wziął w swoje dłonie rękę lewą.</akap>
3887
3888
3889
3890 <akap>Usiłował rozprostować pięść zaciśniętą, zgiąć palce. A gdy nie poddawały się zmartwiałe członki, chuchał na te bolesne stawy i rozgrzewał je wargami. Zdziecinniałymi w bólu ruchy poprawiał włosy zmarłego, zapinał guziki jego surduta... Dopiero po długiej chwili zatrzymał się i stanął nieruchomy.</akap>
3891
3892
3893
3894 <akap>Trwożliwą ręką otarł swe czoło...</akap>
3895
3896
3897
3898 <akap>Judym widział głębinę jego duszy, która wtedy ujrzała istotę śmierci.</akap>
3899
3900
3901
3902 <akap>Nieznajomy przychodzień usiadł obok nóg Korzeckiego i patrzał nań szerokimi oczyma.</akap>
3903
3904
3905
3906 <akap>Piersi jego wznosiły się z jękiem urwanym i rzężącym, jakby z nich miał wybuchnąć krwotok. Skrzywione usta ciskały jakieś krótkie, urwane słowa...<end id="e1193420742419"/></akap>
3907
3908
3909
3910
3911
3912
3913
3914
3915
3916
3917 <naglowek_rozdzial>Rozdarta sosna</naglowek_rozdzial>
3918
3919
3920
3921
3922
3923 <akap>Rano przed ósmą Judym zdążał piechotą na dworzec kolejowy. Był to jeden z pierwszych dni września. Jeszcze słońce pieściło się z ziemią i posępne, czarne domy obłóczyły na się szaty jego świetliste.</akap>
3924
3925
3926
3927 <akap>Poprzedniego dnia Judym otrzymał kartkę od Joasi z zawiadomieniem o jej przyjeździe. Razem z babką i panną Wandą dążyła do Drezna, gdzie miały się spotkać z Karbowskimi. Babka chciała spędzić dwa dni w Częstochowie. Ona, panna Joasia, jeden dzień miała poświęcić na odwiedzenie kuzynki mieszkającej w pewnej miejscowości Zagłębia. Donosiła, że wysiadłszy na dworcu, pragnie zobaczyć twarz kuzynki, że chciałaby spędzić ten cały dzień ,,kochany” na zwiedzaniu fabryk i rzeczy godnych widzenia.</akap>
3928
3929
3930
3931 <akap>Podkreśliła także grubymi liniami sentencję, gdzie wyrażona była decyzja nieodwiedzania nikogo. Judym czytając te wyrazy doświadczał wrażenia, że litery krwią spływają i kurczą się z bólu... Szedł na dworzec myśląc właściwie tylko o tym, co zawierało się w tym życzeniu. Świst lokomotyw na stacji ściskał mu serce.</akap>
3932
3933 <akap_dialog>--- Ach, gdyby to nie dziś, gdyby tylko nie dziś... Żeby się to chociaż już było zdarzyło... --- szeptały jego blade wargi.</akap_dialog>
3934
3935
3936
3937 <akap>Na dworcu spotkał już kilka osób, które go uchyleniem kapelusza witały. To jeszcze bardziej odbierało mu pewność siebie.</akap>
3938
3939
3940
3941 <akap>W dali rozległ się sygnał zwiastujący pociąg i wkrótce, jak barwne dzwona węża, długie ciało zaczęło się przeginać w zwrotnicach. W jednym z okien doktor zobaczył Joasię. Była ubrana w skromny kapelusik podróżny. Miała szarą suknię. Gdy szła ze schodków wagonu cudna jak uśmiech szczęśliwy, jakoś dziwnie urocza, rozpiękniona, Judym doświadczał śmiertelnych dreszczów. Zdawało mu się, że u jej stóp, u jej nóg najdroższych umrze z boleści...</akap>
3942
3943
3944
3945 <akap>Przez chwilę nie mogli przyjść do słowa. Nawet uściśnienie rąk wydało im się czymś dziwnym, a wzajemna obecność i możność rozmowy bez świadków, gdy szli ulicą poza obrębem dworca, zdumiewającą niespodzianką. Judym czuł na prawej dłoni rozkosz dotknięcia śliskiej, delikatnej, ogrzanej rękawiczki. Jak drogi skarb, nieznacznie przycisnął tę rękę swą do piersi, niby dla wyprostosowania klapy surduta, i powierzył ten uścisk sercu, w którym wiła się zamknięta żmija. Szli szeroką ulicą, po bruku uwalanym w błocie, mówiąc o rzeczach obojętnych. Panna Joasia zmuszona była dbać o swą suknię.</akap>
3946
3947
3948
3949 <akap>Kiedy niekiedy podnosiła oczy pełne blasku i wówczas odrobina żalu za tak sztywne przyjęcie ukazywała się na jej czystej twarzy.</akap>
3950
3951
3952
3953 <akap>Judym dostrzegł i to także.</akap>
3954
3955 <akap_dialog>--- Będzie pan łaskaw pokazać mi fabryki tutejsze? --- spytała z odrobiną zalotności.</akap_dialog>
3956
3957 <akap_dialog>--- Z wielką chęcią... Właśnie idziemy...</akap_dialog>
3958
3959
3960
3961 <akap>Gdy nie protestował przeciwko tytułowi ,,pan” i gdy natychmiast zgodził się na to zwiedzanie fabryk, lekka mgła bladości przebiegła po jej twarzy.</akap>
3962
3963
3964
3965 <akap>Weszli w podwórze fabryczne.</akap>
3966
3967
3968
3969 <akap>Otoczyła ich puszcza machin i warsztatów.</akap>
3970
3971
3972
3973 <akap>Tu hale otwarte, w których wiły się złote węże drutu, gdzie indziej zionęły ogniem jamy pieców martenowskich, dalej jęczały młoty parowe bijące w belki białej stali.</akap>
3974
3975
3976
3977 <akap>Kupy węgla, szmelcu, stosy szyn, ,,gęsi” --- zagradzały im drogę. Judym miał już wyrobione pozwolenie zwiedzenia wszystkich robót, a nawet delegowanego specjalistę technika, który miał go, wraz z ,,kuzynką”, oprowadzić. Technik nawinął się wkrótce, bardziej zapewne usposobiony do oprowadzania ,,kuzynki”, choćby też w towarzystwie lekarza, niż do ślęczenia nad jakimś rysunkiem w kantorze.</akap>
3978
3979
3980
3981 <akap>Poszli tedy we troje. Technik był człowiekiem młodym o wykwintnych manierach. Powierzchowność ,,kuzynki” sprawiała mu widoczną dystrakcję<pr><slowo_obce>dystrakcja</slowo_obce> --- roztargnienie.</pr> w układaniu zdań, objaśniających procent żelaza w rudzie miejscowej i rozmaitych gatunkach sprowadzanej. Weszli po schodach na wielki piec.</akap>
3982
3983
3984
3985 <akap>Widzieli kaskadę ochładzającą mur rozpalony, trąbę, która prowadzi do jego wnętrza upalne powietrze i która zdaje się oddychać jak aorta.</akap>
3986
3987
3988
3989 <akap>Joasia nie mogła się dosyć napatrzeć cienkiej smudze szlaki tryskającej jak krew z górnego otworu. Właśnie przy nich przebito piec i ognista rzeka wylała się na ziemię. Cudne iskry strzelały z tego złotego strumienia. Fale jego posłusznie płynęły do łożysk swoich, które im długimi drągami otwierali czarni ludzie w siatkach na twarzy. Łuna stała jeszcze nad tą sadzawką ognistą, gdy ją opuścić musieli dążąc gdzie indziej.</akap>
3990
3991
3992
3993 <akap><begin id="b1189084048337"/><motyw id="m1189084048337">Praca, Robotnik</motyw>Wprowadzono ich do sali maszyn pompujących gorący wicher. Olbrzymie koła o kilkunastu metrach średnicy, do połowy zanurzone w ziemię, toczyły się w swych miejscach bez szelestu, w jakimś milczeniu i chwale. <begin id="b1193421520367"/><motyw id="m1193421520367">Klęska, Miłość</motyw>W cylindrach, błyszczących jak lustra, coś nieustannie cmokało, jakby wielka gęba niechlujnego potwora chłeptała napój. Z innego miejsca wyrywał się dźwięk nie istniejący.</akap>
3994
3995
3996
3997 <akap>Był to krótki, urwany śmiech szatana. Serce Joasi było strwożone. Czuła, że ten głos do niej się stosuje, że radosne marzenia o szczęściu, jej cichą miłość zobaczył. Spojrzała na Judyma szukając w jego oczach zaprzeczenia, ale ta twarz droga była martwa...<end id="e1193421520367"/></akap>
3998
3999
4000
4001 <akap>Obejrzeli piece martenowskie, które wytwarzają stal odlewaną w kubłach na belki. Te ,,kolby” wędrują stamtąd do walcowni, gdzie znowu w czeluść pieca wrzucone zostaną i do białości się rozpalą.</akap>
4002
4003
4004
4005 <akap>W wielkich halach wyłożonych żelaznymi płytami wszystkie wrota stały otworem.</akap>
4006
4007
4008
4009 <akap>Przeciągi rwały wzdłuż i w poprzek, ochładzając czoła, plecy i ręce, które pali białe żelazo. Nie istnieją tam płuca chore, nie ma nerwów. Kto chory, ten umiera.</akap>
4010
4011
4012
4013 <akap>Jak ognista kula, pędzi na ręcznym wózku przez halę biała belka. Nie widać ludzi, którzy ją dźwigają. Pada na ruszt, który się z posadzki wydobywa. Jest on jak plecy o kilkunastu metrach długości, wyginające się zupełnie wzorem kręgosłupa i niby z kręgów złożone z kół wydłużonych.</akap>
4014
4015
4016
4017 <akap>Czterej olbrzymi czarni ludzie z jednej i czterej z drugiej strony walców, w siatkach na twarzy, dzierżąc w ręku długie obcęgi, ujmują belkę w swą władzę. Pchną ją mocno między szeroko rozdziawione walce dolne. Jak bryła masła stal się między nie wślizguje. Po tamtej stronie czeka na nią ruszt, który się z ziemi wysunął. Czyny ludzi są płynne, rytmiczne, prawie jak taniec.</akap>
4018
4019
4020
4021 <akap>Gdy biała płyta zgnieciona i wygięta, niby podpłomyk, zjawia się przed nimi, ujmą ją wraz długimi rękoma swymi i popchną między cylindry górne.</akap>
4022
4023
4024
4025 <akap>Wypływa po drugiej stronie dwa razy cieńsza, gdzie czterej na nią czatują. Przystąpią pewnymi ruchy, jak machiny z żelaza, raz --- dwa --- trzy --- cztery.</akap>
4026
4027
4028
4029 <akap>Wyciągną długie ręce zbrojne w żelazo, uderzą ją i odepchną.</akap>
4030
4031
4032
4033 <akap>Zanurzą w wodzie szczypce rozpalone.</akap>
4034
4035
4036
4037 <akap>Pochwycą inne i jak żołnierze czekają.</akap>
4038
4039
4040
4041 <akap>Wstęga białej blachy coraz dłuższa, coraz dłuższa, niby pływająca smuga ognia, ukazuje się to w górze, to na dole, to tu, to tam. Pływa w powietrzu... Zdaje się uciekać z pośpiechem, jak gad bajeczny ścigany przez złośliwe dzieci. Chowa się w szczeliny i męczy.</akap>
4042
4043
4044
4045 <akap>Ruszty szczękają i drżą. To się dźwigną do wysokości poziomu szczeliny między górnymi walcami, to się do najniższej zsuwają.</akap>
4046
4047
4048
4049 <akap>Wysoko w milczeniu stoi nieruchomy człowiek obracający korbę, która ściska walce.</akap>
4050
4051
4052
4053 <akap>Tuż obok latają po ziemi węże stalowe.</akap>
4054
4055
4056
4057 <akap>Biały ucinek sztaby płonącej, wprowadzony w ciasny otwór, wybiega co chwila w przestrzeń, zmierzając do coraz węższych kryjówek. Tam stoją młodzi ludzie z krótkimi szczypcami, którzy chwytają pysk węża, gdy się wysuwa, i niosą go swobodnie na salę. Dopiero gdy ogon stukać zacznie po ziemi, kierują go do innej szczeliny. Drut pędzi z szaloną szybkością. Ogon, ginąc w otworze, trzepie się na prawo i lewo jak żywy...</akap>
4058
4059
4060
4061 <akap>Ogłuszający huk...</akap>
4062
4063
4064
4065 <akap>Belka stalowa spada na kowadło.</akap>
4066
4067
4068
4069 <akap>Nieruchomy młot parowy zlatuje na nią jak piorun, razem prostym niby uderzenie pięści. Zgnieciona kolba przybiera formę płaskiego kręgu. Wtedy w środek jego stawiają przyrząd, który ma wybić otwór, doskonale okrągły. Młot spada raz za razem ze wściekłą siłą. Dzwoni potężnym jękiem, który odbija się w halach, w powietrzu, w ziemi... Z hukiem rozlega się lwi ryk żelaza... Stęka w nim gniew kopalni zwyciężonej przez silne ramię człowiecze. Krąg z wybitym otworem jest kołem lokomotywy. Jako kupa żółtej gliny z głębin wydobytej, ma teraz wzdłuż i w poprzek ziemi, do najdalszych zakątków, nosić szczęście i rozpacz, przemoc i braterstwo, cnoty i zbrodnie.</akap>
4070
4071
4072
4073 <akap>Nim stanie na szynach, walczy z ujarzmicielem. Wyżera mu oczy, a twarz zalewa potem; płomieniami, którym je poddał, napełnia jego płuca i serce, na ostre przeciągi wystawione. Szarpie mu nerwy w tej samej minucie, gdy młot parowy szarpie i rozbija jego cząsteczki...</akap>
4074
4075
4076
4077 <akap>Zdjęte z kowadła umieszczono na zakrzywionych widłach i w bok wysunięto. Przyszło doń dwu ludzi: jeden z ostrym młotkiem w rodzaju ciupagi tatrzańskiej, drugi z młotem na długim toporzysku. Ostrze siekierki przystawiono do wystającego brzegu koła i młot spadać zaczął na jej obuch. Ani jeden cios nie chybił. Słychać było suchy szczęk żelaza o żelazo... Joasia doznała wrażenia, że to jest śpiew. Po wielkim huku organów w jakiejś katedrze daje się słyszeć śpiew, śpiew z tłumu, bojaźliwy, strwożony... Stygnące koło poszło dalej w swą drogę.</akap>
4078
4079
4080
4081 <akap>Judym nachylił się do swej towarzyszki i zapytał:</akap>
4082
4083 <akap_dialog>--- Czy widzi pani dobrze pracę tych ludzi?</akap_dialog>
4084
4085 <akap_dialog>--- Widzę... --- rzekła głosem zdumionym.</akap_dialog>
4086
4087 <akap_dialog>--- Tak, tak... niech się pani dobrze im przyjrzy.<end id="e1189084048337"/></akap_dialog>
4088
4089
4090
4091 <akap>Nie mówili nic więcej ani w halach, ani na ogromnych dziedzińcach zawalonych istnymi górami miału, gruzów, piasku. Wiatr porywał i nosił z miejsca na miejsce pyły i dziwne jakieś rdze lotne.</akap>
4092
4093
4094
4095 <akap>Gdy pożegnali uprzejmego mentora, minęli wrota fabryki i gdy jej mury daleko zostały, szli za miasto. Było już blisko południe.</akap>
4096
4097
4098
4099 <akap><begin id="b1193422277446"/><motyw id="m1193422277446">Choroba</motyw>Domy obok drogi i jej kanałów zarażonych zjadliwymi wyciekami fabryk były coraz mniejsze, coraz bardziej nędzne. Na końcu miasta wzdłuż drogi ciągnęły się budy, resztki chałup wiejskich, imitujące domy miastowe. Grunt tam był bagnisty. Dookoła stały zamokłe pastwiska, na których czarnym dnie ropiała zohydzona woda. Nieco wyżej ciągnęły się glinianki napełnione wodą deszczową.</akap>
4100
4101
4102
4103 <akap>Gdzieniegdzie sterczała jeszcze sosna po wyciętym lesie. Judym wchodził z Joasią na podwórza domostw śmierdzących, otwierał drzwi nieproszony i oczami wskazywał jej ludzi. Były tam dzieci robotników z cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku ludzkiego, przedwcześni starcy z obliczami trupów i wzrokiem, który woła o pomstę do nieba. Spoglądały na nich babska paskudne i złe, twarze chorych, którzy może sądzili, że to śmierć nareszcie drzwi uchyliła...<end id="e1193422277446"/></akap>
4104
4105
4106
4107 <akap>Szli tak od domu do domu...</akap>
4108
4109
4110
4111 <akap>Zanim stamtąd zdołali się wydostać, Judym spytał nie podnosząc oczu:</akap>
4112
4113 <akap_dialog>--- Gdzie zamieszkamy?</akap_dialog>
4114
4115
4116
4117 <akap>Długo nie odpowiadała. Oczy jej tylko jaśniały.</akap>
4118
4119 <akap_dialog>--- Czy tu? --- szeptał rysując coś na piasku.</akap_dialog>
4120
4121 <akap_dialog>--- Gdzie zechcesz...</akap_dialog>
4122
4123 <akap_dialog>--- Ale czy chciałabyś tutaj?</akap_dialog>
4124
4125 <akap_dialog>--- Tak.</akap_dialog>
4126
4127 <akap_dialog>--- Dlaczego tutaj?</akap_dialog>
4128
4129 <akap_dialog>--- Chciałabym pomagać ci w pracy.</akap_dialog>
4130
4131 <akap_dialog>--- Mnie... w pracy...</akap_dialog>
4132
4133 <akap_dialog>--- Myślisz teraz: --- ,,Co  mnie  i  tobie  niewiasto...”.</akap_dialog>
4134
4135
4136
4137 <akap>Judym spojrzał na nią straszliwymi oczami i rzekł cichym, sennym głosem:</akap>
4138
4139 <akap_dialog>--- Skądże ty te wyrazy...</akap_dialog>
4140
4141 <akap_dialog><begin id="b1193422995628"/><motyw id="m1193422995628">Dom, Kobieta, Mężczyzna</motyw>--- Założymy szpital, jak w Cisach. Och, mój Boże! Będzie to coś zupełnie innego. Ja będę twoją felczerką...</akap_dialog>
4142
4143 <akap_dialog>--- Dobrze... Ale czy potrafisz dom prowadzić?... Dom?</akap_dialog>
4144
4145 <akap_dialog>--- Ho! ho! Nie traciłam czasu na darmo. Wstawałam co dzień, w ciągu całego czasu, rano i szłam do gospodyni uczyć się gotować, prać, prasować, smażyć...</akap_dialog>
4146
4147 <akap_dialog>--- Konfitury...</akap_dialog>
4148
4149 <akap_dialog>--- Ale jakie! Żeby mój pan wiedział, jakie...</akap_dialog>
4150
4151 <akap_dialog>--- Czy tak?</akap_dialog>
4152
4153 <akap_dialog>--- A właśnie, że tak. Ułożyłam już wszystko, od a do z, jak to będzie w naszym domu.</akap_dialog>
4154
4155 <akap_dialog>--- W domu...</akap_dialog>
4156
4157 <akap_dialog>--- W naszym własnym domu... Nie myśl, że chcę dużego mieszkania albo mebli. Och, wcale! Brzydzę się meblami, politurą, lakierem. Firanki, dywany, jakież to wszystko brzydkie! Poczekaj, ja ci powiem...</akap_dialog>
4158
4159 <akap_dialog>--- Joasiu...</akap_dialog>
4160
4161 <akap_dialog>--- Poczekaj... Będziemy wszystko albo prawie wszystko, co inni obracają na zbytek, oddawali dla dobra tych ludzi. Ty nie wiesz, ile szczęścia... Z tej resztki, którą dasz swej żonie, z tej najostatniejszej, zobaczysz, co ona zrobi.</akap_dialog>
4162
4163 <akap_dialog>--- Cóż ona zrobi?</akap_dialog>
4164
4165 <akap_dialog>--- Ani się obejrzysz, kiedy nasze mieszkanie pełne będzie sprzętów prostych jak u najuboższych ludzi, ale za to pięknych jak u nikogo. My tu stworzymy źródło poczucia piękna, nowego piękna, sztuki jeszcze nie znanej, która obok nas śpi jak zaczarowana królewna. Będą to stołki sosnowe, ławy, stoły. Będą je okrywały proste kilimy...</akap_dialog>
4166
4167 <akap_dialog>--- Tak, tak...</akap_dialog>
4168
4169 <akap_dialog>--- Chodnik do sieni, utkany w chłopskim warsztacie ze skrawków niepotrzebnej materii, jest tak samo miły jak perski dywan. Ściany wyłożone drzewem świerkowym są cudnie piękne...</akap_dialog>
4170
4171 <akap_dialog>--- Masz rację!... --- rzekł Judym patrząc w jej twarz pełną szczęścia szeroko rozwartymi oczyma --- to jest tak, niewątpliwie. Tak i ja myślałem. Człowiek tak samo przywiązuje się, musi się przywiązać do prostego kilimka jak do gobelinu, do zydla jak do otomany, do światłodruku wystrzyżonego z czasopisma jak do cennego obrazu.</akap_dialog>
4172
4173 <akap_dialog>--- Wszystko to pokochamy, to będzie nasze, w krwawym trudzie zdobyte, bez krzywdy niczyjej. Gdzież tam! Za każdą rzeczą będą szły przyjazne spojrzenia tych, co z miłością dla ciebie będą próg nasz opuszczali. Wszystkich ludzi, których ty uzdrowisz, dobry lekarzu... Dobry lekarzu...</akap_dialog>
4174
4175
4176
4177 <akap>Boski szept uwielbienia płynął z jej ust.</akap>
4178
4179 <akap_dialog>--- Istotnie, jak ty wiesz wszystko, jak ty wszystko widzisz dokładnie! Wszystko to pokocham, bo będzie pochodziło od ciebie, z rąk twoich czystych. Te przedmioty staną się częścią mojej osoby, tak jak ręka, noga, może jak sama głowa, jak samo serce. I gdyby przyszło to wszystko porzucić, odtrącić jednym zamachem...</akap_dialog>
4180
4181 <akap_dialog>--- Gdy przyjdzie gość albo pacjent, sam się zadziwi, że ludzie żyją szczęśliwie, a tak inaczej. Proste, czyste sprzęty, polne kwiaty w glinianym wazonie... Po cóż nam zimny blask wyrobów fabrycznych? Po co stroje, powozy? Nigdy nie czułam większej rozkoszy, jak kiedy ojciec mój zabierał mię na wózek bez resorów i wiózł do lasu po drodze pełnej wystających korzeni drzew, przeciętej wyrwami. Żaden resor nie potrafił uginać się tak doskonale jak dębowa ,,literka”<pr><slowo_obce>literka</slowo_obce> --- drabinka u wozu.</pr> wystrugana przez cieślę. Ach, ja już tak dawno straciłam gniazdo rodzinne! Prawie nigdy go nie miałam. W piątej klasie byłam zaledwie, gdy mię ojciec odumarł! Mamy prawie nie pamiętam... Każda istota ma swe ognisko, swój dach. Mały skowronek --- i ten... Gdy pomyślę, że teraz moje życie tułacze ma się już skończyć...<end id="e1193422995628"/></akap_dialog>
4182
4183 <akap_dialog>--- A cóż się stanie z tymi chałupami, cośmy je widzieli przed chwilą? --- zapytał Judym głosem pełnym jakiegoś jąkania się i zgrzytu.</akap_dialog>
4184
4185
4186
4187 <akap>Stanęła na drodze i ze zdumieniem czekała. Patrzył na nią --- to prawda, ale jej nie widział. Oczy jego były jakby zezowate i zbielałe.</akap>
4188
4189 <akap_dialog>--- Cóż zrobimy z nimi? --- pytał się stojąc na tym samym miejscu.</akap_dialog>
4190
4191 <akap_dialog>--- Z kim?</akap_dialog>
4192
4193 <akap_dialog>--- Z nimi! Z tymi z budów!</akap_dialog>
4194
4195 <akap_dialog>--- Nie rozumiem...</akap_dialog>
4196
4197 <akap_dialog><begin id="b1189084229708"/><motyw id="m1189084229708">Miłość, Obowiązek, Samotnik</motyw>--- <begin id="b1193423131644"/><motyw id="m1193423131644">Społecznik</motyw>Ja muszę rozwalić te śmierdzące nory. Nie będę patrzał, jak żyją i umierają ci od cynku. Polne kwiaty w doniczce, to tak... To dobrze... Ale czy można?<end id="e1193423131644"/></akap_dialog>
4198
4199
4200
4201 <akap>Wzięła go za rękę, gdyż pewne przeczucie wolno jak zimna stal wpychało się w jej serce. Wyrwał rękę i mówił szorstkim, obrażającym głosem, patrząc przed siebie:</akap>
4202
4203 <akap_dialog>--- Muszę ci wszystko powiedzieć, chociaż to dla mnie gorsze od śmierci. Doprawdy, doprawdy wolałbym umrzeć, jak Korzecki...</akap_dialog>
4204
4205 <akap_dialog>--- Korzecki?</akap_dialog>
4206
4207 <akap_dialog>--- Gdybym to mógł słowem nazwać! Ja tak cię kocham! Nigdy nie myślałem, że może się z człowiekiem stać coś takiego... Twoje uśmiechy, które odsłaniają serce, jakby zdejmowały z niego zasłonę. Twoje czarne, puszyste włosy... Budzę się w nocy i, już nie śpiąc, widzę cię, czuję cię na sercu moim. Minie długa, święta chwila i dopiero wiem, że nie ma nikogo... A odkąd tu przybyłem i zacząłem patrzeć, coś we mnie rozdmuchuje ogień. Pali się we mnie! Nie wiem, co to płonie, nie wiem, co trawi ten pożar...</akap_dialog>
4208
4209 <akap_dialog>--- Mój Boże...</akap_dialog>
4210
4211 <akap_dialog>--- Widzisz, dziecko...</akap_dialog>
4212
4213 <akap_dialog>--- Mój Boże, jaką ty masz twarz!...</akap_dialog>
4214
4215 <akap_dialog><begin id="b1193423279006"/><motyw id="m1193423279006">Społecznik</motyw>--- Widzisz... Ja jestem z motłochu, z ostatniej hołoty. Ty nie możesz mieć wyobrażenia, jaki jest motłoch. Nie możesz nawet objąć tego dalekim przeczuciem, co leży w jego sercu. Jesteś z innej kasty... Kto sam z tego pochodzi, kto przeżył wszystko, wie wszystko... Tu ludzie w trzydziestym roku życia umierają, bo już są starcami. Dzieci ich --- to idioci.</akap_dialog>
4216
4217 <akap_dialog>--- Ale cóż to ma do nas?</akap_dialog>
4218
4219 <akap_dialog>--- Przecie to ja jestem za to wszystko odpowiedzialny! Ja jestem!</akap_dialog>
4220
4221 <akap_dialog>--- Ty... odpowiedzialny?</akap_dialog>
4222
4223 <akap_dialog>--- Tak! Jestem odpowiedzialny przed moim duchem, który we mnie woła: ,,nie pozwalam!” Jeżeli tego nie zrobię ja, lekarz, to któż to uczyni? Tego nikt...</akap_dialog>
4224
4225 <akap_dialog>--- Tylko ty jeden?</akap_dialog>
4226
4227 <akap_dialog>--- Otrzymałem wszystko, co potrzeba... Muszę to oddać, com wziął. Ten dług przeklęty... Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony, ani jednej rzeczy, którą bym przycisnął do serca z miłością, dopóki z oblicza ziemi nie znikną te podłe zmory. Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam jeden. Żeby obok mnie nikt nie był, nikt mię nie trzymał!<end id="e1193423279006"/></akap_dialog>
4228
4229
4230
4231 <akap>Joasia stanęła w miejscu. Powieki jej były spuszczone, twarz martwa. Nozdrza chwytały powietrze. Z ust padło krótkie słowo:</akap>
4232
4233 <akap_dialog>--- Ja cię nie wstrzymam...</akap_dialog>
4234
4235
4236
4237 <akap>Były to wyrazy ciche i oblane krwią wstydu. Zdawało się, że z żył, gdy to mówiła, krew rozpalona wytryśnie.</akap>
4238
4239
4240
4241 <akap>Judym odrzekł:</akap>
4242
4243 <akap_dialog>--- Ty mię nie wstrzymasz, ale ja sam nie będę mógł odejść. Zakiełkuje we mnie przyschłe nasienie dorobkiewicza. Ja siebie znam. A zresztą... nie ma już co mówić...</akap_dialog>
4244
4245
4246
4247 <akap>Wzdrygnęła się, jakby ją to słowo w tył pchnęło. Szli obok siebie w milczeniu, daleko, daleko...</akap>
4248
4249
4250
4251 <akap>Ciągnęły obok nich furmanki z rudą galmanu<pr><slowo_obce>galman</slowo_obce> --- ruda cynkowa.</pr>, przeróżne bryki, powozy... Szło dużo ludzi... Nie widzieli tego wszystkiego. Gościniec zaprowadził ich do lasu. Tam usiedli pod drzewem.</akap>
4252
4253
4254
4255 <akap>Joasia uczuła, że ramię Judyma wsparło się o jej ramię, widziała jego głowę zwieszoną na piersi. Nie była w stanie poruszyć ręką. Siedziała, jakby w twardy sen pogrążona, kiedy wypijamy morza boleści, nie mając siły wydać jednego westchnienia.</akap>
4256
4257
4258
4259 <akap>W pewnej chwili Judym usłyszał jej płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga.</akap>
4260
4261
4262
4263 <akap>Nie dźwignął głowy.</akap>
4264
4265
4266
4267 <akap>O jakiejś godzinie usłyszał jej głos cichy, z głębi łez:</akap>
4268
4269 <akap_dialog>--- Szczęść ci Boże.</akap_dialog>
4270
4271
4272
4273 <akap>Nie mógł odpowiedzieć sam za siebie, ale jakiś głos obcy, tak jakby Dajmonion, o którym pisał przed śmiercią Korzecki, wymówił z głębi jego serca:</akap>
4274
4275 <akap_dialog>--- Daj Panie Boże.</akap_dialog>
4276
4277
4278
4279 <akap>Joasia wstała.</akap>
4280
4281
4282
4283 <akap>Przez chwilę widział spod bezwładnych, ciężkich, obwisłych powiek jej twarz bolesną. Była jak maska pośmiertna z gipsu.</akap>
4284
4285
4286
4287 <akap>Za chwilę stracił ją z oczu.</akap>
4288
4289
4290
4291 <akap>Odeszła szosą w stronę miasta, w stronę dworca kolei...</akap>
4292
4293
4294
4295 <akap>Siedział tam długo. Kiedy znowu rzucił oczyma na drogę, nie było już widać nikogo. Wiatr tylko porywał z niej kurz wapienny, miotał go w górę jak plewy. Kurz wapienny, naśmiewający się...</akap>
4296
4297
4298
4299 <akap>Judym uciekł.</akap>
4300
4301
4302
4303 <akap>Szedł brzegiem lasu, później środkiem pastwisk błotnistych. Gdzieś błądził. Nad wieczorem ujrzał przed sobą w polu szkielet zabudowań kopalni.</akap>
4304
4305
4306
4307 <akap>Straszna nienawiść do tego widoku i wyniosła wzgarda, jak pysk w kły uzbrojony, otwarła się w jego piersiach. Szedł dalej.</akap>
4308
4309
4310
4311 <akap><begin id="b1193423438195"/><motyw id="m1193423438195">Woda </motyw>Stanął nad brzegiem szerokiej wody, płytko rozlanej. W niskich, nędznych, zżółkłych trawach kisł ten czarny zalew śmierci, który nad otchłanią kopalni chwieje się lichymi falami. Ciemna woda zdawała się marzyć, zdawała się czekać, kiedy runie w głębinę wydrążoną kiedy napełni puste lochy, kuszące próżnie, które ją ciągną, ssą, wzywają.<end id="e1193423438195"/></akap>
4312
4313
4314
4315 <akap>Judym ją poznał. To ona! Widział ją w nocy. Tej nocy... Szukał na falach świetlistego znaku, długiej ruchomej wskazówki, która przeszywa jak doborowa stal damasceńska. I uczuł w sobie ostrze.</akap>
4316
4317
4318
4319 <akap>Daleko, daleko za lasami łkał świst pociągu, niby słowo tajemnicze zawierające sens życia.</akap>
4320
4321
4322
4323 <akap><begin id="b1193423831030"/><motyw id="m1193423831030">Cierpienie, Konflikt wewnętrzny</motyw>Tuż obok stóp Judyma było szerokie, suche zawalisko, otwór w postaci leja zwróconego wierzchołkiem na dół. W głębi ziemi pod nim były niegdyś galerie kopalni. Warstwy skał piaskowca i łupku gliniastego, wskutek ,,wyrabowania”<pr><slowo_obce>wyrabować</slowo_obce> --- wybrać, wydobyć (materiał kopalny).</pr> budynku podtrzymującego piętro, zarwały się od własnego ciężaru i spadając, odłamami swymi napełniły puste przestrzenie pokładów węgla. Gleba zewnętrzna zsunęła się w przepaść wraz z murawą, krzewami i utworzyła dół głębokości dwudziestu metrów.</akap>
4324
4325
4326
4327 <akap>W miejscu rozdarcia widać było pręgi piachu siwe i jasnożółte. Naokół stały karłowate, nędzne sosny.</akap>
4328
4329
4330
4331 <akap>Jedna z nich rosła na samym brzegu zawaliska. Oberwana ziemia ściągnęła w głębinę prawy jej korzeń, a lewy został na twardym gruncie. Tak ją dzieje kopalni rozdarły na dwoje. Pień jej stał jedną połową swoją w górze, a drugą szedł wraz z zawaliskiem, niby istota ludzka, którą na pal wbito. Tamten, z bryłami ziemi w dół ściągnięty, prężył się jak członki na torturach. Wszczepione w glebę pazury górne trzymały się z całej siły.</akap>
4332
4333
4334
4335 <akap>Judym zsunął się w zawalisko, żeby go nikt nie widział. Rzucił się na wznak. Pod sobą w głębi ziemi słyszał od czasu do czasu huk wystrzałów dynamitu i prochu. W górze widział obłoki sunące po niebie lazurowym.</akap>
4336
4337
4338
4339 <akap>Obłoki jasne, święte, zaczerwienione obłoki...</akap>
4340
4341
4342
4343 <akap>Tuż nad jego głową stała sosna rozdarta.</akap>
4344
4345
4346
4347 <akap>Widział z głębi swojego  dołu  jej   pień  rozszarpany, który ociekał krwawymi kroplami żywicy. Patrzał w to rozdarcie długo, bez przerwy.</akap>
4348
4349
4350
4351 <akap>Widział każde włókno, każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga.<end id="e1193423831030"/></akap>
4352
4353
4354
4355 <akap>Nie wiedział tylko, kto płacze..?</akap>
4356
4357
4358
4359 <akap>Czy Joasia? --- Czy grobowe lochy kopalni płaczą?</akap>
4360
4361
4362
4363 <akap>Czy sosna rozdarta?<end id="e1189084229708"/></akap>
4364
4365
4366
4367 <sekcja_swiatlo/>
4368 <sekcja_swiatlo/>
4369
4370
4371
4372 <akap_cd>Zakopane. Jesień 1899 r.</akap_cd>
4373
4374
4375
4376 <akap_cd>KONIEC</akap_cd>
4377
4378
4379
4380 <extra><!--</tekst_glowny>--></extra>
4381
4382 </powiesc></utwor>