-<utwor><opowiadanie>
+<?xml version='1.0' encoding='utf-8'?>
+<utwor>
+ <opowiadanie>
-<rdf:RDF xmlns:rdf="http://www.w3.org/1999/02/22-rdf-syntax-ns#"
-xmlns:dc="http://purl.org/dc/elements/1.1/">
+<rdf:RDF xmlns:rdf="http://www.w3.org/1999/02/22-rdf-syntax-ns#" xmlns:dc="http://purl.org/dc/elements/1.1/">
<rdf:Description rdf:about="http://wiki.wolnepodreczniki.pl/Lektury:Żeromski/Doktor_Piotr">
<dc:creator xml:lang="pl">Żeromski, Stefan</dc:creator>
<dc:title xml:lang="pl">Doktor Piotr</dc:title>
<dc:subject.period xml:lang="pl">Modernizm</dc:subject.period>
<dc:subject.type xml:lang="pl">Epika</dc:subject.type>
<dc:subject.genre xml:lang="pl">Nowela</dc:subject.genre>
-<dc:description xml:lang="pl">Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Partnerem projektu jest Prokom Software SA. Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.</dc:description>
-<dc:identifier.url xml:lang="pl">http://www.wolnelektury.pl/lektura/Doktor+Piotr</dc:identifier.url>
+<dc:description xml:lang="pl">Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.</dc:description>
+<dc:identifier.url xml:lang="pl">http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/doktor-piotr</dc:identifier.url>
<dc:source.URL xml:lang="pl">http://www.polona.pl/dlibra/doccontent2?id=3343&from=editionindex&dirids=4</dc:source.URL>
<dc:source xml:lang="pl">Żeromski, Stefan (1864-1925), Opowiadania. Utwory powieściowe, Czytelnik, wyd. 5, Warszawa, 1973</dc:source>
<dc:rights xml:lang="pl">Domena publiczna - Stefan Żeromski zm. 1925</dc:rights>
-<akap>W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choć stary jegomość nie śpi. Oparłszy się plecami o poduszki, wpół leżąc na łóżku, zatopiony jest w dziwacznych myślach, do niebywałego ogromu podniesionych przez ciszę nocną. A noc jest cicha śmiertelnie. Światło księżycowe, przestrzeliwszy grubą warstwę szronu, co zabielił szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych gratów, dwu ścian, części sufitu i podłogi, bez ruchu, jakby z zimna skostniało, takie samo zapewne, jakie oświetlać musi tej nocy kłody gnijące na dnie wód przywalonych lodem. <begin id="b1184861535460" /><motyw id="m1184861535460">Rozpacz</motyw>W szparze szerokiego zapiecka odzywa się czasami świerszcz, w kącie pokoju kołace głucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek świetności minionej. Śpiew świerszcza i tępy szczęk wahadła sprawiają panu Dominikowi niejaką, trudną do określenia ulgę. Gdyby nie te dwa litościwe szmery, rozszarpałyby mu chyba serce tłok i burza uczuć i odebrała rozum nawałnica ponurych myśli. Gdy z mrocznych kątów izby wychylać się poczną zmory bojaźni, gdy w sercu żarzyć się poczyna żal bezsilny i łzy okrutnego bólu palą powieki --- świerszcz szepce głośniej, zupełnie jak gdyby wyraźnymi słowami, sylaba za sylabą, mówił:</akap>
+<akap>W pokoju pana Dominika Cedzyny ciemno i cicho, choć stary jegomość nie śpi. Oparłszy się plecami o poduszki, wpół leżąc na łóżku, zatopiony jest w dziwacznych myślach, do niebywałego ogromu podniesionych przez ciszę nocną. A noc jest cicha śmiertelnie. Światło księżycowe, przestrzeliwszy grubą warstwę szronu, co zabielił szyby niby wapno, stoi na powierzchniach starych gratów, dwu ścian, części sufitu i podłogi, bez ruchu, jakby z zimna skostniało, takie samo zapewne, jakie oświetlać musi tej nocy kłody gnijące na dnie wód przywalonych lodem. <begin id="b1184861535460"/><motyw id="m1184861535460">Rozpacz</motyw>W szparze szerokiego zapiecka odzywa się czasami świerszcz, w kącie pokoju kołace głucho stary zegar szafkowy, ostatni zabytek świetności minionej. Śpiew świerszcza i tępy szczęk wahadła sprawiają panu Dominikowi niejaką, trudną do określenia ulgę. Gdyby nie te dwa litościwe szmery, rozszarpałyby mu chyba serce tłok i burza uczuć i odebrała rozum nawałnica ponurych myśli. Gdy z mrocznych kątów izby wychylać się poczną zmory bojaźni, gdy w sercu żarzyć się poczyna żal bezsilny i łzy okrutnego bólu palą powieki --- świerszcz szepce głośniej, zupełnie jak gdyby wyraźnymi słowami, sylaba za sylabą, mówił:</akap>
<dlugi_cytat>
<akap>To dziwne zdanie, ta rada czy modlitwa utajona w szmerze robaczka nocy, jest jedynym i ostatnim punktem podparcia dla wytrąconych ze zwyczajnej kolei myśli samotnika.</akap>
-<akap>Kilkakrotnie zapalał świecę sądząc, że go światło uspokoi. Daremnie. Skoro zatlił zapałkę, rzucał mu się w oczy list syna i przypominał, jakie i gdzie ta męka ma źródło. Teraz ogarnęła go chęć zajrzenia raz jeszcze nieszczęściu w same ślepie, dźwignęła z niemocy ducha biedna odwaga smutnych aż do śmierci<pe>W opowiadaniu wyraźna jest stylizacja biblijna. Fraza ,,smutny aż do śmierci" w Nowym Testamencie odnosi się do ostatnich dni Jezusa.</pe>: zapuścić sondę w głąb rany, do cna ją wymacać, przekonać się naocznie i nieomylnie, że jest niewyleczalną --- no, i niech tam wszystko jasne pioruny spalą!<end id="e1184861535460" /></akap>
+<akap>Kilkakrotnie zapalał świecę sądząc, że go światło uspokoi. Daremnie. Skoro zatlił zapałkę, rzucał mu się w oczy list syna i przypominał, jakie i gdzie ta męka ma źródło. Teraz ogarnęła go chęć zajrzenia raz jeszcze nieszczęściu w same ślepie, dźwignęła z niemocy ducha biedna odwaga smutnych aż do śmierci<pe>W opowiadaniu wyraźna jest stylizacja biblijna. Fraza ,,smutny aż do śmierci" w Nowym Testamencie odnosi się do ostatnich dni Jezusa.</pe>: zapuścić sondę w głąb rany, do cna ją wymacać, przekonać się naocznie i nieomylnie, że jest niewyleczalną --- no, i niech tam wszystko jasne pioruny spalą!<end id="e1184861535460"/></akap>
<akap>Nałożył okulary, odsunął list za płomień i powoli, półgłosem czytać zaczął:</akap>
<akap>A więc jadę --- myślałem --- do ziemi Angielczyków ziemnowodnych, jadę nad morze, nad dalekie i nieznane morze... Nadaremnie tak długo łudziłem się nadzieją, że pojadę w inne strony, że po ośmiu latach inny zobaczę krajobraz. Nadaremnie w ciągu ostatnich trzech lat wysłałem tyle strzeliście rekomendowanych afektów<uwaga>afektów</uwaga> do Łodzi, Zgierza i tym podobnych Pabianic, upraszając o posadę, z płacą czterdzieści, trzydzieści, niech tam zresztą wszyscy diabli! --- dwadzieścia pięć rubli miesięcznie. Na próżno wynosiłem pod niebiosa moje talenty chemiczne, cytowałem moje patenty, obiecywałem wynaleźć nowe środki drukowania perkalików. Skompromitowałem się tylko w oczach własnych i świętej nauki. Tam żydkowie i niemczykowie wszystko już wynaleźli, zatkali wszystkie miejsca i popychają wielki przemysł. Rozwiały się marzenia o tym, że cię, mój Staruszku, <slowo_obce>mit Pompe und Parade</slowo_obce> zabiorę do siebie, że posprawiamy sobie nowe przyodziewki (samych butów kozłowych z cholewami po dwie pary na chłopa), że naznosimy tytoniu, cukru, herbaty, kiełbas --- licho wie zresztą czego, że się będziemy wieczorami jak ostatnie szewcy zgrywać w domino i świętej pamięci Kozików wspominać...</akap>
- <akap><begin id="b1184861812381" /><motyw id="m1184861812381">Wieś, Dzieciństwo, Wspomnienia</motyw>Kozików!... Czy też ojciec pamięta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obrośnięty krzywymi sosnami i niską, szorstką trawą? Sam nie wiem, czemu tak lubię myśleć o tej dziurze.</akap>
+ <akap><begin id="b1184861812381"/><motyw id="m1184861812381">Wieś, Dzieciństwo, Wspomnienia</motyw>Kozików!... Czy też ojciec pamięta ten wydmuch piaszczysty za naszym ogrodem, obrośnięty krzywymi sosnami i niską, szorstką trawą? Sam nie wiem, czemu tak lubię myśleć o tej dziurze.</akap>
- <akap><begin id="b1184591647850" /><motyw id="m1184591647850">Wiosna</motyw>Pamiętam raz... Po długich i tęgich mrozach, po ciężkiej zimie, nastał pierwszy dzień ciepły, prawie upalny. Był to jeden z pierwszych dni marca. Około południa obnażył się niespodziewanie ze śniegu szczyt owego wzgórza, wylazł ze skorupy i zaczerniał nad białym widnokręgiem jak garb potworny. Stałem wtedy w oknie i wydawałem lekcję korepetytorowi --- pamięta go Tatko? Kudłatemu Kawicy. Coś mnie kolnęło<uwaga>kolnęło</uwaga>. Nie wiem, jakim sposobem wykręciłem się z lekcji, wypadłem na dwór, zwołałem psy folwarczne i ,,co koń skoczy" przez zagony, przez pastwisko, bez czapki!... Do dziś dnia mam w sercu tę chwilę, te uczucia, jakby to było wczoraj. Po igłach, gałęziach, po korze odziemków sosnowych<uwaga>odziemków sosnowych</uwaga> spływały ogromne, brudne krople, ciężko kapały na zaspy i dziurawiły je na wskroś; każdy skostniały badyl, każdy pniak, kamień, każde drzewo, każdy przedmiot wciągał w siebie, połykał wszystkimi porami promienie słońca i stawał się w mgnieniu oka ogniskiem ciepła. Dokoła drzew, krzaków, suchych łodyg chwastu, dookoła kamieni i kołków drążyły się w oczach ogromne jamy i ukazywał w nich jasny, wiotki piasek. Każde jego ziarenko, nasycone ciepłem, zdawało się żarzyć i płonąć, szerzyło na zamarzniętych towarzyszów radosny ogień. Ziarnka piasku parzyły śnieg ze spodu, drzewa i krzaki chlustały nań ciepłymi kroplami, przykopy i zagony zdawały się dźwigać zdławione grzbiety. Z dalekich pól szedł gęsty opar niby dym ciepły, magał<uwaga>tak w tekście</uwaga> się<uwaga>magał się</uwaga> i przewalał nad równinami, a trząsł i połyskiwał nad wzgórzem.</akap>
+ <akap><begin id="b1184591647850"/><motyw id="m1184591647850">Wiosna</motyw>Pamiętam raz... Po długich i tęgich mrozach, po ciężkiej zimie, nastał pierwszy dzień ciepły, prawie upalny. Był to jeden z pierwszych dni marca. Około południa obnażył się niespodziewanie ze śniegu szczyt owego wzgórza, wylazł ze skorupy i zaczerniał nad białym widnokręgiem jak garb potworny. Stałem wtedy w oknie i wydawałem lekcję korepetytorowi --- pamięta go Tatko? Kudłatemu Kawicy. Coś mnie kolnęło<uwaga>kolnęło</uwaga>. Nie wiem, jakim sposobem wykręciłem się z lekcji, wypadłem na dwór, zwołałem psy folwarczne i ,,co koń skoczy" przez zagony, przez pastwisko, bez czapki!... Do dziś dnia mam w sercu tę chwilę, te uczucia, jakby to było wczoraj. Po igłach, gałęziach, po korze odziemków sosnowych<uwaga>odziemków sosnowych</uwaga> spływały ogromne, brudne krople, ciężko kapały na zaspy i dziurawiły je na wskroś; każdy skostniały badyl, każdy pniak, kamień, każde drzewo, każdy przedmiot wciągał w siebie, połykał wszystkimi porami promienie słońca i stawał się w mgnieniu oka ogniskiem ciepła. Dokoła drzew, krzaków, suchych łodyg chwastu, dookoła kamieni i kołków drążyły się w oczach ogromne jamy i ukazywał w nich jasny, wiotki piasek. Każde jego ziarenko, nasycone ciepłem, zdawało się żarzyć i płonąć, szerzyło na zamarzniętych towarzyszów radosny ogień. Ziarnka piasku parzyły śnieg ze spodu, drzewa i krzaki chlustały nań ciepłymi kroplami, przykopy i zagony zdawały się dźwigać zdławione grzbiety. Z dalekich pól szedł gęsty opar niby dym ciepły, magał<uwaga>tak w tekście</uwaga> się<uwaga>magał się</uwaga> i przewalał nad równinami, a trząsł i połyskiwał nad wzgórzem.</akap>
<akap>Stado wróbli wygrzewało się na gałęziach suchej wierzby i ćwierkało jak na trwogę. Rozpuszczone, jak u indyków, ich skrzydła strzepywały z gałązek lód i osędzieliznę<uwaga>osędzieliznę</uwaga>, dzioby kuły niecierpliwie w próchno obwieszone soplami. Zdawało mi się wtedy, że całe to stadko śpiewa jedną pieśń dziwną i nigdy nie słyszaną, przejmującą do szpiku kości. I popłynęły nareszcie pierwsze wody wiosenne, bujne, nagłe, gwałtowne, jak łzy niespodziewanego szczęścia. Sączyły się bruzdami, żłobiły sobie głębokie łożyska w posiniałych kolejach wyrżniętych przez sanice<uwaga>sanice</uwaga>, lały się po wierzchu śniegowej skorupy, z cicha, radośnie szemrząc. W naszym strumieniu woda wezbrała, powstawały wiry huczące, odsłaniały się brzegi i spływała po nich, jak ropa, żółta, rzadka, rozmoczona glina. Pnie brzóz nadwodnych zanurzyły się w rzekę i ssały korzeniami tę wodę żywą...</akap>
- <akap>Wpadłem w szał: spuszczałem strumyki, ułatwiałem spadek wodospadom, kopałem kanały, stawiałem tamy... Cieszyłem się w głębi serca, że skostniałym badylom ciepło, że już żaden wróbel nie zamarznie, i wyciągałem po raz pierwszy w życiu dziecięce ramiona do tej wielkiej niewiadomej...<end id="e1184591647850" /></akap>
+ <akap>Wpadłem w szał: spuszczałem strumyki, ułatwiałem spadek wodospadom, kopałem kanały, stawiałem tamy... Cieszyłem się w głębi serca, że skostniałym badylom ciepło, że już żaden wróbel nie zamarznie, i wyciągałem po raz pierwszy w życiu dziecięce ramiona do tej wielkiej niewiadomej...<end id="e1184591647850"/></akap>
- <akap>Czy też to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne głowy i pióra doktora Piotra Cedzyny. --- Nieprawdaż? Ach tak!... Człowiek, któremu odejmą strzaskaną rękę, czuje ciągły ból w próżni równającej się długości ręki. Często budzę się po twardym śnie z tym nieujętym bólem w próżni. Oto przyjdzie nowa wiosna... Zobaczę ją w mgłach przydymionych sadzą fabryczną --- a zarówno tam jak tutaj będę niósł w sobie kły upiora, głęboko zapuszczone w duszę... I tak zawsze, bez końca...<end id="e1184861812381" /></akap>
+ <akap>Czy też to miejsce jest tam jeszcze? Pytanie godne głowy i pióra doktora Piotra Cedzyny. --- Nieprawdaż? Ach tak!... Człowiek, któremu odejmą strzaskaną rękę, czuje ciągły ból w próżni równającej się długości ręki. Często budzę się po twardym śnie z tym nieujętym bólem w próżni. Oto przyjdzie nowa wiosna... Zobaczę ją w mgłach przydymionych sadzą fabryczną --- a zarówno tam jak tutaj będę niósł w sobie kły upiora, głęboko zapuszczone w duszę... I tak zawsze, bez końca...<end id="e1184861812381"/></akap>
- <akap><begin id="b1184861996034" /><motyw id="m1184861996034">Syn</motyw>Zapomniałem, o czym właściwie chciałem ci pisać, mój Stary, mój Drogi Stary... Jestem sam na świecie i ciebie mam tylko jak drugą połowę siebie, jak oddartą i niezmiernie daleko uwięzioną połowę duszy. Nie gniewaj się, że piszę rzeczy nieciekawe --- piszę jakby do siebie...<end id="e1184861996034" /> Gdym tedy stał nad brzegiem jeziora, było mi strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone fale biegły z jakiegoś nieznanego miejsca schowanego we mgle, trzepały się u brzegu, pękały rozpłatane przez ostrza kamieni, a każda ześlizgując się w głębinę, zdało się, wzdychała: ,,Jesteś jak mrówka wychowana w lesie, gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie..."<pe>Właśc.: ,,Jestem jak mrówka wychowana w lesie, / Gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie" --- dwa końcowe wersy wiersza Adama Mickiewicza <tytul_dziela>Morlach w Wenecji</tytul_dziela> (powst. 1827/1828) opisującego wyobcowanie emigranta.</pe></akap>
+ <akap><begin id="b1184861996034"/><motyw id="m1184861996034">Syn</motyw>Zapomniałem, o czym właściwie chciałem ci pisać, mój Stary, mój Drogi Stary... Jestem sam na świecie i ciebie mam tylko jak drugą połowę siebie, jak oddartą i niezmiernie daleko uwięzioną połowę duszy. Nie gniewaj się, że piszę rzeczy nieciekawe --- piszę jakby do siebie...<end id="e1184861996034"/> Gdym tedy stał nad brzegiem jeziora, było mi strasznie podle. Wielkie, przezroczyste, jasnozielone fale biegły z jakiegoś nieznanego miejsca schowanego we mgle, trzepały się u brzegu, pękały rozpłatane przez ostrza kamieni, a każda ześlizgując się w głębinę, zdało się, wzdychała: ,,Jesteś jak mrówka wychowana w lesie, gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie..."<pe>Właśc.: ,,Jestem jak mrówka wychowana w lesie, / Gdy ją na środek stawu wiatr zaniesie" --- dwa końcowe wersy wiersza Adama Mickiewicza <tytul_dziela>Morlach w Wenecji</tytul_dziela> (powst. 1827/1828) opisującego wyobcowanie emigranta.</pe></akap>
</dlugi_cytat>
-<akap><begin id="b1184862680129" /><motyw id="m1184862680129">Ojciec, Syn</motyw>Pan Dominik odrzuca list ze złością i podparłszy brodę pięściami siedzi nasrożony jak kania<pe><slowo_obce>kania</slowo_obce> --- tu: ptak z rodziny jarzębiowatych.</pe>. Nie męczą go już teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale za to skupiają się i kojarzą logiczne, nie mniej przeto bolesne myśli. Czemu taki koniec wzięło życie? Gdzie przyczyna tych wszystkich wypadków? Dlaczego jedyny syn nie słucha ani próśb, ani zaklęć, ani przedstawień, ani rozkazów i zamiast się uniewinniać, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumiałe? Dlaczego nie powraca? Gdyby się tylko zjawił, przy protekcji, podeptawszy nieco, znalazłoby się dla niego doskonałe miejsce, posażną pannę... Dlaczego?</akap>
+<akap><begin id="b1184862680129"/><motyw id="m1184862680129">Ojciec, Syn</motyw>Pan Dominik odrzuca list ze złością i podparłszy brodę pięściami siedzi nasrożony jak kania<pe><slowo_obce>kania</slowo_obce> --- tu: ptak z rodziny jarzębiowatych.</pe>. Nie męczą go już teraz fantastyczne, bezprzedmiotowe rojenia, ale za to skupiają się i kojarzą logiczne, nie mniej przeto bolesne myśli. Czemu taki koniec wzięło życie? Gdzie przyczyna tych wszystkich wypadków? Dlaczego jedyny syn nie słucha ani próśb, ani zaklęć, ani przedstawień, ani rozkazów i zamiast się uniewinniać, pisze rzeczy sentymentalne i niezrozumiałe? Dlaczego nie powraca? Gdyby się tylko zjawił, przy protekcji, podeptawszy nieco, znalazłoby się dla niego doskonałe miejsce, posażną pannę... Dlaczego?</akap>
-<akap>To rzecz jasna. <begin id="b1184665852021" /><motyw id="m1184665852021">Rodzina</motyw>Człowiek nie może żyć i pracować --- odpowiada sobie pan Cedzyna --- jeśli ktoś nie żył przed nim i nie pracował dla niego. Ten ktoś --- któż to jest? --- Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi życia --- daje tylko obietnicę życia, wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupełnia. Tu jest źródło konieczności dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest węzłem, co spaja pokolenia umierające z rodzącymi się, wypływa z tego, co jest niezbędne we względzie potrzeby ciała, tworzy i uwiecznia rodzinę. Rodzina bez dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest męczarnią narzuconą człowiekowi przez Opatrzność... Taką klątwę my na sobie dźwigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest znamieniem człowieczeństwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoc swych wrażeń, pojęć, rozwagi, odkryć i domysłów, wszystkiego, słowem, co mógł nabyć długoletnim doświadczeniem. Syn do punktu, w którym się ojciec zatrzymał, postępuje i sięga dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji --- a tym porządkiem praca przechodzi z rąk do rąk, gromadzi się, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedestał, na którym wznosi się coraz wyżej... cywilizacja. W rosnącym postępie społeczeństwa, jeżeli kto raz utraci wątek, już go nie podobna pochwycić --- i jeżeli ojciec był niedołężnym w pracy, syn cierpi za winy niepopełnione, a nieszczęście z krwią się przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrębie progów domowych i zaspakaja ostatnią i dlatego może tak wielką i gwałtowną namiętność starości, namiętność obcowania z potomkami...<end id="e1184665852021" /></akap>
+<akap>To rzecz jasna. <begin id="b1184665852021"/><motyw id="m1184665852021">Rodzina</motyw>Człowiek nie może żyć i pracować --- odpowiada sobie pan Cedzyna --- jeśli ktoś nie żył przed nim i nie pracował dla niego. Ten ktoś --- któż to jest? --- Ojciec. Przez urodzenie ojciec nie daje jeszcze synowi życia --- daje tylko obietnicę życia, wychowanie poczyna je, a dziedzictwo dopiero zapewnia i uzupełnia. Tu jest źródło konieczności dziedziczenia w rodzie ludzkim. Ono jest węzłem, co spaja pokolenia umierające z rodzącymi się, wypływa z tego, co jest niezbędne we względzie potrzeby ciała, tworzy i uwiecznia rodzinę. Rodzina bez dziedzictwa jest stosunkiem niedorzecznym, bolesnym, jest męczarnią narzuconą człowiekowi przez Opatrzność... Taką klątwę my na sobie dźwigamy z Piotrusiem! Dziedzictwo dopiero jest znamieniem człowieczeństwa; przez nie, razem z owocami pracy, pozostawia synowi ojciec owoc swych wrażeń, pojęć, rozwagi, odkryć i domysłów, wszystkiego, słowem, co mógł nabyć długoletnim doświadczeniem. Syn do punktu, w którym się ojciec zatrzymał, postępuje i sięga dalej na drodze bogactwa oraz inteligencji --- a tym porządkiem praca przechodzi z rąk do rąk, gromadzi się, rozwija, opiera jedna na drugiej i formuje piedestał, na którym wznosi się coraz wyżej... cywilizacja. W rosnącym postępie społeczeństwa, jeżeli kto raz utraci wątek, już go nie podobna pochwycić --- i jeżeli ojciec był niedołężnym w pracy, syn cierpi za winy niepopełnione, a nieszczęście z krwią się przekazuje. Dziedzictwo trzyma dzieci w obrębie progów domowych i zaspakaja ostatnią i dlatego może tak wielką i gwałtowną namiętność starości, namiętność obcowania z potomkami...<end id="e1184665852021"/></akap>
<akap_dialog>--- Ja to wszystko straciłem --- szepce pan Dominik ściskając sobie skronie --- i straciłem na zawsze! Głos starości woła na mnie o ducha i krew, a ja jestem jak rzeźbiarz, od którego żądają w terminie skończonego posągu, podczas gdy on, prócz idealnego w duszy obrazu, nie ma ani garści gliny. Osiemnastoletniego wyrostka puściłem bez grosza, samopas za granicę... cóż dziwnego, że wyrósł na obcego mym wyobrażeniom, na nowożytnego człowieka? Czymże ja go przyciągnę? Miłością, śmiertelną tęsknotą?... Co nas łączy? Nazwisko chyba, które on po nowomodnemu lekceważy sobie. To nowoczesny człowiek: uczyni ze sobą, co chce i jak chce.</akap_dialog>
<akap>Za moich czasów syn był w ręku ojca, słuchał go i czcił, nie miał prawa opuścić pod groźbą surowego wyroku naszych ludzi, nie zasmucił ojca, bo wisiało nad nim twarde i mocne, niepisane prawo. Teraz ono rozwiązane leży, odkąd zniknął nasz obyczaj szlachecki. Synowie nasi odeszli w świat... Szukają nowej prawdy. Spieszą po twardym gościńcu, w skwarze i znużeniu --- zdaje im się bowiem, że na najbliższym wzgórzu tej drogi leży nie tylko ten skarb, ale i szczęście ducha. Nas wstrzymywała w biegu mądrość rodzicielska, pokazując, że ta nadzieja czczym jest mamidłem. Ich nic nie wstrzyma, toteż w duszach ich nie ma ,,miękkich włókien" czułości. Słabych i nikczemnych mieli ojców. Ach! wielka nasza wina!... ale czyż nasza tylko?</akap>
-<akap><begin id="b1184666165115" /><motyw id="m1184666165115">Szlachcic </motyw>My, członkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowiliśmy odrębną społeczność, byliśmy cennym zbożem, rosnącym na pocie tłumu jak na nawozie. Czy nie tworzyliśmy postępu, nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali prawidłowo naszej myśli? Duch czasu wsiał nas w gminy, jakby ktoś ćwierć dorodnego żyta wsiał w pole nędznej wyki<uwaga>wyki</uwaga>. Rozbiliśmy się na jednostki, zwyrodnieli i zgoła znikli. Cóż z tego, że ja przystosowałem się, że poszedłem na służbę do pierwszego lepszego bękarta losu, do syna jakiegoś przekupnia, do parweniusza<uwaga>parweniusza</uwaga>, który rozmaitymi protekcjami, stypendiami z lewej ręki, pokornym całowaniem mankietów doszedł do dyplomu inżyniera i możności zgarniania pieniędzy na torach kolejowych? Co z tego, że wyłamałem ze stawów moje harde myślenie z takim trudem, jakbym wyłamywał kości, że nauczyłem się zginać kark i pracować jak ostatni z moich niegdyś parobków? Co z tego, że zdławiwszy w sobie obrzydzenie wsiadłem na karuzelę pojęć nowoczesnych? Nie przestałem być sobą i nie zostałem mieszczuchem.<end id="e1184666165115" /></akap>
+<akap><begin id="b1184666165115"/><motyw id="m1184666165115">Szlachcic </motyw>My, członkowie szeroko rozpostartej rodziny szlacheckiej, stanowiliśmy odrębną społeczność, byliśmy cennym zbożem, rosnącym na pocie tłumu jak na nawozie. Czy nie tworzyliśmy postępu, nie piastowali cywilizacji, nie rozwijali prawidłowo naszej myśli? Duch czasu wsiał nas w gminy, jakby ktoś ćwierć dorodnego żyta wsiał w pole nędznej wyki<uwaga>wyki</uwaga>. Rozbiliśmy się na jednostki, zwyrodnieli i zgoła znikli. Cóż z tego, że ja przystosowałem się, że poszedłem na służbę do pierwszego lepszego bękarta losu, do syna jakiegoś przekupnia, do parweniusza<uwaga>parweniusza</uwaga>, który rozmaitymi protekcjami, stypendiami z lewej ręki, pokornym całowaniem mankietów doszedł do dyplomu inżyniera i możności zgarniania pieniędzy na torach kolejowych? Co z tego, że wyłamałem ze stawów moje harde myślenie z takim trudem, jakbym wyłamywał kości, że nauczyłem się zginać kark i pracować jak ostatni z moich niegdyś parobków? Co z tego, że zdławiwszy w sobie obrzydzenie wsiadłem na karuzelę pojęć nowoczesnych? Nie przestałem być sobą i nie zostałem mieszczuchem.<end id="e1184666165115"/></akap>
<akap>Co stokroć gorsza, nie rozumiem mego syna, nigdy nie będę jego przyjacielem, nigdy nie będę godnym jego współczucia, jego, co jest jedyną na całym szerokim świecie istotą z mojej krwi. I nic się już nie zdarzy w tym plugawym życiu oprócz jednego wypadku godnego uwagi, oprócz śmierci. Piotruś pojedzie do Anglii. To znaczy, że gdy ja będę umierał, gdy ktoś litościwy wezwie go telegraficznie, on, przy największym pośpiechu, może przyjechać nazajutrz po moim pogrzebie. Po mojej nędznej śmierci... Nigdy już nie pomacam rękami jego włosów ani nie usłyszę głosu. Zapomniałem, jak on mówi, i nie mogę sobie przypomnieć tego dźwięku. Ciągle się w czyjejś mowie odzywa, krąży mi koło uszu i ciągle zawodzi. Nigdy nie obejmę oczami jego postaci, jego męskich, szerokich ramion. Taki był wtedy chuderlawy, mizerny tego wieczora, kiedym go odprowadzał nie przeczuwając, że na zawsze. Do końca będę nasłuchiwał, wyczekiwał jak głupi do ostatniej minuty życia --- nadaremnie.</akap>
<akap>Wszystkimi potęgami ojcowskiego serca klnie tę naukę. Jakaś umiejętność, coś, czego nie można ani zniweczyć, ani nawet nienawidzić --- porwało chłopca jak śmierć.</akap>
-<akap_dialog>--- Oddaj mi go! --- skamle. --- Wypożycz na jeden dzień cały. Więcej nie chcę.<end id="e1184862680129" /></akap_dialog>
+<akap_dialog>--- Oddaj mi go! --- skamle. --- Wypożycz na jeden dzień cały. Więcej nie chcę.<end id="e1184862680129"/></akap_dialog>
<akap>Gdzieś nieskończenie daleko, w zaspach śniegu rozlega się świst przelatującego pociągu, nagły, przeszywający jak wołanie na pomoc. Potem nastaje znowu cisza głęboka. Blask księżycowego światła z wolna się przysuwa do łóżka starca, który zwinąwszy się w kłębek miota się, płacze w tym ciemnym kącie i mruczy monotonną, żałosną swoją skargę.</akap>
-<sekcja_swiatlo />
+<sekcja_swiatlo/>
<akap>Pan Teodor Bijakowski (<slowo_obce>vel</slowo_obce> Bijak) ukończył Instytut Komunikacji w tym samym okresie, kiedy nieuniknione warunki ekonomiczne roztworzyły pugilares<uwaga>pugilares</uwaga> szepcząc: zagrabiaj, o piękny posągu!... Nie tylko tendencja pisarstwa śpiewała kantatę na cześć inżyniera i oświetlała jego postać ogniami bengalskimi<uwaga>ogniami bengalskimi</uwaga>, ale jeszcze, na domiar szczęścia, panny mądre<pe>Użycie sformułowania ,,panny mądre" stanowi stylizację biblijną (tu wyraźnie ironiczną), odsyłając do ewangelicznej przypowieści. Wskazuje na to również wzmianka o lampach tychże panien oraz oblubieńcu, którego oczekują.</pe>, które, jak wiadomo, najsprytniej umieją zwąchać ducha czasu, zapaliły znienacka lampy swe, odsłoniły łona łabędzie i czuwając oczekiwały na kołatanie pozytywnego oblubieńca. Pan Teodor zrozumiał jeszcze dokładniej niż panny ducha czasu i postanowił ożenić się odpowiednio. Bywał tedy w domu bogatego warszawskiego powroźnika, którego urocza córka pielęgnowała w pamięci swej kilka pierwszych stronic z dzieła Buckle'a<uwaga>dzieła Buckle'a</uwaga>.</akap>
-<akap><begin id="b1184667316160" /><motyw id="m1184667316160">Mieszczanin</motyw>Pan Teodor urodził się w mieście Warszawie, bodajże na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale chędogi<uwaga>chędogi</uwaga> szynczek narożny utrzymywał. W latach pacholęcych bawił się mały Teoś wraz z czeredą młodszego i starszego rodzeństwa, że tak powiem, w rynsztoku, wybijał szyby sąsiadom starozakonnym i byłby był pozostał na zawsze w stanie barbarzyństwa, gdyby nie jedna szczęśliwa okoliczność.<end id="e1184667316160" /> Oto właścicielka domostwa, gdzie mieścił się instytut starego Bijaka, dama draśnięta zębem czasu i przedziwnie uczuciowa, dostała pewnego pięknego poranku celny strzał z procy naciągniętej ręką małego urwipołcia. Kamień utkwił w samym koku i przyprawił podstarzałą pannę o kilka dni płaczu i cierpień moralnych.</akap>
+<akap><begin id="b1184667316160"/><motyw id="m1184667316160">Mieszczanin</motyw>Pan Teodor urodził się w mieście Warszawie, bodajże na Krochmalnej ulicy, gdzie ojciec jego skromny, ubogi, ale chędogi<uwaga>chędogi</uwaga> szynczek narożny utrzymywał. W latach pacholęcych bawił się mały Teoś wraz z czeredą młodszego i starszego rodzeństwa, że tak powiem, w rynsztoku, wybijał szyby sąsiadom starozakonnym i byłby był pozostał na zawsze w stanie barbarzyństwa, gdyby nie jedna szczęśliwa okoliczność.<end id="e1184667316160"/> Oto właścicielka domostwa, gdzie mieścił się instytut starego Bijaka, dama draśnięta zębem czasu i przedziwnie uczuciowa, dostała pewnego pięknego poranku celny strzał z procy naciągniętej ręką małego urwipołcia. Kamień utkwił w samym koku i przyprawił podstarzałą pannę o kilka dni płaczu i cierpień moralnych.</akap>
<akap>Rozkazała przywołać do siebie Teosia, patrzała nań długo, a wreszcie rzekła:</akap>
<akap>...Wówczas właśnie poczęto w kraju budować drogę żelazną. --- Pan Teodor zjawił się i wziął nowy dystans.</akap>
-<akap>Zaraz po objęciu robót przyplątał się do niego zrujnowany do szczętu obywatel ziemski, Dominik Cedzyna. Początkowo pełnił na budującym się plancie<uwaga>plancie</uwaga> obowiązki zwyczajnego dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, później zaskarbił sobie względy naszego przedsiębiorcy i do innych celów użytym został. <begin id="b1184670234562" /><motyw id="m1184670234562">Szlachcic </motyw>Dziwnie wyglądał ten elegancki, wyprostowany starzec z miną pana, zawsze wytwornie i czysto ubrany, gładko uczesany i wygolony starannie, kiedy stał w pobliżu drzwi wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krześle. Inżynier doświadczał demokratycznej rozkoszy, trzymając przy drzwiach byłego panka i mówiąc do niego: ,,pójdziesz mi, mój panie Cedzyna"... albo: ,,tyle już razy mówiłem panu Cedzynie"... albo: ,,trzeba być mazgajem, panie ten... panie Cedzyna".<end id="e1184670234562" /></akap>
+<akap>Zaraz po objęciu robót przyplątał się do niego zrujnowany do szczętu obywatel ziemski, Dominik Cedzyna. Początkowo pełnił na budującym się plancie<uwaga>plancie</uwaga> obowiązki zwyczajnego dozorcy, poganiacza ludzkiego stada, później zaskarbił sobie względy naszego przedsiębiorcy i do innych celów użytym został. <begin id="b1184670234562"/><motyw id="m1184670234562">Szlachcic </motyw>Dziwnie wyglądał ten elegancki, wyprostowany starzec z miną pana, zawsze wytwornie i czysto ubrany, gładko uczesany i wygolony starannie, kiedy stał w pobliżu drzwi wobec Bijakowskiego rozwalonego niedbale na krześle. Inżynier doświadczał demokratycznej rozkoszy, trzymając przy drzwiach byłego panka i mówiąc do niego: ,,pójdziesz mi, mój panie Cedzyna"... albo: ,,tyle już razy mówiłem panu Cedzynie"... albo: ,,trzeba być mazgajem, panie ten... panie Cedzyna".<end id="e1184670234562"/></akap>
<akap>Twarz starego szlachcica nie zdradzała nigdy ani śladu gniewu, ani cienia obrazy, ani pozoru zdziwienia. Czasami tylko po zaciętych jego wargach przemykał się tęskny, dziecięcy niemal uśmiech, czasami wypłowiałe oczy zachodziły mgłą jeszcze bardziej i zdawały się nic nie widzieć. Nigdy wszakże żrące go upokorzenie nie wynurzało się na zewnątrz w dźwięku mowy lub treści słów.</akap>
<akap>W odległości wiorsty<pe><slowo_obce>wiorsta</slowo_obce> --- rosyjska jednostka długości wynosząca ok. 1,067 km.</pe> od dźwigającego się nasypu, stanowiącego część dystansu pana Teodora, sterczało pośród pól wyniosłe wzgórze porośnięte jałowcem i uwieńczone szarym, zębatym grzbietem skał wapiennych. Góra należała do folwarku Zapłocie, a folwark do niejakiego pana Juliusza Polichnowicza. Inżynier zwrócił uwagę na owo wzgórze zaraz po rozpoczęciu robót, zbadał skały, znalazł w nich obfitość węglanu wapna i niewielką ilość obcych przymieszek, dostrzegł, że zbocza i osypiska wykazują piękne pokłady wyborowej gliny --- toteż w kilka dni po przyjeździe zabrał ze sobą pana Cedzynę i pojechał do folwarku Polichnowicza.</akap>
-<akap>Zmierzch zapadał, kiedy furmanka zbliżała się do <begin id="b1184671103614" /><motyw id="m1184671103614">Dworek</motyw>Zapłocia. Folwark stał u samego podnóża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających topól. Budynki były w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i wyciągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak kościotrupie piszczele, nachylały się ku ziemi dachy stodół, tu i owdzie sterczały żerdzie rozwalonych płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającymi wyrwami, mijała pewien rodzaj bramy i prowadziła przez dwór.<end id="e1184671103614" /> Ogromny, czarny dach domostwa zjeżdżał ze ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.</akap>
+<akap>Zmierzch zapadał, kiedy furmanka zbliżała się do <begin id="b1184671103614"/><motyw id="m1184671103614">Dworek</motyw>Zapłocia. Folwark stał u samego podnóża góry. Zabudowania otaczał szeroki czworobok usychających topól. Budynki były w stanie opłakanym: waliła się w gruzy stara gorzelnia i wyciągała ku niebu obdarte z poszycia krokwie jak kościotrupie piszczele, nachylały się ku ziemi dachy stodół, tu i owdzie sterczały żerdzie rozwalonych płotów. Kamienista droga, urozmaicona zatrważającymi wyrwami, mijała pewien rodzaj bramy i prowadziła przez dwór.<end id="e1184671103614"/> Ogromny, czarny dach domostwa zjeżdżał ze ścian w tył i jednym swoim krańcem dosięgał prawie ziemi.</akap>
<akap>Kiedy wasąg<pe><slowo_obce>wasąg</slowo_obce> (z niem. <slowo_obce>Fassung</slowo_obce>) --- czterokołowy powóz bez resorów (w Polsce używany do początków XX w.) lub wóz gospodarski.</pe> naszych przedsiębiorców zatrzymał się przed gankiem, w dwu oknach błyszczało światło. Jakaś figura zjawiła się we drzwiach.</akap>
<akap_dialog>--- Panowie kolejarze... aha... Proszę, bardzo proszę... Maryna, rypaj zapalić lampę. Każ wnosić na powrót. Proszę panów... Jestem Polichnowicz.</akap_dialog>
-<akap><begin id="b1184671370246" /><motyw id="m1184671370246">Dworek</motyw>Drzwi prowadzące z ganku do sieni otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Stało tam mnóstwo mebli i sprzętów w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysunięta była na środek pokoju, na niej leżało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i lustro, stół zarzucony był stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów<uwaga>popręgów</uwaga>, torb myśliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer odsłaniał wnętrze pełne brudnej bielizny i zniszczonej odzieży. Na łóżku okrytym podartą kołdrą spoczywało olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spał maleńki kudłaty piesek. Gospodarz u<end id="e1184671370246" />siłował za pomocą forsownego wykręcania knota wydobyć z zakopconej lampki większy płomień. Był to młody człowiek, lat około trzydziestu, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej i zużytej.</akap>
+<akap><begin id="b1184671370246"/><motyw id="m1184671370246">Dworek</motyw>Drzwi prowadzące z ganku do sieni otwarły się znowu i przybysze wprowadzeni zostali do obszernego pokoju o bardzo niskiej powale. Stało tam mnóstwo mebli i sprzętów w szczególniejszym ugrupowaniu: komoda wysunięta była na środek pokoju, na niej leżało kilka obrazów w grubych, złoconych ramach i lustro, stół zarzucony był stosem rzemieni, uzd, batów, szpicrut, popręgów<uwaga>popręgów</uwaga>, torb myśliwskich z przyborami do polowania; roztwarty kufer odsłaniał wnętrze pełne brudnej bielizny i zniszczonej odzieży. Na łóżku okrytym podartą kołdrą spoczywało olbrzymie psisko z familii dogów, a na wygniecionej kanapie spał maleńki kudłaty piesek. Gospodarz u<end id="e1184671370246"/>siłował za pomocą forsownego wykręcania knota wydobyć z zakopconej lampki większy płomień. Był to młody człowiek, lat około trzydziestu, nieco przygarbiony, o twarzy wywiędłej i zużytej.</akap>
<akap_dialog>--- Siadajcie, panowie --- mówił rzucając z krzesełek ma ziemię porozmiatane<pe><slowo_obce>porozmiatane</slowo_obce> --- porozrzucane, od: <slowo_obce>miotać</slowo_obce> --- rzucać.</pe> części męskiego odzienia i przysuwając gościom kulawe krzesła. --- U mnie tu cokolwiek po kawalersku, ale bo to z tymi sekwestratorami<uwaga>sekwestratorami</uwaga>... Fintik! Won, podlecu!...</akap_dialog>
<akap>Młody dziedzic przychodził codziennie na górę, siadał na kamieniu, ćmił papierosa za papierosem i gawędził.</akap>
-<akap><begin id="b1184672470294" /><motyw id="m1184672470294">Szlachcic </motyw>--- Pański folwark --- mówił do niego Bijakowski pewnego razu --- widziany z tej góry, podobny jest do trupa.</akap>
+<akap><begin id="b1184672470294"/><motyw id="m1184672470294">Szlachcic </motyw>--- Pański folwark --- mówił do niego Bijakowski pewnego razu --- widziany z tej góry, podobny jest do trupa.</akap>
<akap_dialog>--- Dobrze, dobrze... Do trupa! Wziąłem po ojcu folwark źle prowadzony, musiałem zaprowadzić płodozmian umiejętny...</akap_dialog>
<akap_dialog>--- Płodozmian? Gdzież tu i jakie płody pan zmieniasz? Tu żadnych płodów wcale nie ma.</akap_dialog>
-<akap_dialog>--- Jak to nie ma?<end id="e1184672470294" /></akap_dialog>
+<akap_dialog>--- Jak to nie ma?<end id="e1184672470294"/></akap_dialog>
<akap_dialog>--- Nie znam się na tym, ale nie widzę ani żyta...</akap_dialog>
<akap>Przyjechać na lato do siedziby wiejskiej, obserwować z małżonką zachody słońca, uganiać się (wraz z tąż małżonką) po pachnących łąkach za różnobarwnymi motylami, czytać Giovanniego Boccaccia w cieniu lip odwiecznych, nawet kiełbie<uwaga>kiełbie</uwaga> łowić na wędkę w strumieniu --- słodkie to są przyjemności, ani słowa; ale siedzieć tu zimą i łypać oczami na przebiegające pociągi --- to co najmniej nierozsądek.</akap>
-<akap><begin id="b1184674190305" /><motyw id="m1184674190305">Szlachcic </motyw>Zupełnie inne uczucia miotały duszą pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez inżyniera folwarku dało mu nadzieję otrzymania posady rządcy, powrotu na wieś, do roli, rozporządzania się, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzechą starego dworu.<end id="e1184674190305" /> Toteż zasługiwanie się jego Bijakowskiemu, posłuszeństwo i niemiłosierna pilność przechodziły wszelkie granice.</akap>
+<akap><begin id="b1184674190305"/><motyw id="m1184674190305">Szlachcic </motyw>Zupełnie inne uczucia miotały duszą pana Dominika Cedzyny. Nabycie przez inżyniera folwarku dało mu nadzieję otrzymania posady rządcy, powrotu na wieś, do roli, rozporządzania się, jak tego dusza pragnie, mieszkania pod strzechą starego dworu.<end id="e1184674190305"/> Toteż zasługiwanie się jego Bijakowskiemu, posłuszeństwo i niemiłosierna pilność przechodziły wszelkie granice.</akap>
<akap>,,Ten pan inżynier wie dobrze --- myślał stary szlachcic --- co wart jest pan Cedzyna. Wie, że to nie dorobkiewicz goniący za zyskiem; wie, że taki Cedzyna zdechnie z głodu, a nie ruszy tego, co należy do dziedzica; że wypruje ze siebie żyły dla tego, komu służy, bo to jest człowiek posiadający nieznany dzisiejszym ludziom przymiot, śmieszny maleńki przymiot staroszlachecki --- honor."</akap>
<akap>I popłynęły jednostajne, równe i bardzo długie dni rzetelnej pracy. Nadzorca wstawał o świcie, budził i prowadził do roboty czeladkę, a późna noc przypędzała go dopiero do starej rudery.</akap>
-<akap>Odwieczne kamienie jęczały pod młotami, waliły się całe urwiska niestrudzonymi uderzeniami podkopywane, zlatywały ze szczytów i kruszyły się na drobne cząstki ogromne bryły, podważone wysiłkiem ramion. Głębokie miejsca wszczepiania i oparcia żelaznych drągów, żłoby i garby wykute dziobem ciężkiego kilofa, pozostały na zawsze, świadcząc, ile tam człowiek włożył siły mięśniowej. <begin id="b1184674449852" /><motyw id="m1184674449852">Przyroda nieożywiona</motyw>Za pomocą dźwigni --- drąga i oskarda<uwaga>oskarda</uwaga> --- zepchnięto z posad całe skały, zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narzędzia zastąpił prostacki ,,sposób" na przyrodę, wymysł nie mózgu, ale raczej mięśni. Codziennie o świcie zaczynało się to spotkanie siepaczy z kamiennymi masami, które, nim uległy zuchwałej napaści człowieka, mściły się na nim, czyhały na każdą chwilę jego nieuwagi, na każdy moment omdlenia. Nawisłe złomy, gdy rozpętano nieopatrznie ich utajoną energię, zlatywały niespodziewanie jak uderzenie piorunu, zabijając i kalecząc; każdy głaz, zanim wtrącony został w czeluść pieca, do ostatka ranił, gniótł, karał ciężarem, twardością, ostrą powierzchnią, parzył ogniem i dusił dymem, jak wróg śmiertelny wyżerając życie.<end id="e1184674449852" /></akap>
+<akap>Odwieczne kamienie jęczały pod młotami, waliły się całe urwiska niestrudzonymi uderzeniami podkopywane, zlatywały ze szczytów i kruszyły się na drobne cząstki ogromne bryły, podważone wysiłkiem ramion. Głębokie miejsca wszczepiania i oparcia żelaznych drągów, żłoby i garby wykute dziobem ciężkiego kilofa, pozostały na zawsze, świadcząc, ile tam człowiek włożył siły mięśniowej. <begin id="b1184674449852"/><motyw id="m1184674449852">Przyroda nieożywiona</motyw>Za pomocą dźwigni --- drąga i oskarda<uwaga>oskarda</uwaga> --- zepchnięto z posad całe skały, zdruzgotano kolosalne formacje. Braki narzędzia zastąpił prostacki ,,sposób" na przyrodę, wymysł nie mózgu, ale raczej mięśni. Codziennie o świcie zaczynało się to spotkanie siepaczy z kamiennymi masami, które, nim uległy zuchwałej napaści człowieka, mściły się na nim, czyhały na każdą chwilę jego nieuwagi, na każdy moment omdlenia. Nawisłe złomy, gdy rozpętano nieopatrznie ich utajoną energię, zlatywały niespodziewanie jak uderzenie piorunu, zabijając i kalecząc; każdy głaz, zanim wtrącony został w czeluść pieca, do ostatka ranił, gniótł, karał ciężarem, twardością, ostrą powierzchnią, parzył ogniem i dusił dymem, jak wróg śmiertelny wyżerając życie.<end id="e1184674449852"/></akap>
<akap>Bezkształtne obnażenia warstw głębokich i ułamane wierzchołki stoją na tym pobojowisku jak płyty grobowe i jak sarkofagi. Szarugi jesienne i wichry zimowe wyżłabiają na ich powierzchniach tajemnicze znaki --- może imiona ,,rycerzy kultury", co tam polegli w boju z przyrodą.</akap>
-<sekcja_swiatlo />
+<sekcja_swiatlo/>
-<akap><begin id="b1184674851667" /><motyw id="m1184674851667">Sen</motyw><begin id="b1184860359805" /><motyw id="m1184860359805">Ojciec, Syn marnotrawny</motyw>Pan Dominik zasnął dopiero nad ranem. Nie był to posilny odpoczynek, lecz starcze półczuwanie. Zjadliwa, błędna boleść nie usunęła się, nie ukoiła, lecz jak topór kata, ciężka i nieujęta, wisiała w postaci snu nad znękaną jego duszą. Śniło mu się, że stoi na rozmiękłej grobli<pe><slowo_obce>grobla</slowo_obce> --- wał ziemny wzdłuż brzegu zbiornika wodnego służący utrzymaniu wody wewnątrz tego zbiornika.</pe>, u brzegu zamarzniętego stawu. Lód na nim był siny, kruchy i nasiąkły wodą. Nagle zobaczył idącą ku niemu z przeciwnego końca stawu postać omgloną. Widmo szło, lekko się kołysząc, zgrabnie zataczało koła, ledwo-ledwo dotykając stopami gładkiej powierzchni. I oto --- w mgnieniu oka --- zobaczył tuż przy brzegu, prawie u stóp swoich, falę zwijającą się ogromnym kłębem, lód popękany na drobną krę, a na wodzie rozmoczone, jasne jak len włosy. Cudne kędziory młodzieńcze to rozbiegały się na wodzie, tworząc jakby koronę, to lgnęły kosmykami do czoła, do jasnego czoła Piotrusia. Starzec usiłuje krzyczeć, ale gardło ma ściśnięte i zatkane jakby skrzepami zsiadłej krwi; chce rzucić się w wodę, lecz nie wiedzieć czemu, nie może jej dosięgnąć. Zanurza wreszcie ręce po łokcie i czuje zimno, ścinające, okropne, śmiertelne zimno w żyłach, w piersiach i w sercu. Gdyby mógł wydać jęk, jeden tylko jęk, jeden okrzyk... gdyby chociaż mógł westchnąć...</akap>
+<akap><begin id="b1184674851667"/><motyw id="m1184674851667">Sen</motyw><begin id="b1184860359805"/><motyw id="m1184860359805">Ojciec, Syn marnotrawny</motyw>Pan Dominik zasnął dopiero nad ranem. Nie był to posilny odpoczynek, lecz starcze półczuwanie. Zjadliwa, błędna boleść nie usunęła się, nie ukoiła, lecz jak topór kata, ciężka i nieujęta, wisiała w postaci snu nad znękaną jego duszą. Śniło mu się, że stoi na rozmiękłej grobli<pe><slowo_obce>grobla</slowo_obce> --- wał ziemny wzdłuż brzegu zbiornika wodnego służący utrzymaniu wody wewnątrz tego zbiornika.</pe>, u brzegu zamarzniętego stawu. Lód na nim był siny, kruchy i nasiąkły wodą. Nagle zobaczył idącą ku niemu z przeciwnego końca stawu postać omgloną. Widmo szło, lekko się kołysząc, zgrabnie zataczało koła, ledwo-ledwo dotykając stopami gładkiej powierzchni. I oto --- w mgnieniu oka --- zobaczył tuż przy brzegu, prawie u stóp swoich, falę zwijającą się ogromnym kłębem, lód popękany na drobną krę, a na wodzie rozmoczone, jasne jak len włosy. Cudne kędziory młodzieńcze to rozbiegały się na wodzie, tworząc jakby koronę, to lgnęły kosmykami do czoła, do jasnego czoła Piotrusia. Starzec usiłuje krzyczeć, ale gardło ma ściśnięte i zatkane jakby skrzepami zsiadłej krwi; chce rzucić się w wodę, lecz nie wiedzieć czemu, nie może jej dosięgnąć. Zanurza wreszcie ręce po łokcie i czuje zimno, ścinające, okropne, śmiertelne zimno w żyłach, w piersiach i w sercu. Gdyby mógł wydać jęk, jeden tylko jęk, jeden okrzyk... gdyby chociaż mógł westchnąć...</akap>
-<akap>Brzask zimowego świtu ubielił zamarznięte szyby. Dał się słyszeć łoskot drzwi roztwieranych w czworakach, odgłos skrzypiącego stąpania po zamarzniętym śniegu i rozmów ludzkich. Pan Cedzyna ocknął się i ciężkim wzrokiem powiódł po swej izbie. Maleńka miara pociechy spłynęła do jego duszy, gdy się uświadomił, że to, co widział przed chwilą, snem tylko było. Niestety! To, co czuł przed chwilą, ciągle trwało. Przedsenne zgryzoty rzuciły się nań znowu i jak mściwe, rozzłoszczone pszczoły ciąć poczęły jego serce. Obejmowała go złowieszcza niechęć do tej izby, do nadchodzącego dnia, może do siebie wreszcie.<end id="e1184674851667" /></akap>
+<akap>Brzask zimowego świtu ubielił zamarznięte szyby. Dał się słyszeć łoskot drzwi roztwieranych w czworakach, odgłos skrzypiącego stąpania po zamarzniętym śniegu i rozmów ludzkich. Pan Cedzyna ocknął się i ciężkim wzrokiem powiódł po swej izbie. Maleńka miara pociechy spłynęła do jego duszy, gdy się uświadomił, że to, co widział przed chwilą, snem tylko było. Niestety! To, co czuł przed chwilą, ciągle trwało. Przedsenne zgryzoty rzuciły się nań znowu i jak mściwe, rozzłoszczone pszczoły ciąć poczęły jego serce. Obejmowała go złowieszcza niechęć do tej izby, do nadchodzącego dnia, może do siebie wreszcie.<end id="e1184674851667"/></akap>
<akap>Na pół rozebrany usiadł na łóżku i tępym, bezsilnym wzrokiem patrzał w kąt pokoju. Niedosłyszalnie dla samego siebie, zaledwie ruchem warg --- wymówił:</akap>
<akap_dialog>--- To chyba ojciec.</akap_dialog>
-<akap>Stary Cedzyna głucho szlochając, wyciągnął ramiona i ogarnął przychodnia długą, czułą i nienasyconą pieszczotą ojcowską.<end id="e1184860359805" /></akap>
+<akap>Stary Cedzyna głucho szlochając, wyciągnął ramiona i ogarnął przychodnia długą, czułą i nienasyconą pieszczotą ojcowską.<end id="e1184860359805"/></akap>
<akap>Potem zaczął go forsownie ciągnąć do pokoju, bełkocząc pojedyncze sylaby wyrazów urwanych i połkniętych razem ze łzami. Wydarł mu z rąk walizkę, rozpiął palto, wystawił ze szafy na stół wszystkie butelki z octem, z naftą, z terpentyną i gorzałką, szukał kieliszka w stosie rzemieni i żelastwa leżącym w kącie izby i ciągle dygocącymi usty mruczał:</akap>
<akap>Pan Dominik rozpostarł na niej swoją pościel i ułożył syna do snu. Sam, zabawnie wykręcając nogi, aby stąpać na palcach, wyniósł się z mieszkania.</akap>
-<akap><begin id="b1184675468838" /><motyw id="m1184675468838">Syn</motyw>Zaledwie doktor Piotr przyłożył głowę do poduszki, zapadł w senne marzenie, jakie jest skutkiem zmęczenia się długotrwałą jazdą w wagonie. Powieki mu się kleiły, ale nie dawał mu zasnąć mocno jakby nieustający trzask dzwonków elektrycznych, utajony w nerwach. Na niezliczonej ilości stacji kolejowych dzwoneczki te biły za szybami wagonu głosem cichym, przeszywającym, natarczywym i okrutnym, aż zaczęły dzwonić w uchu bez przerwy. Zdawało mu się, że wciąż trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzędu noc spędzona w wagonie. Drzemie nie pod strzechą ojcowską, lecz w wąskim przedziale, z głową opartą o drżącą drewnianą ścianę. Słyszy jeszcze łoskot kół bijących w końce szyn, skróconych od mrozu, gdy pociąg gnał na północ od Oderberga --- i to ponure dudnienie skostniałej ziemi, co głucho stęka pod szynami: --- to ja, ot ja, to ja... Widzi do tej chwili pod przymkniętymi powiekami nagi, rozłożysty, nieobeszły krajobraz, jak go zobaczył wtedy, przycisnąwszy twarz do szyby --- tę pustynię przywaloną zaspami. Daleko, w wielkim świetle księżyca słabo czernieją chłopskie chałupy. Długim szeregiem stoją na widnokręgu --- het --- het... W piersi wędrowca bije nie jego własne męskie serce, co już złudzeń przebolało tyle, ale serce dziecka, dostępne dla dawno minionych trwóg i boleści. Jak kolka tarniny przebija je dziecięcy żal czy wielka skrucha, i wylękłe usta szepczą:</akap>
+<akap><begin id="b1184675468838"/><motyw id="m1184675468838">Syn</motyw>Zaledwie doktor Piotr przyłożył głowę do poduszki, zapadł w senne marzenie, jakie jest skutkiem zmęczenia się długotrwałą jazdą w wagonie. Powieki mu się kleiły, ale nie dawał mu zasnąć mocno jakby nieustający trzask dzwonków elektrycznych, utajony w nerwach. Na niezliczonej ilości stacji kolejowych dzwoneczki te biły za szybami wagonu głosem cichym, przeszywającym, natarczywym i okrutnym, aż zaczęły dzwonić w uchu bez przerwy. Zdawało mu się, że wciąż trwa jeszcze ostatnia, a trzecia z rzędu noc spędzona w wagonie. Drzemie nie pod strzechą ojcowską, lecz w wąskim przedziale, z głową opartą o drżącą drewnianą ścianę. Słyszy jeszcze łoskot kół bijących w końce szyn, skróconych od mrozu, gdy pociąg gnał na północ od Oderberga --- i to ponure dudnienie skostniałej ziemi, co głucho stęka pod szynami: --- to ja, ot ja, to ja... Widzi do tej chwili pod przymkniętymi powiekami nagi, rozłożysty, nieobeszły krajobraz, jak go zobaczył wtedy, przycisnąwszy twarz do szyby --- tę pustynię przywaloną zaspami. Daleko, w wielkim świetle księżyca słabo czernieją chłopskie chałupy. Długim szeregiem stoją na widnokręgu --- het --- het... W piersi wędrowca bije nie jego własne męskie serce, co już złudzeń przebolało tyle, ale serce dziecka, dostępne dla dawno minionych trwóg i boleści. Jak kolka tarniny przebija je dziecięcy żal czy wielka skrucha, i wylękłe usta szepczą:</akap>
-<akap_dialog>--- Panie, nie jestem godzien...<pe><slowo_obce>Panie, nie jestem godzien...</slowo_obce> --- przytoczenie fragmentu tekstu liturgii mszy, wypowiadanego przez wiernych w najbardziej podniosłym jej momencie: przemienienia chleba (hostii) w ciało Chrystusa.</pe><end id="e1184675468838" /></akap_dialog>
+<akap_dialog>--- Panie, nie jestem godzien...<pe><slowo_obce>Panie, nie jestem godzien...</slowo_obce> --- przytoczenie fragmentu tekstu liturgii mszy, wypowiadanego przez wiernych w najbardziej podniosłym jej momencie: przemienienia chleba (hostii) w ciało Chrystusa.</pe><end id="e1184675468838"/></akap_dialog>
<akap>Pan Dominik powrócił na paluszkach, niosąc wiązkę suchych szczap, i począł palić w piecu. Doktor jak przez mgłę widział jego zgarbione plecy i siwą, krótko przystrzyżoną czuprynę. Chwilami wydawało mu się, że ta droga głowa usuwa się i niknie, pozostawiając po sobie tylko duży cień przełamany na ścianie i suficie. Morzył go przerywający się, płochliwy sen... Kiedy się na pół przebudził, przed piecem siedział, jak poprzednio, starzec twarzą zwrócony do ognia. W pobliżu drzwiczek tliła się już zaledwie kupka węgli. Wiotka, jasnofioletowa perzyna powlekała ją z wolna, a po niej migały się raz za razem różowe, pełzające iskierki. Pan Dominik przypatrywał się iskrom i ruszał wąsami, jakby tym błędnym światełkom opowiadał tajemnicze historie. Co pewien czas wyciągał rękę i odgarniał kożuch śmietanki w garnuszku przystawionym do węgli.</akap>
-<akap><begin id="b1184675870881" /><motyw id="m1184675870881">Czas, Ojciec </motyw>U wezgłowia doktorowego posłania stał stary zegar. Wahadło kołysało się nad samą jego głową. Kiedy pomykało na lewo, w cień, na upstrzonej przez muchy jego powierzchni błyskał klinik światła. Wydawało się, że stary perpendykuł<pe><slowo_obce>perpendykuł</slowo_obce> (z łac. <slowo_obce>perpendicularis</slowo_obce>: pionowy) --- wahadło zegara, zegar z wahadłem; pion.</pe> rozdziawia usta i pęka z radosnego śmiechu. Wewnątrz pudła, przysypanego wieloletnim kurzem, stuka nieustający chrzęst trybów, niby bicie serca zestarzałego gruchota. Melodia jego szeptu unosi się nad rozmarzoną głową śpiącego, jak śpiew znajomy, rozkochany, tęskny i niewysłowienie słodki.</akap>
+<akap><begin id="b1184675870881"/><motyw id="m1184675870881">Czas, Ojciec </motyw>U wezgłowia doktorowego posłania stał stary zegar. Wahadło kołysało się nad samą jego głową. Kiedy pomykało na lewo, w cień, na upstrzonej przez muchy jego powierzchni błyskał klinik światła. Wydawało się, że stary perpendykuł<pe><slowo_obce>perpendykuł</slowo_obce> (z łac. <slowo_obce>perpendicularis</slowo_obce>: pionowy) --- wahadło zegara, zegar z wahadłem; pion.</pe> rozdziawia usta i pęka z radosnego śmiechu. Wewnątrz pudła, przysypanego wieloletnim kurzem, stuka nieustający chrzęst trybów, niby bicie serca zestarzałego gruchota. Melodia jego szeptu unosi się nad rozmarzoną głową śpiącego, jak śpiew znajomy, rozkochany, tęskny i niewysłowienie słodki.</akap>
<akap_dialog>--- Ty nie wiesz --- śpiewa --- ty nie wiesz, dziecko, co to jest tęsknota... Spojrzyj tylko raz, spojrzyj tylko, śpiochu, dźwignij powiekę. Widzisz tę łzę, co wytoczywszy się z oka starszego pana Cedzyny, jak łódź na końcu katapulty, zawisła na końcu najdłuższego włosa w jego lewym wąsie? Co to za ciężar, co to za ogromna łza, jaka monstrualnie wielka łza! Pac! Zleciała z łoskotem na przyszwę lewego buta. Co to? Co to? Wysuwa się druga, jeszcze ogromniejsza, jeszcze cięższa... Kap! Już wisi na wąsie. Starowina boi się bardzo, aby nie upadła na pogrzebacz i głośnym upadkiem snu twego nie spłoszyła. Patrz, jak ją paradnie, jak śmiesznie i niezgrabnie zdejmuje z wąsa dwoma palcami... Te łzy --- gada stary zegar --- były cieńszymi niż nitka pajęcza włókienkami w sercu, w tym miejscu, gdzie jest nigdy nieschnąca ranka tęsknoty. Było ich mnóstwo, a każda miała brzeżki ostre jak żądło komara. Siedziały jedna obok drugiej komunikiem i nosiły szumny tytuł lasecznika tęsknoty. Niejednemu te figlarne istoty wyssały duszę, niejednemu odgryzały rozum... tak, tak, czcigodny organizmie... A ty, mocarzu, zadałeś im truciznę jednym jedynym synowskim uściskiem.</akap_dialog>
<akap>Każda skonała i rozpłynęła się w wielką łzę szczęścia. Ach, tylko pomyśl... gdyby choć jedna z tych łez upadła na twoją duszę!... Ach, tylko pomyśl --- wszak ona strąciłaby cię z oblicza ziemi --- ach, tylko pomyśl...</akap>
-<akap>W pochodzie kółek i walców gadatliwego klekota nastąpił raptem jakiś kataklizm, jakby stary zegar przeciął sobie język własnymi zębami. Rozległ się tępy szczęk, zamieszanie, łoskot --- i powoli, z majestatem, niedołężnie naśladując głos kukułki wybiła dziesiąta. Młody człowiek oczami na pół rozwartymi wpatrywał się w okno, odtajałe w promieniach wesołego słońca. Widział skrawek równiny iskrzącej się od kryształów śniegu, smugę oddalonego lasu i kawałek przeczystego, bladego nieba. Ogarnęła go jakaś boska fantazja. Czuł wyraźnie, że ta chwila, co przemija, ten ułamek czasu, co trwa między jednym a drugim poruszeniem wahadła --- to najwyższy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment, że to jedyny na całe życie zenit młodości! Cóż to mogło być przedtem i co może być potem? Jakież uczucie można przyrównać do tego ostrego widzenia całej drogi życia, do tej twardej pewności: --- ,,To, co w tej chwili postanowię, będzie nie tylko mądre i godziwe, ale i dobre...".<end id="e1184675870881" /></akap>
+<akap>W pochodzie kółek i walców gadatliwego klekota nastąpił raptem jakiś kataklizm, jakby stary zegar przeciął sobie język własnymi zębami. Rozległ się tępy szczęk, zamieszanie, łoskot --- i powoli, z majestatem, niedołężnie naśladując głos kukułki wybiła dziesiąta. Młody człowiek oczami na pół rozwartymi wpatrywał się w okno, odtajałe w promieniach wesołego słońca. Widział skrawek równiny iskrzącej się od kryształów śniegu, smugę oddalonego lasu i kawałek przeczystego, bladego nieba. Ogarnęła go jakaś boska fantazja. Czuł wyraźnie, że ta chwila, co przemija, ten ułamek czasu, co trwa między jednym a drugim poruszeniem wahadła --- to najwyższy i najszczytniejszy, kulminacyjny moment, że to jedyny na całe życie zenit młodości! Cóż to mogło być przedtem i co może być potem? Jakież uczucie można przyrównać do tego ostrego widzenia całej drogi życia, do tej twardej pewności: --- ,,To, co w tej chwili postanowię, będzie nie tylko mądre i godziwe, ale i dobre...".<end id="e1184675870881"/></akap>
<akap>,,Nie, nie pojadę do żadnej Anglii --- myślał pan Piotr. --- Nie nas brać na kawał! Odeślę belfrowi trzysta franków... przecie zarobię, choćbym miał gnój wyrzucać...".</akap>
-<sekcja_swiatlo />
+<sekcja_swiatlo/>
-<akap><begin id="b1184675994869" /><motyw id="m1184675994869">Wiosna</motyw>Po upływie kilku dni i nocy siarczyście mroźnych nastała odwilż. Znikła cudna przejrzystość przestrzeni; opadły delikatne pyłki mrozu, kołysząc się nad twardymi jak kamień pokładami śniegu, zginął szron, różowy w promieniach słońca, co stroił suche szkielety topól, cienkie pręty poprzeczek i obumarłe badyle wystające spod śniegu. Od rana kapały z dachów wielkie, brudne krople; w powietrzu zawisły bałwany szarożółtej pary przytłaczając sobą dym tułający się po dachach. Na krańcach widnokręgu uwaliły się mgły nieprzejrzane na podobieństwo niezmiernych ciężarów, co zdołały wgnieść w ziemię --- i wzgórza, i lasy, i wsie odległe.<end id="e1184675994869" /></akap>
+<akap><begin id="b1184675994869"/><motyw id="m1184675994869">Wiosna</motyw>Po upływie kilku dni i nocy siarczyście mroźnych nastała odwilż. Znikła cudna przejrzystość przestrzeni; opadły delikatne pyłki mrozu, kołysząc się nad twardymi jak kamień pokładami śniegu, zginął szron, różowy w promieniach słońca, co stroił suche szkielety topól, cienkie pręty poprzeczek i obumarłe badyle wystające spod śniegu. Od rana kapały z dachów wielkie, brudne krople; w powietrzu zawisły bałwany szarożółtej pary przytłaczając sobą dym tułający się po dachach. Na krańcach widnokręgu uwaliły się mgły nieprzejrzane na podobieństwo niezmiernych ciężarów, co zdołały wgnieść w ziemię --- i wzgórza, i lasy, i wsie odległe.<end id="e1184675994869"/></akap>
-<akap><begin id="b1184676357461" /><motyw id="m1184676357461">Szlachcic </motyw>O godzinie pierwszej z południa pan Dominik powracał z powiatowego miasteczka wynajętą furmanką.</akap>
+<akap><begin id="b1184676357461"/><motyw id="m1184676357461">Szlachcic </motyw>O godzinie pierwszej z południa pan Dominik powracał z powiatowego miasteczka wynajętą furmanką.</akap>
-<akap>Chude chłopskie szkapięta brnęły w roztajałym śniegu; bose sanice docierały do gruntu i sunęły po grudzie jak po maglownicy albo zataczały się w wyboje i zatoki. Stary jegomość otulał się zrudziałymi szopami, nasuwał kaszkiet na oczy i ćmiąc niekosztowne cygaro ,,myślał sobie". Jeździł niegdyś czwórką wałachów<pe><slowo_obce>wałach</slowo_obce> --- koń wykastrowany, używany do pracy (w przeciwieństwie do ogiera, wykorzystywanego do jazdy wierzchem oraz w celach rozpłodowych).</pe> i wspaniałymi saniami, z furmanem w złotawej liberii, otulał się niegdyś kiereją<pe><slowo_obce>kiereja</slowo_obce> (z tur. <slowo_obce>kereke</slowo_obce>) --- opończa, szuba, luźny płaszcz męski noszony w Polsce przez szlachtę w XVI-XVIII w.</pe>, srogimi niedźwiedziami podbitą... Boże drogi! --- ziemia drżała, janczary<uwaga>janczary</uwaga> słychać było o pół mili, konie parskały, chłopy i Żydy stały bez czapek... Phi... czy tam teraz jest gorzej --- któż to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez puste pola nie sprawiała mu takiej przyjemności jak dziś, kiedy jedzie chłopskim wasągiem... W domu czeka pan doktor Piotr Cedzyna! Cha, cha!... Nuże<uwaga>Nuże</uwaga>, szkapy! Bierzcie się w kupę! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko mały wąwozik pod Zapłociem...<end id="e1184676357461" /></akap>
+<akap>Chude chłopskie szkapięta brnęły w roztajałym śniegu; bose sanice docierały do gruntu i sunęły po grudzie jak po maglownicy albo zataczały się w wyboje i zatoki. Stary jegomość otulał się zrudziałymi szopami, nasuwał kaszkiet na oczy i ćmiąc niekosztowne cygaro ,,myślał sobie". Jeździł niegdyś czwórką wałachów<pe><slowo_obce>wałach</slowo_obce> --- koń wykastrowany, używany do pracy (w przeciwieństwie do ogiera, wykorzystywanego do jazdy wierzchem oraz w celach rozpłodowych).</pe> i wspaniałymi saniami, z furmanem w złotawej liberii, otulał się niegdyś kiereją<pe><slowo_obce>kiereja</slowo_obce> (z tur. <slowo_obce>kereke</slowo_obce>) --- opończa, szuba, luźny płaszcz męski noszony w Polsce przez szlachtę w XVI-XVIII w.</pe>, srogimi niedźwiedziami podbitą... Boże drogi! --- ziemia drżała, janczary<uwaga>janczary</uwaga> słychać było o pół mili, konie parskały, chłopy i Żydy stały bez czapek... Phi... czy tam teraz jest gorzej --- któż to wie? Nigdy przecie jazda saniami przez puste pola nie sprawiała mu takiej przyjemności jak dziś, kiedy jedzie chłopskim wasągiem... W domu czeka pan doktor Piotr Cedzyna! Cha, cha!... Nuże<uwaga>Nuże</uwaga>, szkapy! Bierzcie się w kupę! Jeszcze tylko jeden lasek, tylko mały wąwozik pod Zapłociem...<end id="e1184676357461"/></akap>
<akap>,,Ciekawa historia --- myśli pan Dominik --- czy Piotrek zrobił i przepisał rachunki? Myślał, huncwot<pe><slowo_obce>huncwot</slowo_obce> (z niem. <slowo_obce>Hunds--fott</slowo_obce>) --- nicpoń, łobuz.</pe>, że mu dam łazić całymi dniami po chałupach (pewnie dziewuchy niemieckiego uczy...) i bąki zbijać. Aha... posiedź no waćpan, mości chemiku, nad prowentowym<pe><slowo_obce>prowentowy</slowo_obce> --- dotyczący rejestracji lub kontroli dochodu (<slowo_obce>prowentu</slowo_obce>) zwłaszcza z majątku ziemskiego.</pe> kałkułem<pe><slowo_obce>prowentowy kałkuł</slowo_obce> (rus.) --- kalkulacje, obliczenia dochodu.</pe>, pododawaj cyferki, napisz ładnym charakterem wykazy dla pana inżyniera, wyręcz starego ojca. Za darmo ci będę zwoził tytoń i tracił fortunę na sardynki?"</akap>
<akap_dialog>--- Tak --- powiedział doktor Piotr szorstko; --- ja... widzi ojciec... ja muszę jechać. Trudna rada... muszę jechać dla objęcia tego miejsca w Hull.</akap_dialog>
-<akap>Pan Dominik nic nie rzekł. Nie zdejmując futra ani czapki usiadł na stoliku i zwiesił głowę. Nie zważał na to, co syn robi --- nic nie widział. Czuł tylko, że mu duszno, ciasno we własnych piersiach. Rad by był wyjść na świeże powietrze, ochłonąć i zebrać myśli, ale nie mógł jakoś dźwignąć się z miejsca. <begin id="b1184676816212" /><motyw id="m1184676816212">Praca</motyw>Młody człowiek porządkował papiery i książki rachunkowe, rozrzucone na stole. Wziął w rękę niewielki, stary, zatłuszczony notes, obwiązany brudną tasiemką, i przewracał w nim kartkę za kartką.</akap>
+<akap>Pan Dominik nic nie rzekł. Nie zdejmując futra ani czapki usiadł na stoliku i zwiesił głowę. Nie zważał na to, co syn robi --- nic nie widział. Czuł tylko, że mu duszno, ciasno we własnych piersiach. Rad by był wyjść na świeże powietrze, ochłonąć i zebrać myśli, ale nie mógł jakoś dźwignąć się z miejsca. <begin id="b1184676816212"/><motyw id="m1184676816212">Praca</motyw>Młody człowiek porządkował papiery i książki rachunkowe, rozrzucone na stole. Wziął w rękę niewielki, stary, zatłuszczony notes, obwiązany brudną tasiemką, i przewracał w nim kartkę za kartką.</akap>
<akap_dialog>--- Proszę ojca --- rzekł z żalem i smutkiem w głosie --- w tym notesie wyczytałem, że cięży na mnie dług, który muszę zapłacić bez zwłoki.</akap_dialog>
<akap>Doktor Piotr usiadł przy stoliku, przysunął arkusz czystego papieru i zaczął mówić powoli:</akap>
-<akap_dialog>--- Wartość każdego towaru po ukończeniu produkcji składa się z kapitału stałego (oznaczamy go literą <mat>c</mat>), z kapitału zmiennego, czyli płacy najemników (dajmy na to <mat>v</mat>), i z tak zwanej wartości dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam literą <mat>p</mat>. Stosunek wartości dodatkowej do kapitału zmiennego czyli zysku do płacy najemnika, <mat>p:v</mat>, pokazuje stopę wartości dodatkowej, czyli normę wyzysku. Obliczmy, proszę ojca, skrupulatnie przychód i rozchód...<end id="e1184676816212" /></akap_dialog>
+<akap_dialog>--- Wartość każdego towaru po ukończeniu produkcji składa się z kapitału stałego (oznaczamy go literą <mat>c</mat>), z kapitału zmiennego, czyli płacy najemników (dajmy na to <mat>v</mat>), i z tak zwanej wartości dodatkowej, czyli zysku, co oznaczam literą <mat>p</mat>. Stosunek wartości dodatkowej do kapitału zmiennego czyli zysku do płacy najemnika, <mat>p:v</mat>, pokazuje stopę wartości dodatkowej, czyli normę wyzysku. Obliczmy, proszę ojca, skrupulatnie przychód i rozchód...<end id="e1184676816212"/></akap_dialog>
<akap>Nad wieczorem dopiero skończył się zajadły spór między ojcem i synem. Obydwaj zamilkli pod wpływem tej zaciętości, co zdaje się zamykać serce jak zamyka wieko trumny nad drogimi zwłokami.</akap>
<akap>Chłopak oddalił się szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczył przez rów i poszedł ku górze na przełaj przez pole.</akap>
-<akap>Pan Dominik patrzył za nim ciągle, wtedy nawet, kiedy tamten skrył się w ciężkim cieniu góry. Twarz starca stuliła się i zmalała, nos się wygiął i wyciągnął ku brodzie, oczy nakryły dolnymi powiekami. Stał na miejscu i sięgał co chwila ręką, jakby z zamiarem przywołania strycharza. Następnie poszedł wolno, nie mając żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje. <begin id="b1184677067799" /><motyw id="m1184677067799">Zima</motyw>Schylał się ku ziemi i przy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawał głębokie ślady stóp syna wyciśnięte w miękkim śniegu, które mróz miłosierny utrwalał dla niego na tej okrutnej drodze. Nad każdym z tych śladów zatrzymywał się, macał go laską... Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy, nieprzerwany jęk, podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza.<end id="e1184677067799" /></akap>
+<akap>Pan Dominik patrzył za nim ciągle, wtedy nawet, kiedy tamten skrył się w ciężkim cieniu góry. Twarz starca stuliła się i zmalała, nos się wygiął i wyciągnął ku brodzie, oczy nakryły dolnymi powiekami. Stał na miejscu i sięgał co chwila ręką, jakby z zamiarem przywołania strycharza. Następnie poszedł wolno, nie mając żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje. <begin id="b1184677067799"/><motyw id="m1184677067799">Zima</motyw>Schylał się ku ziemi i przy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawał głębokie ślady stóp syna wyciśnięte w miękkim śniegu, które mróz miłosierny utrwalał dla niego na tej okrutnej drodze. Nad każdym z tych śladów zatrzymywał się, macał go laską... Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy, nieprzerwany jęk, podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza.<end id="e1184677067799"/></akap>
<extra><!--</tekst_glowny>--></extra>
-</opowiadanie></utwor>
+</opowiadanie>
+</utwor>