3 Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl/). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.
4 Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza, że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać.
28 Zaczęło się to od starego łóżka, cośmy na nim we trzech sypiali.
31 Tego dnia ojciec zły czegoś z rzeki wrócił i, siadłszy na ławie, ręką głowę potarł. Pytała się matka raz i drugi, co mu, ale dopiero za trzecim razem odpowiedział, że się ta robota koło żwiru skończyła i że szkapa tylko piasek wozić będzie. Zaraz mnie Felek szturchnął w bok, a matka jęknęła z cicha.
34 Miał ojciec nad wieczorem po doktora iść, ale mu jakoś niesporo było. Chodził, medytował, po kątach pozierał, aż stanął przed matką i rzekł:
36 — Co chłopakom po łóżku, Anulka? Sypiam ja na ziemi, toż i oni mogą.
39 Spojrzeliśmy po sobie. Dwie złote iskry zabłysły w siwych oczach Felka. Prawda! Co nam po łóżku? Piotrusia tylko pilnować trzeba, żeby z niego nie spadł.
41 — Dalej! jazda! — krzyknął Felek, i, zanim odpowiedzieć zdążyła, jużeśmy we trzech siennik na ziemię ściągnęli, a Felek kozły wywracać na nim zaczął.
44 Po ściągnięciu wszakże siennika okazało się, że desek w łóżku brakuje dwóch, a bok jeden ze wszystkim odłazi. Nie chciał tedy handel, którego mi ojciec zawołać kazał, o łóżku ani gadać, pieniądze, naliczone miedziakami, zgarnął w mieszek, związał i za chałat na piersi zasunął. Opuścił mu ojciec dziesiątkę, potem dwie, potem złotówkę całą, ale się Żydzisko uparło. Z sieni dopiero brodę do izby wsadził, postępując pół rubla bez siedmiu groszy, jeśli mu ojciec i poduszkę sprzeda.
47 Zawahał się ojciec, spojrzał na nas, spojrzał na matkę; wszystkiego razem miało być jedenaście złotych.
49 — Cóż, chłopaki? — zapytał wreszcie — obejdziecie się bez poduszki tymczasem, póki matka chora?
51 — Ojej! — wrzasnął Felek przyduszonym głosem, gdyż właśnie na głowie stał, a nie zmieniając pozycji, poduszkę na izbę cisnął. Chwycił ją Piotruś i na Felka rzucił. Felek znów na mnie, aż nam ją handel z rąk wyrwał, żebyśmy nie poszarpali.
53 — Ale bez poszewki! — odezwała się słabym głosem matka.
56 Natychmiast wyrwaliśmy handlowi poduszkę, którą już pod pachą trzymał, i zaczęliśmy z niej poszewkę ściągać.
59 Po ściągnięciu wszakże poszewki okazało się, że poduszka w jednym rogu rozpruta, i że się z niej pierze sypie. Znów tedy handel jedenastu złotych dać nie chciał, tylko dziesięć bez piętnastu groszy.
62 Targ w targ, zgodził się z ojcem na całe dwa ruble, żeby mu jeszcze kołdrę naszą dodać.
65 Ojciec spojrzał na matkę. Była tak osłabiona i blada, że wyglądała, jak martwa, leżąc na wznak, z głęboko zapadłymi oczami.
67 — Anulka?... — szepnął ojciec pytająco.
70 Ale matkę chwycił kaszel, więc odpowiedzieć nie mogła.
72 — My tam kołdry, proszę ojca, nie chcemy! — krzyknął Felek. — My się tylko o tę kołdrę co noc bić musimy. Niech Wicek powie!...
74 — Prawda, proszę ojca! — potwierdziłem gorliwie. — Co noc się bić musimy, bo spada...
77 Handel już kołdrę zwinął i pod pachę wsadził. Wybiegliśmy za nim z tryumfem na podwórko.
79 — Wiecie? — krzyknął Felek chłopakom, co tam w klipę grali — handel kupił nasze łóżko, kołdrę i poduszkę! Będziemy teraz na ziemi na sienniku spali!...
81 — Wielka parada! — odkrzyknął blady Józiek od krawca z lewej oficyny. — Ja już dwa lata u majstra na ziemi sypiam bez siennika nawet.
84 Zaimponował nam. Sypianie takie nie było więc już, widać, wynalazkiem naszym.
87 Tego dnia był u nas doktór, a ja biegałem aż dwa razy do apteki, bo matce znów było gorzej; ale kiedy przyszedł wieczór, tośmy ledwie ziemniaków dojeść mogli, tak nam pilno było na siennik, któryśmy sobie ułożyli w kąciku za piecem. Felek to nawet z chlebem w ręku do pacierza klęknął i, oglądając się raz wraz na siennik, w trzy migi Ojcze nasz i Zdrowaś przeszeptał, takżem ja ofiarowania nie zaczął, a on już się w piersi bił, aż dudniało w izbie, i, tylko katankę zrzuciwszy, zaraz się od pieca położył. Co prawda, to i ja miałem myśl, żeby się od pieca położyć; ale mi się z Felkiem zaczynać nie chciało, więc palnąłem go w ucho i położyłem się od ściany, a Piotrusia tośmy między siebie wzięli. Zrazu zdawało mi się, że mi głowa gdzieś z karku ucieka, bom do poduszki nawykł, ale potem podłożyłem sobie łokieć i dobrze.
89 — Czymże ja was, robaki, odzieję? — rzekł ojciec, patrząc, jakeśmy się jeden do drugiego tulili.
92 Obejrzał się po izbie, zdjął z kołka swój granatowy płaszcz i rzucił go na nas.
95 Wrzasnęliśmy z uciechy i natychmiast powsadzaliśmy ręce w rękawy. Piotruś tylko piszczał, nie mogąc do nich trafić, aleśmy go z głową peleryną nakryli, więc ucichł. Ojciec, nim się położył, raz jeszcze podszedł do nas.
97 — No i cóż? ciepło wam, bąki? — zapytał.
99 — Mnie tam ciepło — odpowiedziałem z głębi płaszcza.
101 — A mnie jak! — krzyknął Felek. — O, proszę ojca, jak mi to gorąco.
104 I wystawił swoje długie, chude nogi, żeby okazać, jako o przykrycie nie dba.
107 Istotnie, przyjemne ciepło szło na nas z pieca, bo ojciec koksu przed wieczorem przyniósł, ogień rozpalił i matce herbatę gotował. Usnęliśmy też zaraz. Ale nad ranem zrobiło się nagle bardzo chłodno. Pociągnąłem tedy płaszcz w swoją stronę. Felek zrazu skurczył się przez sen, ale potem i on płaszcz ciągnąć zaczął; a gdym nie puszczał, bo juścić od pieca cieplej jemu, niżeli mnie, było, sam się głębiej pod niego wsunąć usiłował.
109 Przy tym wsuwaniu się musiał jakoś nacisnąć Piotrusia, bo malec nagle piszczeć zaczął, a potem na dobre się rozbeczał.
112 Matka stęknęła z cicha raz i drugi.
114 — Filipie! Filipie! — rzekła słabym głosem — a zajrzyj no do chłopców, bo Piotruś czegoś płacze...
119 — Chłopcy! — odezwała się znowu matka — a czego tam Piotruś płacze?
121 — To Felek, proszę mamy! — odrzekłem.
123 — Nieprawda, proszę mamy, to Wicek! — zaprzeczył natychmiast zaspanym głosem.
126 Matka ciszej jeszcze stęknęła, a gdy nie przestawał płakać, zwlokła się z łóżka, wzięła Piotrusia na ręce i zaniosła go na swoją pościel. Zaraz też nam się placu więcej zrobiło, więc mi Felek dał sójkę w bok, ja mu też, i, odwróciwszy się od siebie, spaliśmy wybornie do samego rana.
128 W parę dni potem znowu przyszedł handel. Nikt go nie wołał, ale przyszedł tak, z grzeczności, jak mówił, dowiedzieć się, czy matka zdrowsza. Zaraz też zaczął chodzić po izbie, oglądać szafę, stołki. Ale ojciec pochmurny był czegoś i gadać wiele z nim nie chciał.
131 Nazajutrz handel znowu przyszedł. Tego dnia mieliśmy na obiad ziemniaki z solą tylko, bo okrasy brakło; chleb też się jakoś skończył, a Piotruś do ochrony bez śniadania poszedł. Mnie ojciec kazał worek na węgle szykować. Szturchnął mnie Felek w bok, że to niby ciepło będziemy mieli, bo wiatr strasznie po izbie świstał, i zaraześmy się rozśmiali. Stałem już chwilę, ale ojciec zapomniał widać o węglach, bo, siedząc na matczynym łóżku, zadumał się i wąsy skubał. Chrząknąłem raz, nie spojrzał nawet w moją stronę; chrząknąłem drugi raz, spojrzał, jakby mnie nie widział; a na to właśnie handel wszedł i szafę targować zaczął.
134 Przestępując z nogi na nogę, czekałem jeszcze chwilę, ale mi okrutnie pilno było, bo woda koło pompy zamarzła, i Felek poleciał jeździć; zaryzykowałem tedy i chrząknąłem raz trzeci. Jak się też ojciec nie obróci, jak nie palnie pięścią w stół! Skoczyłem duchem do sieni, o małom przez próg nie padł, a handel też wyszedł, nie bawiąc, i na Żydka z przeciwka palcem kiwać zaczął. Ojciec mnie tymczasem zawołał, choć mu się jeszcze ręce trzęsły czegoś, szesnaście groszy odliczył i po węgle biec kazał.
137 Kiedym wrócił, handel i Żydek z przeciwka wynosili szafę. Ojciec ode drzwi zastąpił, żeby dużo mrozu nie naszło, matka odwróciła głowę do ściany i stękała z cicha.
140 Usunięcie szafy z kąta, gdzie stała, jak tylko zapamiętać mogę, odkryło nam nowe widoki; przykucnęliśmy tedy wśród nagromadzonych tam śmieci i rozpoczęły sie poszukiwania. Felek znalazł guzik blaszany, który sobie zaraz na rękawie przyszył, a ja wygrzebałem patykiem ze szpary dużą, zardzewiałą igłę, oraz bożą krówkę z podkurczonymi pod siebie nóżkami i wyszczerbionym skrzydełkiem. Natychmiast zaczęliśmy na nią dmuchać, ale była zdechła.
143 Za każdym z tych odkryć wykrzykiwaliśmy radośnie, a ojciec nie mógł nas napędzić do kaszy, którą nam zgotował na obiad i której tylko matka jeść nie chciała. Przetrząsnęliśmy nareszcie wszystko, a przekonawszy się, że już żadnych skarbów w kącie nie ma, wymietliśmy resztę śmieci do sionki.
146 Teraz dopiero spostrzegłem, że w miejscu, gdzie stała szafa, kawał ściany bielszy się wydawał, niżeli reszta izby; udzieliłem tej wiadomości Felkowi, a że i matka w kąt ten patrzyła smutnym wzrokiem, wstał tedy ojciec od kaszy, wyszukał w skrzynce dwa gwoździe i, w ów jaśniejszy kawał ściany wbiwszy, powiesił na nich matczyną suknię brązową od święta i tę drugą modrą codzienną, chustką je pięknie okrył i z boków obcisnął. Wyglądało to bardzo dobrze, a Felek z Piotrusiem zaraz się w chowanego bawić tam zaczęli.
149 Matce w tych czasach pogorszyło się jakoś; doktór jej kazał dobry rosół i świeże mięso jeść, a choć płakała na taką stratę i, jak mogła, ojcu broniła, to jednak coś przez tydzień do rzeźnika co dzień latałem, kupując czasem i całe pół funta.
152 A handel to już tak do nas przywykł, że, czy go kto wołał, czy nie wołał, co dzień choć przez drzwi zajrzał. Już nawet Hultaj, pies stróża, nie szczekał na niego. Po szafie kupił od nas handel cztery na orzech bejcowane krzesła, cośmy na nich do obiadu siadali. Przy tych krzesłach tośmy mieli uciechę, bo handel nie mógł więcej wziąć sam, jak dwa, a drugie dwa samiśmy nieśli aż na Ordynackie.
155 Na głowach my z nimi paradowali samym środkiem ulicy, a Felek tak wrzeszczał: „na bok! na bok!”, że aż dorożki stawały. Handla zostawiliśmy za sobą het precz, choć Żydzisko pędziło za nami, krzycząc, żeśmy rozbójniki, szwarcjury i inne tam takie żydowskie wymysły. Dopieroż na Ordynackiem dalej bębnić w stołki. Pozlatywali się ludzie, myśleli, że to sztuki; aż przecie nas handel dopadł i, chwyciwszy się za brodę na owo zbiegowisko przy stołkach, trzygroszniak nam dał, żebyśmy sobie poszli.
158 Tak nam ta wyprawa zasmakowała, żeśmy się tylko pytali, co trzeba wynosić.
161 Szczególniej Felek coraz miał nowe pomysły. Jak tylko wrócił z ochrony, zaraz ręce na plecy zakładał, po izbie chodził i po kątach, jak taksator patrzył.
163 — A może by, proszę ojca, garnek żelazny? A może by balię, albo zegar?
165 — Poszedł precz! — fuknął na niego ojciec, który teraz prawie ciągle był czegoś zły i smutny.
167 — Felek! Co ty gadasz? — odezwała się słabym głosem matka. — A toć byś ty niedługo duszę w ciele sprzedał?
170 Ja i Piotruś zaczęliśmy także silnie protestować.
172 — Ale!... Garnek!... Jeszcze czego!... A w czym to będziemy gotowali kaszę, albo i ziemniaki?
174 — Albo zegar!... — dodał z oburzeniem Piotruś. — A jakże będziesz bez zegaru wiedział, kiedy ci się jeść chce, albo spać?...
176 — Ojej!... — wołał Felek z miną skończonego libertyna — żeby o co, jak o to!... A ty, czy zegar pokazuje, czy nie pokazuje, tylko byś ciągle jadł.
178 — A ty sklepikarce po bułki latasz, żeby ci kadryla dała.
180 — Nie latam! — odparł, zaczerwieniwszy się, Felek.
186 — Owszem, latasz! Sam widziałem, jakeś kadryla jadł...
188 — Ja kadryla?... Jak Boga kocham, tak nie jadłem!...
191 Tu uderzył się pięścią w piersi, aż echo jękło.
196 Nastawił się Felek i chuchnął, aż para poszła. Z próby tej wyszedł z tryumfem. Nic nie zdradzało spożycia kadryla, a z głębi zapadłej brzuszyny dobyła się tylko czczość wielka.
199 Wszakże przegłosowany Felek nie tracił miny. Pewnego dnia, obchodząc izbę i poglądając po ścianach, wykrzyknął nagle.
201 — A rondel, proszę ojca! A moździerz! A żelazko!...
204 Struchleliśmy, słuchając. Rondel, moździerz i żelazko — to były niemal klejnoty rodzinne. Na półce wprost drzwi ustawione, błyszczały olśniewające, złote prawie. Środkowe miejsce zajmował rondel. Jak zapamiętać mogę, nigdym nie widział, żeby się w tym rondlu co gotowało. Byłoby to profanacją po prostu. Co sobotę wszakże czyściła go matka cegłą lub popiołem, i tak świecący stał z wystawionym na izbę uchem, błyskając w same oczy, gdy się do stancji wchodziło. Przy nim stał moździerz z tłuczkiem z jednej strony, a żelazko z drugiej. Moździerz był rówieśnikiem moim. Kupił go ojciec, gdym na świat przyszedł, aby matkę uradować i dobre jej serce za syna okazać. Żadnego wszakże z jednolatków moich w podwórzu, ba, na całej ulicy, nie szanowałem tak, jak szanowałem ten moździerz. Matka zdejmowała go raz do roku tylko, w Wielki Piątek, aby tłuc cynamon do wielkanocnego placka. Wtedy to zwykle powtarzało się to opowiadanie, w którym ja i moździerz byliśmy bohaterami. Właściwie różniliśmy się tym tylko, że mnie przyniósł bocian za darmo, a za moździerz trzeba było zapłacić. Nic więc dziwnego, że istnienie tego moździerza uważałem za ważniejsze, aniżeli moje własne, zwłaszcza patrząc na poszanowanie, jakiego stale używał, podczas gdy ze mną różnie bywało i wówczas, i potem...
207 Żelazko także nader rzadko zstępowało z wyżyn półki na poziom naszego codziennego życia. Matka prasowała nim tylko półkoszulki niedzielne ojca i swoje tiulowe czepki; reszta bielizny szła pod maglownicę. Raz nawet o to żelazko pogniewała się matka ze stróżką, która je od nas pożyczyć chciała.
209 — Moja pani! — powiedziała jej matka bardzo stanowczym głosem. — Taki porządek to nie na pożyczki, nie na ludzkie ręce!... To kosztuje!... To raz na całe życie sprawunek!...
212 Wszyscyśmy przecie pamiętali, jak na to stróżka drzwiami trzasnęła, jak w sieni język rozpuściła, a jak się matce z gniewu i z oburzenia ręce trzęsły, kiedy nam w chwilę potem chleb na śniadanie krajała. Od tej też chwili żelazko niezmiernie poszło w górę w moim rozumowaniu. Zaliczyłem je nawet w myśli do tych rzeczy, które są raz na całe życie, jak chrzest na przykład, bierzmowanie i granatowy płaszcz, o którym ojciec też mówił, że jest raz na całe życie. A teraz patrzcież państwo, Felek tak o żelazku mówił, jakby to była warząchew, albo stara miotła.
215 Spojrzałem na ojca; byłem pewien, że Felek po uszach oberwie. Ale ojciec oczy w ziemię wbił, skubał wąsy. Dobrze jeszcze, że matka spała na tę chwilę.
218 Tego dnia nie latałem po mięso dla matki. Kości mi tylko ojciec za trojaka kupić dał i krupnik z nich uwarzył.
221 Nazajutrz przyszedł zziębnięty i, zacierając skostniałe ręce, od progu zawołał:
223 — Ciesz się, Anulku! Wisła tylko patrzeć jak puści, bo się wiatr na zachód obrócił.
226 A matka, spojrzawszy na ojca, klasnęła w ręce i aż na pościeli siadła.
228 — Filip! — krzyknęła — a kożuch?
231 Teraz dopiero zobaczyłem, że ojciec bez kożucha wrócił.
234 Nie miałem jednak czasu wielce się rozglądać, gdyż ojciec Piotrusia za ręce chwycił i siarczystego młynka z nim wywinął. Potem głośno się rozśmiał, Piotrusia puścił i, na łóżku matczynym siadłszy, śmiał się, aż mu łzy po twarzy sczerniałej pociekły. Otarł je prędko rękawem starego spencerka.
236 — I cóż, Anulku? Jak ci tam?... — zapytał.
239 Ale matka, na poduszki opadłszy, leżała, jak nieżywa.
241 — Filip! — szepnęła wreszcie z wyrzutem. — Co ty?... Kożuch przedałeś?...
243 — Kożuch! Kożuch! — powtórzył ojciec. — No i cóż kożuch?... Wielka parada kożuch! Dość go się nadźwigałem przez tyla czasu. A to ciężki, psia noga, jak młynarskie sumienie... Aż lżej człowiekowi, że go z siebie zrzucił!
246 A gdy matka jęknęła z cicha, po włosach ją pogładził ręką i dodał:
248 — A też z ciebie, Anulka, krzywe drewno, że lada czego stękasz... Był kożuch, nie ma, ta i straszna historia! Cóż to? Da mi kożuch jeść, albo za mnie komorne zapłaci, albo co? Wiosna za pasem, tylko patrzeć, jak rzeka puści, a ja się tam będę w kożuchy fundował... A to, poczekawszy, i w spencerze za gorąco będzie, jak się robota otworzy...
251 Tego dnia znów był u nas pan doktór, i znów do apteki biegałem.
253 — Zimno tu jakoś — mówił pan doktór wychodząc — i wilgoć czuć. Trzeba by lepiej palić...
256 I wstrząsnął się, otulając krótkim futerkiem. Ojciec słuchał ze spuszczoną głową. Cały ten dzień był ojciec bardzo wesół; ale równo musiało mu coś być, bo, jak tylko matka nie patrzyła na niego, odmieniał się na twarzy, zwieszał głowę, a oczy to mu się z siwych aż czarne robiły, taką w nich żałość miał.
259 Całe pół puda węgla kupiliśmy na odwieczerz w sklepiku i ogień taki był, że aż huczało w piecu. Ojciec ławę przysunął do naszego siennika i siadł sobie na niej, matka też się obróciła, żeby na ogień patrzeć, i takeśmy się wszyscy wygrzali, że to ha!
262 Upłynęło znów ze dwa tygodnie. Ojciec niewiele co zarobku miał; a tu i w domu roboty było dość; tu szmaty upierz, tu strawę uwarz, choć się tam i nie zawsze warzyło, zawsze nie jedno, to drugie, a z nas to najwięcej posyłka jaka... Matce też nie było ni lepiej, ni gorzej; wyschła tylko strasznie i na twarzy zbielała, jak chusta; ciężkie kaszle też na nią przychodziły coraz częściej, osobliwie na świtaniu.
265 Zaglądały czasem sąsiadki do izby, dziwując się matce, że taka zmizerowana.
267 — Żeby już albo w tę, albo w tę stronę pan Jezus dał! — mówiła gwoździarka do ojca.
269 — Tfu! — splunął ojciec. — Co tam pani takie rzeczy będzie gadała? Cóż to, przykrzy mi się, czy co? Czy my to tylko na zdrowe czasy przysięgali sobie, a na te chore to nie? Czy to ona przy kim, nie przy mnie, nie przy moich dzieciach zdrowie straciła?...
272 I na tym się skończyło.
275 A mróz trzymał. Choć się i wiatr na zachód obrócił, zimnisko takie było w izbie, że aż para szła. A zelżało trochę pod wieczór, to znów śniegiem miotło tak, że świata widać nie było. Piotruś to już i do ochronki nie szedł, tylko za piecem, albo w nogach matczynego łóżka siedział, taki delikacik! A my z Felkiem pigułyśmy ze śniegu robili i walili w siebie na rozgrzewkę.
278 Jakoś się jednego dnia nie paliło w piecu Ojciec matkę przyodział derką, a mnie do sąsiadki posłał po kawałek cukru do ziółek. Ale sąsiadka nie miała. Otworzył tedy ojciec do kuferka, czy jeszcze gdzie nie wytrząśnie jakiej okruszyny, bo matka kaszlała tak, że aż w piersiach coś rwało. Zaraz my we trzech obstąpili ojca, bo w kuferku bywały różne rzeczy, któreśmy rzadko kiedy widywali. Były w pudełku brzytwy ojca, były w drugim korale matczyne, była czarna jedwabna chustka, co ją ojciec w wielkie święta na szyję wiązał; była szuba matczyna z czerwoną podszewką, była żółta serweta w kwiaty na stół, była kapa na łóżko z zielonego persu.
281 Ale tym razem zupełnieśmy się zawiedli; kuferek był pusty. W kątku tylko, w czerwoną chusteczkę związana, leżała kawalerska harmonijka ojca. Ojciec potrącił ją raz i drugi, szukając odrobiny cukru, jakby się bał ją podnieść i usunąć z kąta. Brzękła i umilkła. Ale Felek już wsadził rękę do kuferka.
283 — A harmonijka, proszę ojca! — krzyknął, podnosząc czerwone zawiniątko. — Nie można by harmonijki?...
285 — Felek!... — zawołała matka słabym głosem z łóżka.
288 Ojciec się zaczerwienił. Felkowi chustczynę z harmonijką odebrał i, włożywszy do kuferka, zamknął go na klucz.
291 Tego dnia bardzośmy długo śniadania nie jedli; a obiadu — to też nie było. Myślałem, że mnie ojciec choć po chleb pośle, ale nie. Piotrusiowi tylko dostała się wczorajsza kromka. Poszliśmy z Felkiem do sieni w klasy grać, bo nam się dłużyło jakoś. Druga już może była, albo i trzecia, kiedy matka zawołała mnie do łóżka i rzekła zmęczonym, przerywanym głosem:
293 — Wpadnij no Wicuś do maglarki na Szczyglą — wiesz?...
295 — Ojej... Co nie mam wiedzieć... Pod trzeci...
297 — Pod trzeci — powtórzyła matka. — To porządna kobieta, może kupi żelazko...
299 — Żelazko?... — powtórzyłem, niepewny, czy dobrze słyszę.
301 — Tylko żeby dopiero zmierzchem przyszła, żeby w podwórzu stróżka nie widziała... No idź...
304 Chwyciłem czapkę, kiedy mnie zawołała raz drugi:
309 Ale kiedym podszedł, popatrzyła na mnie i rzekła:
311 — Nic już, nic! Idź...
314 Byłem we drzwiach, kiedy mnie zawołała raz jeszcze.
317 Była wpół podniesiona na łóżku, zapadłe jej oczy otwarte były szeroko.
319 — I moździerz... — szepnęła tak cicho, żem dosłyszał ledwie.
322 Skamieniałem. Doznałem wrażenia, jakby mnie samego sprzedawać miano.
324 — Moździerz? — powtórzyłem szeptem, nachylając się ku twarzy matki.
327 Dyszała ciężko, nierówno, w piersiach słychać było świst ostry. Nie odpowiedziała nic, tylko mnie przytrzymała za rękę. Dłoń jej była zimna, wilgotna. Dwa czy trzy razy otwarła usta bez głosu, pożółkłe jej czoło potem się okryło.
330 Chwyciła powietrza głębokim, do westchnienia podobnym oddechem.
332 — I rondel... — szepnęła z wysiłkiem.
334 — Rondel?... — rzekłem równie cichym głosem.
337 Skinęła tylko ręką, głowa jej opadła na poduszkę, oczy się przymknęły.
340 Wyleciałem, jak oparzony, trzymając czapkę w garści. W sieni spotkałem Felka.
342 — Słysz, ty — krzyknąłem mu w ucho. — I rondel, i moździerz, i żelazko, wszystko ci het przedajem!
344 — Siarczyste! — rozśmiał się Felek i wyskoczył w górę na tę uciechę, trzasnąwszy się dłoniami po udach. Ten skok to była najlepsza sztuka w całym repertuarze jego. Nigdy mu w nim dorównać nie mogłem. Rzucał się w powietrze tak łatwo, jak ryba w wodę. Zaraz też we dwóch polecieliśmy na Szczyglą, bo Felek ambitny był i nigdy mi o włos przed sobą nie dał.
347 Ale maglarka nie chciała wielce ze mną gadać. Powiedziała, że jej rondel niepotrzebny, a moździerz i żelazko ma swoje. Wyszliśmy oburzeni.
349 — Dzisz babę! — krzyknął Felek. — Rondel jej niepotrzebny! Taki rondel, jak nasz, i jej niepotrzebny.
352 Z błyszczącymi oczyma czekała matka; a gdym jej o skutku naszej wyprawy powiedział, westchnęła, jakby doznawszy wielkiej jakiej ulgi.
355 Przed wieczorem jednak znów mnie zawołała i kazała bieżyć po handla. Wylecieliśmy obaj z Felkiem, uszczęśliwieni, że się jeszcze ta sprawa nie skończy. Handel przyszedł, obejrzał żelazko, obejrzał moździerz, obejrzał rondel i, wykrzywiwszy wzgardliwie usta, powiedział, że to wszystko na szmelc tylko chyba. Żelazko przepalone, moździerz mały, rondel cienki i nitowany z boku... Za trzy te sztuki razem dawał dziesięć złotych.
358 Porwała się matka i na łóżku siadła.
360 — Co?... Dziesięć złotych?... Sam moździerz kosztował pięć złotych i trzynaście groszy! A żelazko!... A rondel!
362 — Nu, na szmelc... — zaczął handel.
365 Ale nie dopuściła go do słowa i trzęsącą się ręką drzwi mu pokazywała.
367 — Idźcie!... Idźcie!... Niech was moje oczy nie widzą!... Nie wy jedni na świecie. I posłała nas natychmiast po innego handla, po Rudego, co od nas stół ostatni kupił.
370 Lubiliśmy bardzo tego Żydka, bo koncepty różne, kupując ów stół, prawił, a za odniesienie go na drugą ulicę mnie i Felkowi po orzechu dał. Prawda, że Felków był dziurawy, ale cały dzień na nim gwizdał, że to niby kolej odchodzi. Polecieliśmy tedy po Rudego. Szwargotał na rogu przed sklepikiem z tym pierwszym, który od nas wyszedł. Zaraz jednak worek z butelkami na plecach poprawił i za nami poszedł.
373 Ale, obejrzawszy moździerz, rondel i żelazko, dawał za nie tylko dziewięć złotych i szesnaście groszy; mówił też, że moździerz to się i na szmelc nie zda. Matkę aż febra trzęsła i, choć się ruszyć prawie nie mogła na łóżku, wyrwała przecież rondel i puściła go na ziemię. Jęknął, jak dzwon rozbity...
376 Dziwnego wrażenia doznałem, słuchając tego jęku. Zdawało mi się, że jęknęły węgły naszej izby.
379 Matka zasłoniła oczy i zaczęła płakać.
382 Nim wieczór przyszedł, było u nas jeszcze z pięciu handlów; ale co jeden, to mniej dawał; choć o dwa, o trzy grosze, ale mniej. Szwargotali, kłócili się między sobą, wyrywali sobie nasz moździerz i nasze żelazko, hałas był większy, niż na Pociejowie.
385 Felek tylko mnie poszczypywał z tej uciechy.
387 — To ci heca! — wołał, dusząc się od tłumionego śmiechu, i dla ulżenia sobie wywinął pysznego kozła.
390 Powynosiły się nareszcie Żydy, zaduchu w izbie narobiwszy; rondel, żelazko i moździerz stały rzędem przy matce na ławie. Patrzyła na mnie wzrokiem smutnym, zmęczonym, osłupiałym prawie. Ale gdy mróz coraz większy na noc brał, a Piotruś, zwyczajnie bąk niewytrzymały, piszczeć zaczął, że mu zimno, że głodny, kazała mi matka bieżyć do stróżki i zapytać, czy żelazka nie kupi.
393 Ale stróżka nie zapomniała widać owej matczynej odmowy. Odęła się też zaraz, jak karmelicka bania.
395 — Jak będę miała kupować, to se nowe kupię! Co mi tam po starym gracie!
398 Kiedym to powtórzył matce, ognie uderzyły na nią.
400 — Nie, to nie! — zawołała głosem, drżącym z gniewu. — Widzicie ją! Grat!... stary grat!... Jaka pani! Jak pożyczyć, to jej było dobre, a jak kupić, to stary grat! poczekaj, ty flądro... jędzo...
403 Zakaszlała się i za piersi chwyciła, ale jej nie było co popić dać, bo ziółka dawno wyszły.
405 — A to ci tyjatr!... — szepnął Felek, szczypnąwszy mię do bolącego.
407 — Wicuś! — odezwała się matka przerywanym głosem — biegaj no do tego najpierwszego handla, co dziesięć złotych dawał. Do tego czarnego, wiesz? Niech przychodzi. — I, przymknąwszy zmęczone oczy, szeptała:
409 — Za psie pieniądze przedam, zmarnuję, a tobie, jędzo, flądro jedna, wara od starych gratów na ludzki dobytek wydziwiać... Nie użyjesz! Nie użyjesz!
412 I umilkła, wyczerpana zupełnie.
415 Felek aż się piętami po łydkach bił, tak ze mną po Żyda leciał. Myśleliśmy, że go Bóg wie gdzie szukać przyjdzie, a on prawie wprost naszej bramy stał, ręce za pas u chałata założył i bokami spluwał. Zupełnie jakby czekał na nas. Kiedy Felek, podleciawszy, szturchnął go w łokieć, błysnęły mu oczy zmrużone, jak kotu, i pociągnął nosem. Poszedł za nami prędko, skwapliwie. Ale i on teraz więcej dać nie chciał, jak równe dziewięć złotych. To równe mówił takim głosem, jakby do owych dziewięciu złotych przynajmniej z pół rubla dokładał.
418 Matka znów się zapaliła na twarzy.
420 — Człowieku! — krzyknęła. — A toć że tego nie ubyło! A toć żeście pierw dziesięć złotych dawali. A toć że to samo!
422 — Nu, to co, że to samo? — odrzekł flegmatycznie handel. — Ja się namyślał...
424 — Dajcież już tak dziesięć złotych, jakeście dawali... Miejcież sumienie!...
426 — Nu, ja sumienie mam! Żeby ja sumienie nie miał, to by ja ośm złotych dał, a że ja sumienie mam, to ja dam równe dziewięć.
428 — A żeby was Bóg ciężko skarał za moją krzywdę! — jęknęła matka.
430 — Co to skarał? — szarpnął się handel. — Za co skarał?... Czy ja darmo chcę wziąć? Czy ja plewy daję? Nu, ja daję gotowe pieniądze.
433 Matka już nic nie odpowiedziała, twarz jej była tak białą, jak krążek opłatka. Kiedy Żyd liczył pieniądze, Felkowi oczy latały za każdą dziesiątką. Co tylko która była choć trochę starta, natychmiast ją z szeregu wyrzucał, krzycząc, że fałszywa. Żyd sykał z początku, potem rozczerwienił się tak, jakby go apopleksja tknąć miała, zamierzył się raz nawet na Felka, doprowadzony do ostatniej pasji, aż nagle uśmiechnął się, dobył z kamizelki grosz dobrze sczerniały i, podając go Felkowi, rzekł:
435 — Nu, ty mądry chłopiec! Ty urzędnikiem będziesz! Na tobie na piernik!
438 Ale Felek grosza nie brał.
440 — Tu, patrzcie, gdzieście nie dołożyli trojaka — rzekł, stukając palcem w kupkę groszaków, mającą przedstawiać złotówkę. — Tu dołóżcie, a mnie nie zawracajcie piernikami głowy.
443 Żyd cmokał coraz silniej z podziwu.
445 — A kluger Bub — szepnął sam do siebie.
448 Nareszcie doliczyli się jakoś. Żyd z łoskotem żelazko, moździerz i rondel do brudnego worka wrzucił, a mnie matka posłała po węgle i po chleb.
451 Kiedy ojciec przyszedł, palił się już w piecu ogień, a my popijaliśmy kolejno wodziankę z żelaznego garnczka.
454 Ojciec w progu przystanął, popatrzył na ogień, na nas, potem po izbie spojrzał, a kiedy wzrok jego zatrzymał się na opróżnionej półce, spuścił oczy i na palcach do łóżka matczynego poszedł.
456 Niedługo jakoś potem zelżało. Ogromny huk pękających lodów na Wiśle słychać było nocami. Węgiel jednak ciągleśmy jeszcze kupowali, bo wilgoć w izbie była taka, że się po ścianach sączyło.
459 Stancja nasza wypróżniła się do czysta.
461 — Na glanc... — jak mówił Felek.
464 Poszła gorsza matczyna suknia, poszedł zegar, poszła balia, a kiedy i płaszcz ojca granatowy poszedł, straciłem zupełnie wiarę w te rzeczy, które są raz na całe życie, zwłaszcza po niedawnym doświadczeniu z żelazkiem.
467 Chodziliśmy teraz po pustej izbie, jakby po kościele, a Felek hukał, złożywszy przy ustach dłonie, żeby mu echo odpowiadało. Pan doktór wszakże przychodził do matki, a i do apteki latałem. Garnek żelazny też jeszcze był, aleśmy rzadko kiedy obiad gotowali; uwarzyło się ziemniaków na rano, to i na wieczór były, a w południe tośmy latali za kotami gospodarza, bo okrutnie po dachach wrzeszczały.
470 Jednego razu ojciec u kuferka na ziemi przysiadł, otworzył go i długo medytował nad nim.
473 A była tego dnia duża odwilż, z dachów ciekło, wróble się darły, a słońce pierwszy raz tej zimy do naszej suteryny zajrzało. Ale matce było znowu gorzej. Całą noc kaszel ją męczył, a pić to wołała więcej, niż pięć razy. Lekarstwa nie było. Felek wspiął się na palce i ojcu przez ramię patrzył. Myślał, że Bóg wie co zobaczy, a tymczasem nic. Ojciec tylko głową kiwał, wąsy skubał i patrzył w milczeniu na czerwone, leżące na dnie zawiniątko. Sięgnął wreszcie po nie, harmonijkę wyjął i, siadłszy na matczynym łóżku, grać zaczął.
476 Matka ożywiła się nieco, słuchając, kazała sobie Piotrusia podać do łóżka, a my stanęliśmy w pobliżu, słuchając.
479 Zrazu grał ojciec wesoło, a grając, tak mówił do matki:
481 — Pamiętasz, Anulku, Bielany? Pamiętasz, jak my się to poznali? Jakem ci to przygrywał idący?
483 — Pamiętam, serce — rzekła matka z cicha.
485 — Albo to, pamiętasz?... To ci było w Trójcę, na odpuście, na Solcu...
487 — Pamiętam — szepnęła matka.
489 — Tęgi sztajer! — mruknął do mnie Felek, szturchnąwszy mnie pod żebro.
491 — Miałaś wtedy tę różową w kratkę suknię, i okrutnie mi się potem bez ciebie cniło, coś ze trzy dni — mówił ojciec miękkim głosem. — A to, Anulka?...
495 — Jak to nie wiesz?... To przecie było na Woli, co my tam ze szwagrem poszli, com to kuflem cisnął w tego Niemca, że się do ciebie przysiadł...
497 — A prawda! — szepnęła matka.
500 Ojciec grał dalej. Harmonijkę na kolanie trzymał, rozciągał ją i zesuwał, a po klapeczkach drobniutko palcami przebierał.
503 Jak żyję, nie słyszałem piękniejszej muzyki.
505 — Anulka! A to?... Jakże?...
507 — Pamiętam, Filipku! — mówiła matka — to było tej niedzieli, kiedyś na zapowiedzi dał. W Czerniakowie my byli z nieboszczką matką...
509 — Po miesiącuśmy już wracali — dodał ojciec. — Graliśmy w zielone...
511 — A jak wtedy bez pachniał... A co słowików śpiewało...
513 — A jaka ty wtedy śliczna była... Jak ta róża w kwiecie...
516 Felek szturchnął mnie w żebro.
518 — A jak ty wtedy grał, serce... Jak ty grał...
521 Uśmiechnęła się, westchnęła, zdawała się zasypiać.
524 Ojciec i teraz grał ślicznie. Z początku wesoło, raźnie, jak gdyby do tańca, same nogi nam podrygiwały. Potem, jakby się do tej wesołości co przymieszało, coraz smutniej, jakoby do płaczu, tak że i Felek pięścią oczy raz i drugi wytarł; aż rozciągnął ojciec harmonijkę razem ze stron obu i dobył z niej głos tak żałosny, jak na organach kiedy umarłemu grają.
527 Matka spała. Często na nią teraz przychodził sen taki, jakby nagle kto makiem oczy jej posypał. A budziła się potem osłabła, blada, z zimnym potem na wychudłej twarzy.
530 Posiedział tedy ojciec ze zwieszoną głową, posiedział, po czym, westchnąwszy, wstał, harmonijkę w ową czarną chustczynę owinął, pod pachę ją wsadził, a nasunąwszy czapkę, na palcach wyszedł.
533 Kiedyśmy się we trzech na sienniku pod matczyną chustką znaleźli, trącił mnie Felek w bok i rzekł półgłosem:
539 — Wiesz?... Stary to ci płakał przy tym graniu!
543 — Dalibóg! — przysiągł Felek, palnąwszy się pięścią w piersi, aż mu w nich coś jękło. — Przecieżem nie ślepy, widziałem... Tylko mu te łzy po wąsach kapały...
545 — A cóż chcesz! — dodał po chwili — jak sobie człowiek tak wszystko jedno po drugim rozpomni...
548 Westchnął ciężko, poleżał chwilę cicho i na bok się do pieca odwrócił; zaraz potem usłyszałem jego chrapanie. Ojciec tego wieczora późno do domu wrócił, ale przyniósł matce lekarstwo, ogień rozpalił i zrobił herbaty. Długo tej nocy usnąć nie mogłem, a w głowie ciągle mi coś grało to smutnie, to wesoło. Śniły mi się też różności do białego rana. A to że ogród jest w izbie i że bez na piecu kwitnie, a to że w sieni słowiki śpiewają, a to że na ścianie, tam gdzie dawniej zegar wisiał, teraz stoi srebrny księżyc w pełni...
551 Kiedym się obudził, Felek już stał na sienniku i zapinał pasek na opadających go porciętach. Przez otwartą, srodze połataną koszulę sterczały mu wychudzone żebra, z kołnierza wychylała się szyja cienka, jak u wróbla, a niezmiernie chude nogi czyniły go znacznie wyższym, niż był w istocie.
553 — Felek! — zawołałem. — Cóżeś ty, tak jak tyka, przez ten miesiąc urósł?
555 — Głupi! — rozśmiał się Felek. — Ja tylko tak się wyciągam, żeby brzuch mniejszy był.
558 Wyciągnął się przede mną, jak struna.
562 — A to wyglądasz, jak śledź marynowany.
564 — To dobrze! — zawołał Felek. — Walę na pajaca.
569 — A co? — rzekł — zły chleb, myślisz?
572 I, trzasnąwszy się rękami po udach, w górę wyskoczył, kozła w powietrzu przewrócił, po czym na cztery łapy, jak kot, cicho padł.
574 — Wiesz? — rzekł — to przez tego pędraka takem się wyciągnął — i wskazał głową na Piotrusia, który zwykle najwcześniej się budził, i do garnka patrzeć szedł, czy tam czego od wczoraj nie znajdzie.
576 — Jak idziem do ochrony — mówił dalej Felek — to ci całą drogę skomle, że głodny. Muszę ci mu co dzień pół mego chleba fasować, żeby cicho był.
578 — E-e-e? — zapytałem niedowierzająco, czując, że ja bym się może na bohaterstwo takie nie zdobył.
580 — Jak Pana Boga kocham! — przysiągł się natychmiast Felek, grzmotnąwszy się kułakiem w suche, jak szczapa, piersi.
583 I, patrząc na Piotrusia, który na swoich krótkich, pałąkowatych nogach, z dużym rozdętym ziemniakami brzuchem przez izbę się toczył, wybuchnęliśmy obydwaj szalonym, niepowstrzymanym śmiechem.
585 — Czego wy się tam tak śmiejecie, chłopcy? — zapytała słabym głosem matka.
587 — A to z Piotrusia — odrzekł Felek — że taki gruby...
589 — Gdzie on tam gruby, biedaczysko! Z czegóż by on był gruby! — mówiła matka. — Piotruś! — dodała. — A pójdźże do mamy, sieroto.
592 I uśmiechnęła się do niego, głaszcząc go po głowie, podczas kiedy my obaj dusiliśmy się od śmiechu z tej hecy, jak mówił Felek.
595 Wesołość nasza jednak wkrótce zasępiona została.
597 — Wiesz co, Anulka? — rzekł tego dnia ojciec, siadając na matczynym łóżku. — Trza będzie chyba szkapę między ludzi puścić.
599 — Szkapę?... — zawołała matka i aż się na łóżku podniosła. — Bój się Boga, Filip! A toć nas ona wszystkich żywi!...
602 Ojciec się ciężko na ręku wsparł i wąsy w milczeniu skubał.
604 — Żywi, albo i nie żywi! — odezwał się po chwili. — Z kacierzem na rzece się nie pokaż, woda rwie tak, że to ha. Koło żwiru nijakiej roboty nie ma, piasku też licho co odchodzi, na plecach by to człowiek rozniósł, a tu na każdy dzień sieczki kup, a i otrąb choć z garstkę, boć to owsa nie uwidzi w żłobie; tera pomieszczenie, tera ściółka, a wszystko drogo.
610 Struchleliśmy, słuchając. Piotruś oczy na ojca wytrzeszczył i otworzył usta; ja stałem jakby skamieniały.
613 Dopiero Felek taką mi sójkę w bok wsadził, że mnie aż zamroczyło.
615 — Słyszysz, Wicek! — krzyknął mi w samo ucho.
617 — A toć żem nie głuchy — huknąłem mu w ucho głośniej jeszcze. I zaraz my wylecieli do sieni, bo nas taka żałość zdjęła, że tylko się za łby drzeć.
620 Szkapę kochaliśmy niezmiernie. Jak tylko zapamiętam na świecie, zawsze był ojciec, matka i szkapa. Felka potem dopiero bociany przyniosły, Piotrusia takoż; ale szkapa należała do rzędu tych istot, które są zawsze. Są, bo są. Wyobrazić sobie po prostu nie mogłem ani jej początku, ani też jej końca. Szkapa należała do nas, a my do niej, ani my od niej, ani ona od nas nie mogła się odłączyć. Było to tak naturalnym, żem zgoła nie pojmował innego porządku rzeczy. Kogo by tam brakło w naszej gromadce, to by brakło, ale nigdy szkapy. Toć to była cała nasza uciecha.
623 Kiedy ojciec z rzeki do domu wracał, wybiegaliśmy — gdzie! aż wpół drogi, byle prędzej szkapę zobaczyć. Co który miał, to jej niósł i do pyska wtykał: kawałek chleba, ziemniak, znalezioną w podwórzu skórkę z cytryny...
626 I szkapa nas kochała bardzo. Z daleka już rżała ku nam i przyśpieszała kroku, strzygąc radośnie uszami; a kiedyśmy ją po szyi, po bokach klepali, rozumiała wybornie tę pieszczotę i, zwiesiwszy łeb swój ciężki, skubała nas po włosach, po kurtkach. Piotruś zwłaszcza był jej ulubieńcem; po prostu rżała na ojca, żeby go wziął z sobą.
629 Kiedy ją ojciec wyprzągł, zaczynała się dopiero heca. Natychmiast Felek wskakiwał na jej grzbiet kościsty, od starego chomąta obdarty, i podczas kiedy szkapa zanurzała swój łeb ogromny w głębinach uwiązanego jej u karku worka z chudą sieczką, on, przyklęknąwszy na jedno kolano lub stanąwszy na jednej nodze, wywijał czapką i krzyczał:
631 — A to jest sławny jeździec z suteryny, co nigdy nie traci miny! Nazywa się Feliks Mostowiak, herbu gnat! Je chudy, ale chwat! Kto da więcej?...
634 Na to „kto da więcej” wybuchaliśmy tak piekielną wrzawą, że aż ludzie wybiegali z oficyn.
637 Po Felku gramolił się na szkapę Piotruś; aleśmy go ledwie podsadzić mogli, tak go przeważała rozdęta brzuszyna. Szkapę z Piotrusiem oprowadzaliśmy w tryumfie po podwórzu, nie dawszy jej spokojnie sieczki owej spożyć, a Felek znów wywijał czapką i wrzeszczał:
639 — A to jest Piotruś herbu szczur! Ma dwie łaty i osiem dziur! Dwóch zębów nie ma na przedzie i na szkapie jedzie!... Kto da więcej?...
642 Skąd on tu to „kto da więcej” przyczepił, nigdym odgadnąć nie mógł; Felek sam utrzymywał, że to już tak jedno do drugiego pasuje. I znów wybuchaliśmy szatańską wrzawą, jakby nas nie trzech, ale ze trzydziestu było.
644 — Przypatrzta się, moi ludzie — mówiła, stojąc we drzwiach, tłusta sklepikarka — co też te bestie chłopaki Mostowiaków nie wyprawiają z tą kobyłą! A toć to czyste małpy z meranżieryi.
647 I chwytała się za boki, trzęsąc od śmiechu, aż jej oczy w tłustej twarzy zupełnie ginęły.
649 — Oj batem, batem! — skrzeczała chuda kucharka z drugiego piętra. — Ma tu dobrze na świecie być, ma tu Pan Bóg błogosławić, kiedy to ledwo od ziemi odrośnie, a już się rozpusty chwyta! Nie poszedłby to jeden z drugim do roboty, do rzemiesła, do książki? W gębę to co wetknąć nie ma, a taką sodomę-gomorę po świecie robi!
652 A Felek nuż się w lewo i w prawo kłaniać, nuż chudej kucharce od ust buziaki posyłać, aż baba w największej pasji trzasnęła lufcikiem i z okna poszła.
655 Do szkapy odnosiliśmy wszystkie sprawy życia, o jej względy i łaski ubiegaliśmy się jeden przed drugim. Ona była ostatnią instancją w naszych sprawach. Korzystał z tego Piotruś niecnota, kiedy się za pokrzywdzonego przez nas miał, nie mówił „powiem ojcu” albo: „powiem mamie”, ale: „powiem szkapie”. Tej pogróżki nie lekceważyliśmy bynajmniej; i często gęsto dostał Piotruś jaki kąsek, szczególniej od Felka, byle tylko „nie powiadał szkapie”.
658 Nie mogliśmy bowiem znieść, kiedy tak patrzyła na nas smutnie jednym okiem swoim, podczas kiedy na drugim, ślepym i zbielałym, powieka o siwej rzęsie podnosiła się i opadała z wolna, jak gdyby z wyrzutem...
660 — Słysz, Wicek! — mawiał Felek. — Co ta szkapa takiego w tym ślepiu ma, co tak świdruje?... A to bym ci wolał, żeby mnie ojciec paskiem przemierzył, niż kiedy ona tak patrzy. Do samego ci hunoru człowiekowi sięga...
663 Szkapę czyściliśmy co dzień. Ale nigdy nie obeszło się przy tym bez bijatyki o szczotkę i zgrzebło. Cośmy jej wtedy sierści nadarli! cośmy naplątali grzywy! Stała jednak szkapa cierpliwie, zmrużywszy zdrowe oko, i tylko od czasu do czasu machała wypełzłym ogonem, jakby się oganiała od bąków.
666 Zaraz po Wielkiejnocy zaczynało się pławienie szkapy. Jeszcze woda zimna była, jak lód, a my już zawijamy porcięta — i dalej do rzeki. Jaki to był tryumfalny pochód! Chłopaki z ulicy chcieli z nami lecieć, aleśmy ich odpędzali biczem.
669 Dopieroż szkapę wodą chlustać, dopieroż jej pęciny i boki wycierać, dopieroż jej wygwizdywać, jakeśmy to u ojca słyszeli. Największa bieda była, kiedy szkapa dla uwolnienia się od nas i naszej opieki parę kroków w wodę dalej poszła.
671 — Utopi się! utopi! — wrzeszczał Piotruś i aż siniał i przysiadał na ziemię, obu się rękami brzucha własnego trzymając. Brnęliśmy tedy po nią i za ogon ku brzegowi ciągnęli, po czym, zziajani, zmęczeni, wracaliśmy do domu, szkapa naprzód, my za nią, mokrzy, ociekający wodą, jak topielcy.
674 I tę to naszą kochaną szkapę ojciec by sprzedać miał?
677 Było to w naszym rozumieniu coś, jakby skończenie świata.
680 Zaraz też, wyleciawszy do sieni, palnąłem Felka w ucho, on mnie na odlew w kark, ja znów, nie bawiący, grzmotnąłem go w plecy, on znów mnie pięścią w bok, aż mi świeczki w oczach stanęły. Zaczem my się obaj za czupryny chwycili i splątali, jak kłębek, potoczyli razem do progu. A taka w nas żałość była, taka z tej żałości srogość, że żaden pary nie puścił, nie pisnął nawet.
683 Zaraz też nam się po tej dzierce lżej na sercu stało.
685 Jużeśmy do izby wrócili, bo zimnisko ze dworu gnało, a ojciec precz jeszcze perswadował matce:
687 — Tera ci się za nią siaki taki grosina weźmie; a jak przychudnie, boć już i sieczki ujmuję, to kto co za nią da? Cóż, Anulka! Jak se myślisz, serce?
690 Matka westchnęła ciężko.
692 — I cóż ja se mam myśleć, mój Filipie?... Myślę, że nas Bóg ciężko dotknął tą chorobą. Myślę, żem ci się kamieniem u szyi stała i do dna cię ciągnę... O tych sierotach myślę...
695 Zakryła oczy ręką i zaszlochała głośno. Ojciec całował ją po głowie.
697 — Anulka!... Serce!... Anulka!... — powtarzał, aż nagle sam ryknął płaczem.
699 — Siarczyste!... — mruknął za mną Felek, wycierając oczy kułakiem.
702 Kilka dni minęło, a o sprzedaniu szkapy nie było jakoś mowy.
705 Matka miała się coraz gorzej. Jej ciężki, chrypiący kaszel z twardego snu dziecięcego po nocach nas budził. Raz wraz też zasypiała we dnie, a mimo że się nagle ciepło na świecie zrobiło, febra ją chwilami trzęsła, aż zęby szczękały. Ojciec chodził po izbie zgarbiony, żółty, jakby mu z dziesięć lat życia przybyło, a rękę na nas twardą miał i o byle co do czubów nam sięgał, aleśmy się tam wiele nie nastręczali, dużą część dnia spędzając w stajence.
708 Od kiedy zagroziła nam możność utracenia szkapy, stała się nam ona podwójnie drogą. Rozrzewniało nas teraz każde jej parsknięcie, każde ruszenie ogonem.
710 — O... je! — wołał Piotruś, wpatrzony w nią z zachwytem, gdy zanurzała w żłobie łeb swój wielki, a podniósłszy go, żuła gołą sieczkę, mrużąc zdrowe oko.
712 — O... pije! — wołał, gdy łeb wsadzała do starego wiaderka, aby żłopnąć raz i drugi wody, którąśmy jej przynosili własnoręcznie.
715 Ja i Felek siadaliśmy z obu jej stron na żłobie i, machając nogami, przyglądaliśmy się całymi godzinami każdemu jej ruchowi.
718 Ziemniaki nawet, któreśmy teraz już co dzień bez okrasy mieli, tuśmy przynosili, aby razem ze szkapą obiad jeść, chociaż dzielić się z nią nie było czym, bo nam samym jakoś się coraz szczuplej dostawało.
721 Weselej też było w stajence, niż w izbie, bo słońce w same zęby świeciło tu nam przez drzwi, na ścieżaj otwarte, a do suteryny od naszego kąta, jak rok długi, nie zajrzało nigdy.
723 — Ależ tu zimno u was! — mówił pan doktór, zachodząc do matki. — I wilgoć straszna! Powinniście się postarać o suchą i ciepłą izbę dla żony — dodawał, gdy go ojciec wyprowadzał do sieni — żona wasza nie może w takiej izbie leżeć. Powietrze fatalne, zgniłe, żadnej wentylacji, żadnego światła. Powinniście przecież dbać o kobietę, kiedy chora. Z nią coraz gorzej i musi być gorzej w takich warunkach.
726 Ojciec gryzł wąsy i milczał ze spuszczoną głową.
728 — Mleka by też jej trzeba świeżego, mięsa, wina kieliszek czasem... Tu lekarstwa nic nie poradzą, tu dietę trzeba posilną prowadzić...
731 Poszedł już, już i na drugą ulicę skręcił, bom patrzył za nim, a ojciec precz jeszcze w sieni stał, w ziemię patrzył i wąsy gryzł.
734 Aż nagle się poruszywszy, koszulę na piersiach szarpnął, woreczek ze szkaplerzem rozerwał, i dobywszy z niego srebrny pieniądz z Matką Boską, mnie po węgle i po mleko posłał, przykazując, żebym nie powiadał matce, jak i skąd.
737 Nazajutrz w południe zabieraliśmy się właśnie do przedstawienia, i już się Felek na szkapę gramolił, gdy nagle ojciec do stajenki wszedł, a za nim pan Łukasz Smolik, chrzestny Piotrusia naszego, dorożkarz z Pragi. Zaraz mnie coś tknęło, więc szturchnąłem Felka, i obaj stanęliśmy, jak trusie.
740 Pan Łukasz, próg przestąpiwszy, bat swój w kącie postawił, ogromny kościsty nos w połę kapoty granatowej utarł i, wyciągnąwszy chudą długą szyję, tabakę z wolna zażywał. Człowiek to był już stary, wysoki i dobrze zgarbiony; oczki miał małe, czarne, świdrowate, brwi krzaczaste i chudy, zarastający od spodu podbródek. Pod jego kościstym nosem sterczały żółte, saperskie wąsy, którymi, biorąc tabakę, jak królik, poruszał. Spod wielkiej granatowej czapy wyglądały sine, białawym puszkiem porośnięte uszy, z których prawe ozdobione było srebrnym kolczykiem. Do nas zaglądał pan Łukasz rzadko, choć go kumoterstwo z nami łączyło; mówiła o nim matka, że kutwa, że na groszach siedzi; czasem znów przepowiadała, że wszystko Piotrusiowi zapisze, bo wdowiec bezdzietny był.
743 Kiedyśmy się tak, oniemiawszy nagle, przypatrywali panu Łukaszowi, ojciec — jakby nas nie widział — do żłobu prosto poszedł, szkapę odwiązał i po zadzie ją dłonią uderzył.
745 — A no, stara! — zawołał, obracając ją łbem do światła. Szkapa zmrużyła zdrowe swoje oko, a ślepym, osłupiałym, szeroko otwartym zdawała się patrzeć gdzieś daleko, daleko.
748 Pan Łukasz, szczyptę tabaki u nosa trzymając, zaczął się słodko uśmiechać, a przekrzywiwszy głowę, patrzył na szkapę to z lewej, to z prawej strony.
750 — He!... He!... He!... A co to kumeczek przedawać chcesz?... Skórę czy kości?
753 Spojrzał ojciec posępnie spod oka, i zaraz mu się wąsy podniosły, ale przełknął tylko ślinę i rzekł:
755 — Skóra i kości zarobią u was, kumotrze, na mięso. Byle temu pochlebić trochę owsem, to to będzie, jak kluska, okrągłe.
757 — A bodaj też kumeńka!... — rozśmiał się pan Łukasz! — Pochlebić! Pochlebić! Ale to owies drogi tera, kumeńku. Pięć złotych ćwiarteczka, kumeńku! I siano też drogie...
759 — A drogie — rzekł obojętnie ojciec, ale widziałem, że mu się oczy zapaliły.
761 — Nastąp! Noga! Ano!... — zawołał, uderzając szkapę, która przestąpiła wlokące się za nią postronki.
763 — He!... He!... He!... — rozśmiał się słodziej jeszcze pan Łukasz. — I szpacik, widzę, jest...
765 — A jest! — odparł ojciec krótko, suchym głosem.
768 Pociągnąłem Felka za rękaw, jako że bezpieczniej mi się zdało bliżej drzwi się trzymać, ale mnie tylko łokciem pchnął i szeroko otwartymi oczyma to na ojca, to na przybyłego patrzył.
770 — U-u-u... szpat psia... — mówił tymczasem pan Łukasz, wyciągając obrastający podbródek z żółtej bawełnianej chustki. — U-u-u... szpat!... i ustami cmokać zaczął. Nie wyjdzie już ona z niego, nie! — dodał, wciągając niuch tabaki i kiwając głową.
773 Ojcu podnosiły się wąsy coraz wyżej, aż je ręką w dół szarpnął.
775 — Ja jej tam kumotrowi nie wpieram! — rzekł, patrząc w ziemię. — Dla mnie ona i ze szpatem dobra! Żeby nie choroba kobiety, to bym kobyły pewno nie puszczał między ludzi! Toć żywicielka nasza.
778 Pan Łukasz zmilczał, a schyliwszy się, dłonie na kolanach oparł i po nogach szkapie patrzył.
780 — Łogawa może?... He!... He!... He!... — rozśmiał się pytająco.
782 — Łogawa! Ta kobyła łogawa! — krzyknął ojciec, a już cały stał w ogniach. — Żeby mnie tak Bóg skarał, jak ona łogawa! Pokaż, kumoter?... Gdzie ona łogawa?...
784 — No... no!... — uśmiechał się słodko pan Łukasz— ja też tylko się pytam, boć to przy kupnie konia, jak przy żeniaczce: czego nie dopatrzysz okiem, to dopłacisz workiem...
786 — Ja ta nie machlerz — rzekł porywczo ojciec, a już mu ręce latać zaczęły. — Ja ta nikogo omachlować nie chcę! Co prawda, powiem, a co nieprawda — nie.
788 — A co ona?... ślepa?... — zapytał nagle, prostując się, pan Łukasz i, rozsunąwszy palcami zmartwiałą powiekę szkapy, z bliska jej w oczy zajrzał.
791 Poruszył się Felek, a przestąpiwszy z nogi na nogę, szczypnął mnie w słabiznę, tak żem omal nie wrzasnął.
793 — A ślepa — odrzekł na podziw spokojnym głosem ojciec, choć znów mu się wąsy zjeżyły. — Na lewe oko ślepa. Takem ją już kupił i taka je. U mnie ta nie oślepła.
795 — He! He! He!... — rozśmiał się słodko pan Łukasz i znów do tabaki sięgnął.
797 — Tak mi też, kumeńku, mów! Ślepa!... U-u-u... szpetnie ślepa!... U-u-u!...
800 Otrząsnął palce i tabakierkę schował.
802 — Jak ona ślepa jest — rzekł, pociągając nosem — to znów inszy interes, insze gadanie...
805 Po twarzy ojca przeleciał nagły ogień.
807 — A cóż tam za insze gadanie ma być? — rzekł porywczym nieco głosem. — Ślepa, to ślepa! Przecie jej kumoter na książce uczyć nie da, do szkoły nie pośle. A ja kumotrowi powiadam, że druga ślepa szkapa lepsza je, niż ta widząca. A to kobyła dróżna taka, żem, jak żyjący, przez tyle lat, dróżniejszej nie widział.
809 — Ale... ale!... — śmiał się słodko pan Łukasz. — Bogdaj cię też, kumeńku, z taką mową. Toć byś ty, kumeńku, wmówić we mnie chciał, że ślepa szkapa najlepsza.
811 — Najlepsza — nie najlepsza! A równo com dróżniejszej kobyły nie widział, tom nie widział. A co o wmawianiu to najmniej, bom przecie katolik, nie Żyd.
814 Ojciec mówił z wolna, hamując się, ale głos mu kipiał.
817 Nagle, jakby nas dopiero co zobaczył, chwycił Felka za kark i, pchnąwszy go we drzwi, krzyknął:
819 — A nie pójdziecie wy mi stąd, psienogi?...
822 Dmuchnęliśmy, jak wiatr, ze stajenki i, jak wiatr, do izby wpadli.
825 W parę pacierzy potem wszedł ojciec uspokojony wraz z panem Łukaszem, jako że nie godzi się o bydlę targu przybijać inaczej, tylko w izbie, pod dachem; cygany tylko nie pilnują tego. Zaraz też zaczęli sobie rękę dawać, pan Łukasz przez połę swej dorożkarskiej kapoty, ojciec przez spencer, co mu w strzępach na grzbiecie wisiał.
827 — Bóg świadkiem — mówił ojciec — żebym obcemu, a jeszcze też Żydowi, za żadne pieniądze kobyły tej nie sprzedał. Tak wiem, przynajmniej w dobre ręce idzie.
829 — He... He... He!... — śmiał się pan Łukasz — po kumoterstwie! Po kumoterstwie! Krzywdy jej nie zrobię...
831 — A jakby, nie daj, Boże — tu głową wskazał na matkę, która, jak martwa, z zamkniętymi oczami leżała — no, toć człowiek nie kamień, toć już tak po przyjacielstwie darmo wywiozę...
834 Nie odrzekł ojciec nic, ani w tę, ani w tę stronę, tylko oczy spuścił, i wąsów szarpnął, а matka obudziła się z jękiem. Może nie spała nawet.
837 Kiedy pan Łukasz, zgiąwszy się we dwoje, z izby za ojcem wychodził, rzuciliśmy się w te pędy, żeby do szkapy lecieć.
840 Ale ojciec odwrócił się nagle:
842 — Ani mi nosem za próg! — krzyknął ostro. — W izbie siedzieć...
848 Byliśmy, jak ogłuszeni. Patrzyłem na Felka, a on patrzył na mnie; oczy robiły mu się coraz większe, coraz przeźroczystsze, usta i broda, jak w febrze, latały, aż, schwyciwszy się obu garściami za włosy: — Siarczyste! — krzyknął i zaniósł się wielkim płaczem.
851 Zaczęły się teraz dobre czasy. W izbie zrobiło się ciepło, grzyby po ścianach róść przestały, od sklepikarki pożyczyliśmy drugiego kaganka na kaszę.
854 Tylko, że bez szkapy okrutnie się nam widziało smutno, a co który na stajenkę spojrzał, to mu świeczki w oczach stawały. A i matka jakoś nie miała wskórania.
856 — Już ja będę umierać, Filipie... — mówiła takim cichuchnym głosem, jak ten wiatr letni. — Już się ty nie kosztuj na mnie.
859 To znów ni z tego, ni z owego jej się poprawiało; wołała, żeby jej piwa zagrzać, albo i mleka z masłem, a Piotrusia sama myła, czesała; opowiadała nam wtedy, jak to ona ozdrowieje, jak do Częstochowy pójdzie, jak nas ze sobą zabierze, jakie to my tam zobaczymy wieże, jaki kościół, jakie granie na organach będzie. A miała wtedy płomień na twarzy, a oczy świeciły jej, jak próchno. Bywało tak zwykle wieczorem.
862 Ale, gdy przyszedł ranek, leżała, niby bez duszy, co dzień bielsza, a jak ta mgiełka przezroczysta. Ani w niej głosu, ani w niej tchu, ani żadnego chcenia. Porywa się ojciec, ucho do ust przykłada, przykazuje nam cicho być — i słucha. Aż westchnie głośno, jakby sam nagle ożył, i oczy do tego czarnego krzyża nad łóżkiem podniesie.
865 Aż raz się nie dosłuchał jakoś.
868 Matka umarła w nocy tak cicho, że nikt nie słyszał nawet.
871 Piotruś przy niej tej nocy spał, a i on nie słyszał. Wyszła z niej duszyczka, jak para; ani się tyle nie załomotała, co wróbel, kiedy odlata.
873 Więc, kiedy ojciec, oderwawszy głowę od jej wyschłych piersi, krzyknął, że matka nie żyje, stanęliśmy przed łóżkiem w wielkim zadziwieniu, patrząc na posiniałe usta, to na Piotrusia, który przy jej zimnych, sztywnie wyciągniętych nogach spał ciepły, rumiany, perlistym potem na czołku okryty... Taki ci pędrak, że go śmierć łokciem trąciła, a on nic.
876 Zaraz się w naszej izbie tumult wielki zrobił, sąsiadek się naschodziło, zaczęły radzić, głowami kiwać, wzdychać, a że nam ojciec tego dnia kaszy nie gotował, a Piotruś jeść płakał, więc go sklepikarka wzięła do siebie, a i nam po bułce dała.
878 — A to ci baba skruszała! — szepnął Felek, po czym ją zaraz pocałował i bosymi nogami szastnął w zamaszystym ukłonie.
881 Cały ten dzień było mi tak, jakby mi kto do ucha szeptał: „Nie ma już matki!... umarła już matka...” To zaraz wycierałem pięściami oczy, bo mi się okrutnie płakać chciało.
884 Mimo to jednak bawiliśmy się tego dnia doskonale, bo taka u nas ciżba była, jak na Ordynackiem. Jak zapamiętam, nigdym nie widział tylu ludzi w naszej suterynie; co kto przejdzie koło nas, to po głowach głaszcze, to się lituje, to pociąga nosem.
887 Wczoraj jeszcze w całej kamienicy nikt na nas inaczej nie wołał, tylko łobuzy, albo urwipołcie; a dziś, jakby im kto gęby miodem posmarował: „Sieroty! Sieroteńki! Niebożątka!...”
890 A Felek tylko się nastawia, a oczami mruga, a co kto przejdzie, to mnie poszturchuje.
892 — A to ci komedyje! A to tyjatr!... — szepcze i w ściśniętych pięściach robi dwie skandaliczne figi, a język sam mu się spoza zębów wysuwa, cienki i ostry, jak żądło.
895 Ojciec tymczasem, jak nieprzytomny, po izbie chodził, co weźmie, to położy, choć się tam w tej pustce nie było wielce czego jąć.
898 A baby nuż się po naszej biedzie rozglądać, nuż jedna drugiej na ucho szeptać, nuż ramionami ruszać, a głową trząść i stękać... Myślałem, że temu nigdy końca nie będzie, aż się nareszcie rozeszły, bo im obiad z garnków kipiał.
901 Żeby nie to ludzkie litowanie, to byśmy i nie czuli tak bardzo, że matka umarła. Z pół roku już się nie podnosiła w tej chorobie, a w ostatnich czasach tak samo cichutko na pościeli leżała, jak i teraz. I teraz, kiedym na nią patrzył, zdawało mi się, że spod rzęs za Piotrusiem oczyma wodzi i uśmiecha się leciuchno i co tylko ma powiedzieć: „Gdzie on tam gruby, biedaczysko!” Zupełnie jak dawniej; tylko, że się tak świece nie paliły przy niej...
904 Od świec tych padała na nią żółtość przezroczysta, która mnie straszyła; uczułem też, że zimne miała ręce, gdy nam je ojciec pocałować kazał. Ojcu jednak przy niej ciepło być musiało, bo, nabiegawszy się cały dzień, a to do kancelarii, a to do stolarzy, a to o furmankę — kiedy się ludzie rozeszli, na zydlu u łóżka siadł, ręką głowę podparł i patrzył: to na krzyż czarny, nad łóżkiem matki wiszący, to na głębokie cienie jej zamkniętych oczu. Usnąłem, a on jeszcze siedział. Ale w nocy obudziło mnie ciche szlochanie.
907 To Felek, który się przez cały dzień szastał i nastawiał i z ludzi wydziwiał, a mnie w boki szturchał, siedział teraz na sienniku, w otwartej na piersiach koszulinie, rękami sterczące kolana objął, patrzył w pustą izbę i płakał.
910 Trzeciego dnia, spaliśmy jeszcze pod maglą w sionce, gdzie nam ojciec siennik zaciągnąć kazał, kiedy we śnie usłyszałem jak gdyby znajome rżenie.
913 Zerwałem się; serce mi biło, jak młotem.
916 Rżenie odezwało się znowu.
918 — Felek! Szkapa rży! — krzyknąłem, chwyciwszy go za ramię.
921 Szarpnął się i na drugi bok przewrócił, ale, gdy znów słyszeć się dało, porwał się on także, na sienniku siadł i, szeroko otworzywszy oczy, słuchał...
924 Przeciągłe ciche rżenie odezwało się raz jeszcze.
926 — Szkapa! — wrzasnął Felek i, porwawszy na siebie katankę, ku schodom suteryny się rzucił.
929 Zacząłem się na gwałt odziewać, a tak mi ręce latały, żem do żadnego guzika trafić nie mógł.
931 — Wstawaj, Piotruś — wołałem — wstawaj! Szkapa przyszła!
934 I trząsłem nim, jak wiązką słomy, bo się niełatwo budził.
937 Istotnie, przed bramą, zaprzężona do prostego, zasłanego kilimkiem woza, stała nasza szkapa. U karku jej wisiał już Felek, objąwszy ją oburącz, o ile dostać mógł; przy wozie stał pan Łukasz Smolik i częstował stróża tabaką.
940 Podnieśliśmy zaraz wrzask nie do opisania.
942 — Szkapa! Nasza szkapa! Nasza droga, kochana, stara! — wołaliśmy na przemian, głaszcząc ją, klepiąc, tuląc się do niej, gdzie kto mógł. Piotruś gwałtem gramolić się chciał na nią.
944 — Stęskniła się bez nas szkapa, co?... Przyszła do nas szkapa?... Przyszła?... Poczciwa, dobra, stara szkapa nasza.
947 I nuż jej zaglądać w zęby, nuż jej obmacywać nogi, nuż jej grzywę palcami czesać. Ani nam w myśli powstało, po co ta szkapa do nas przyszła, na co to wóz ten czekał.
950 Ale i ona poznała nas także, i ona cieszyła się nami: przednią nogą, którą szpat znacznie pogrubiał, uderzała po bruku wesoło, ochoczo, jakoby krzesząc dla nas iskierki radości; łeb jej to podnosił się, to schylał, nozdrza parskały raźno; to znów na głosy nasze i śmiechy strzygła uszami, wyciągała szyję, a donośne jej rżenie przenikało nas niewymowną rozkoszą.
953 Rżenie to zlewało się w jedno z trynitarskim dzwonem, który w tej chwili posępnie bić zaczął. Jednocześnie rozległ się z suteryny głuchy odgłos młotka. Aniśmy się spostrzegli, kiedy na wozie ustawiono trumnę.
955 — Wio! — zawołał pan Łukasz. Szkapa ruszyła, a my przy niej kłusem.
958 Na rogu ulicy obejrzałem się: gromadka sąsiadek i przechodniów już się rozproszyła, a za wozem, na którym pan Łukasz siedząc powoził, szedł ojciec sam, z czapką w ręku i zwieszoną głową.
961 Co do nas, biegliśmy tuż przy szkapie wesoło, ochoczo, ani na chwilę nie przerywając rozmów i pieszczoty. Poranek był majowy, promienie słońca zalewały blaskiem ulice, most, Wisłę; z każdego gzymsu świerkały wróble. Głośniej wszakże, niż wróble, szczebiotała nasza gromadka.
963 — Dzisz, Wicek — wołał Felek — jak ci to zgrubiała! Jakie ci to boki wyłożone ma?... Dzisz, jakie ci nowe naszelniki... jaki ci kantar...
966 I my znów dalej chórem:
968 — Szkapa! nasza szkapa! Nasza droga, stara szkapa!
971 Ludzie oglądali się za nami. Dziwnym się wydawał ten pogrzeb, z trójką tak dobrze bawiących się dzieci na czele. Zwłaszcza na moście, gdzie wolniej w tłoku trzeba było jechać, robił nasz orszak pogrzebowy szczególne wrażenie.
974 Przechodnie stawali i wzruszali ramionami. Parę razy nawet krzyknął na nas pan Łukasz, żeby za wozem iść, aleśmy ani na krok szkapy odstąpić nie chcieli.
977 Słońce przygrzewało coraz silniej, droga stała się piaszczysta, żmudna; szkapa ciągnęła swój ciężar z pewnym wysileniem: zdrowe jej oko mrużyło się od blasku, na ślepym, osłupiałem, siadały rozdrażnione gorącem muchy. Natychmiast ułamaliśmy kilka wierzbowych witek i zaczęli ją skwapliwie oganiać. Sami nie czuliśmy zmęczenia. Boso, w lichych szarawarkach i kurtkach łatanych dreptaliśmy obok szkapy wesoło, ochoczo, a krzyże cmentarne wciąż rosły a rosły przed nami...
980 Że trumny nie miał kto nieść, puszczono nas z wozem za bramę. Ale tu czekać trzeba, gdyż grabarz dołka nie skończył kopać i dopiero teraz pośpiesznie wyrzucać zaczął z niego żółty piasek. Natychmiast zaczęliśmy rwać dla szkapy szczaw zajęczy i soczystą babkę, której pełno było na drożynie. Tymczasem ojciec z panem Łukaszem zdjęli z wozu trumnę i postawili ją nad brzegiem dołka. Nie musiała być ciężką, bo kumoter, choć stary, prosto pod nią stał; a jednak ojca tak zgięła do ziemi, jak ten krzyż padającego Chrystusa, com go na stacjach bernardyńskich widział.
983 Zaraz też brzęknął cienkim głosem dzwonek, a w chwilę potem przyszedł ksiądz w komeżce i kościelny z krzyżem i kropidłem. Spojrzał na nas ojciec surowo, więc my poklękli z Felkiem, trzymając w pięściach pęki świeżej trawy. Pan Łukasz i ojciec poklękli także, grabarz kończył robotę. Raz, dwa, trzy, odprawił ksiądz swoją łacińską modlitwę, wspomniał imię i nazwisko matki, Ojcze nasz mówić kazał, sam zacząwszy głośno.
986 Podniósł ojciec twarz i obie ręce w niebo; z jego oczu padały łzy ciężkie, grube. Felek, tuż przy mnie klęcząc, trzepał pacierz z wzrokiem utkwionym w szkapę.
989 Zrobiła się cisza taka, że słychać było leciuchne szmery wierzby i cykanie świerszcza.
991 — O, je!... je!... — rozległ się nagle wśród tej ciszy cienki głos Piotrusia, który pełne rączyny trawy i wiosennego kwiecia szkapie przed pyskiem trzymał, rozsypując bratki polne i białe stokrocie. Szkapa delikatnie z rąk dziecka brała wargami trawę i żuła ją, przechylając łeb, melancholicznie zwróciwszy ślepe, zbielałe oko w słońce. Spojrzał ksiądz, zmarszczył się ojciec, a ponieważ najbliżej klęczałem mu pod ręką, silnie mnie za ucho pociągnął.
994 Wnet Felek zaczął się rozgłośnie pięścią w pierś bić, na znak, jako już pacierz i wszystko, co do niego należało, dokumentnie skończył, zaczem, zerknąwszy na ojca, chyłkiem do szkapy pomknął, a i na mnie kiwnął. Ksiądz też, trumnę pokropiwszy, z czego i nam się niecoś poświęcenia dostało, z kościelnym odszedł.
997 Dołek jeszcze nie był wybrany. Grabarz na glinę natrafił i po trochu ją tylko, jak masła na chleb, na łopatę brał.
1000 Ojciec modlił się ciągle. Wszakże panu Łukaszowi pilno widać było, bo raz wraz tabakę niuchał i na wóz pozierał, a w głowę się drapał, aż się ścisnęli, potrzęśli raz i drugi z wielkim przyjacielstwem, po czym kumoter do szkapy poszedł.
1003 Jużeśmy ją wystroili, jakby pannę młodą. Świeże, rozkwitłe gałęzie akacji sterczały jej za uszami, za uprzężą, za chomątem, gdzie tylko co wetknąć się dało. Pęk żółtych mleczów tkwił nad czołem, pod skrzyżowym rzemieniem. Z grzywy opadały ostróżki i zajęcze maczki. Resztę zieleni trzymaliśmy w rękach, aby szkapę od bąków opędzać.
1006 Zaczął się teraz prawdziwy tryumfalny pochód.
1009 Najpierw kroczył Piotruś, nie patrzący drogi, nadeptując małe, świeże, z żółtego piasku sypane grobki dziecięce, ile razy się na wóz obejrzał. Za Piotrusiem szkapa — wyrzucała z cichym parskaniem łbem, obciążonym kwieciem i zielenią, ja zaś i Felek, jak giermkowie, po lewej i po prawej stronie. Wóz toczył się z wolna, to podnosząc się, to opadając na zapadłych grobach, a za nami, z głuchym, coraz głuchszym łoskotem, padała ziemia na matczyną trumnę.