172612f7221d1cd6adc4d110ca9b207fd7cc1bc5
[wolnelektury.git] / books / reymont_chlopi1_jesien.txt
1
2 -----
3 Publikacja zrealizowana w ramach projektu Wolne Lektury (http://wolnelektury.pl/). Reprodukcja cyfrowa wykonana przez Bibliotekę Narodową z egzemplarza pochodzącego ze zbiorów BN.
4 Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się w domenie publicznej, co oznacza, że możesz go swobodnie wykorzystywać, publikować i rozpowszechniać.
5 Źródło:
6 -----
7
8 AUTOR: 
9 TYTUŁ: 
10
11
12
13
14
15
16
17
18 Władysław Stanisław Reymont
19
20 Chłopi
21
22 Część pierwsza — Jesień
23
24
25
26         Miriamowi
27         (Zenonowi Przesmyckiemu)
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37 I
38
39
40 — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
41
42 — Na wieki wieków, moja Agato, a dokąd to wędrujecie, co?
43
44 — We świat, do ludzi, dobrodzieju kochany — w tyli świat!... — zakreśliła kijaszkiem łuk od wschodu do zachodu.
45
46
47 Ksiądz spojrzał bezwiednie w tę dal i rychło przywarł oczy, bo nad zachodem wisiało oślepiające słońce; a potem spytał ciszej, lękliwiej jakby...
48
49 — Wypędzili was Kłębowie, co? A może to ino niezgoda?... może...
50
51
52 Nie zaraz odrzekła, wyprostowała się nieco, powlekła ciężko starymi wypełzłymi oczami po polach ojesieniałych, pustych i po dachach wsi, zanurzonej w sadach.
53
54 — I... nie wypędzali... jakżeby... dobre są ludzie — krewniaki. Niezgody też nijakiej być nie było. Samam ino zmiarkowała, że trza mi w świat. Z cudzego woza to złaź choć i w pół morza.
55
56
57 Trza było... roboty już la mnie nie miały... na zimę idzie, to jakże — darmo mi to dadzą warzę abo i ten kąt do spania?...
58
59
60 A że rychtyk i ciołka odsadzili od maci... a i gąski, bo to już zimne nocki, trza zagnać pod strzechę, tom i zrobiła miejsce... jakże, bydlątek szkoda, Boże stworzenie też... A ludzie dobre, bo mię choć latem przytulą, kąta ani tej łyżki strawy nie żałują, że se człowiek kiej jaka gospodyni paraduje...
61
62
63 A na zimę we świat, po proszonym.
64
65
66 Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uproszę i do zwiesny z Panajezusową łaską przechyrlam, a jeszcze się coś niecoś grosza uścibi — to rychtyk la nich na przednówek... krewniaki przeciech...
67
68
69 A już ta Jezusiczek przenajsłodszy biedoty opuścić nie opuści.
70
71 — Nie opuści, nie — zawołał gorąco i wstydliwie wsadził jej w garść złotówkę.
72
73 — Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju!
74
75
76 Przypadła mu do kolan roztrzęsioną głową, a łzy jak groch posypały się po jej twarzy szarej i zradlonej jak te jesienne podorówki.
77
78 — Idźcie z Bogiem, idźcie — szeptał zakłopotany podnosząc ją z ziemi.
79
80
81 Zebrała drżącymi rękami torby i kijaszek z jeżem na końcu, przeżegnała się i poszła szeroką, wyboistą drogą ku lasom; raz wraz tylko odwracała się ku wsi, ku polom, na których kopano kartofle, i na te dymy pastusich ognisk, co się snuły nisko nad ścierniskami — poglądała żałośnie, aż i zniknęła za przydrożnymi krzami.
82
83
84 A ksiądz usiadł z powrotem na kółkach od pługa, zażył tabaki i rozłożył brewiarz, ale oczy ześlizgiwały mu się z czerwonych liter i leciały po ogromnych, w jesiennej zadumie pogrążonych ziemiach, to po bladym niebie błądziły lub zatrzymywały się na parobku, pochylonym nad pługiem.
85
86 — Walek... bruzda krzywa... te... — zawołał unosząc się nieco i chodził już oczami krok za krokiem za parą tłustych siwków, ciągnących pług ze skrzypem.
87
88
89 Zaczął znowu bezwiednie przebiegać czerwone litery brewiarza i poruszać ustami, ale co chwila gonił oczami siwki, to stadko wron, które ostrożnie, z wyciągniętymi dziobami podskakiwały w bruździe i raz wraz, za każdym świstem bata, za każdym nawrotem pługa, podrywały się ciężko, padały zaraz na zorane zagony i ostrzyły dzioby o twarde, zeschłe skiby.
90
91 — Walek! a śmignij no prawą po portkach, bo zostaje!
92
93
94 Uśmiechnął się, bo jakoż po bacie prawa już równo ciągnęła, a gdy konie doszły do drogi, uniósł się żywo, poklepał je przyjaźnie po karkach, aż wyciągały do niego nozdrza i przyjacielsko obwąchiwały twarz.
95
96 — Heeet-aa! — wołał śpiewnie Walek, wyciągnął błyszczący jakby ze srebra pług, uniósł go lekko, pociągnął konie lejcami, że zatoczyły krótki łuk, wraził krój błyszczący w rżysko, śmignął batem, konie pociągły z miejsca, aż zgrzytnęły orczyki — i orał dalej wielki łan ziemi, co pod prostym kątem spadał od drogi po pochyłości i niby długi wątek zgrzebnych skib rozciągał się aż ku wsi, leżącej nisko i jakby zatopionej w czerwonawych i żółtawych sadach.
97
98
99 Cicho było, ciepło i nieco sennie.
100
101
102 Słońce, chociaż to był już koniec września, przygrzewało jeszcze niezgorzej — wisiało w połowie drogi między południem a zachodem, nad lasami, że już krze i kamionki, i grusze po polach, a nawet zeschłe twarde skiby kładły za się cienie mocne i chłodne.
103
104
105 Cisza była na polach opustoszałych i upajająca słodkość w powietrzu, przymglonym kurzawą słoneczną; na wysokim, bladym błękicie leżały gdzieniegdzie bezładnie porozrzucane ogromne białe chmury niby zwały śniegów, nawiane przez wichry i postrzępione.
106
107
108 A pod nimi, jak okiem ogarnąć, leżały szare pola niby olbrzymia misa o modrych wrębach lasów — misa, przez którą, jak srebrne przędziwo rozbłysłe w słońcu, migotała się w skrętach rzeka spod olch i łozin nadbrzeżnych. Wzbierała w pośrodku wsi w ogromny podłużny staw i uciekała na północ wyrwą wśród pagórków; na dnie kotliny, dokoła stawu, leżała wieś i grała w słońcu jesiennymi barwami sadów — niby czerwono-żółta liszka, zwinięta na szarym liściu łopianu, od której do lasów wyciągało się długie, splątane nieco przędziwo zagonów, płachty pól szarych, sznury miedz pełnych kamionek i tarnin — tylko gdzieniegdzie w tej srebrnawej szarości rozlewały się strugi złota — łubiny żółciły się kwiatem pachnącym, to bielały omdlałe, wyschłe łożyska strumieni albo leżały piaszczyste senne drogi i nad nimi rzędy potężnych topoli z wolna wspinały się na wzgórza i pochylały ku lasom.
109
110
111 Ksiądz ocknął się z zapatrzenia, bo długi, żałosny ryk rozległ się gdzieś niedaleko, aż wrony poderwały się z krzykiem i skośnym rzutem leciały na kopaniska — a czarny migocący cień biegł za nimi dołem po rżyskach i podorówkach.
112
113
114 Przysłonił ręką oczy i patrzył pod słońce — drogą od lasów szła jakaś dziewczyna i ciągnęła za sobą na postronku dużą, czerwoną krowę; gdy przechodziła obok, pochwaliła Boga i chciała skręcić, aby księdza pocałować w rękę, ale krowa szarpnęła ją w bok i znowu ryczeć zaczęła.
115
116 — Na sprzedanie prowadzisz, co?
117
118 — Ni... ino do młynarzowego bysia... a stójże, zapowietrzona... Wściekłaś się czy co! — wołała zadyszana, usiłując powstrzymać, ale krowa ją pociągnęła, że już obie gnały w dyrdy, aż kurz je zakrył obłokiem.
119
120
121 A potem wlókł się ciężko po piaszczystej drodze Żyd szmaciarz, pchał przed sobą taczki dobrze naładowane, bo raz wraz przysiadał i ciężko dyszał.
122
123 — Co tam słychać, Moszku?
124
125 — Co słychać?... Komu dobrze, to i dobrze słychać... Kartofle chwalą Bogu obrodziły, żyto sypie, kapusta będzie. Kto ma kartofle, kto ma żyto, kto ma kapustę — temu dobrze słychać! — Pocałował księdza w rękaw, założył na kark pas od taczek i pchał dalej, lżej już, bo zaczynał się spadek łagodny.
126
127
128 A potem szedł środkiem drogi w kurzawie, bo zamiatał nogami, ślepy dziad, prowadzony przez tłustego kundla na sznurku.
129
130
131 A potem leciał od lasu chłopak z butelką, ale ten ujrzawszy księdza przy drodze okrążył go z dala i biegł na przełaj pól do karczmy.
132
133
134 To znowu chłop z sąsiedniej wsi wiózł zboże do młyna albo Żydówka pędziła stado kupionych gęsi.
135
136
137 A każdy pochwalił Boga, zamienił słów parę i szedł w swoją drogę, odprowadzany życzliwym słowem i spojrzeniem księdza, któren, że już słońce było coraz niżej, powstał i krzyknął do Walka:
138
139 — Doórz do brzózek i do domu... na nic się konie zmachają.
140
141
142 I poszedł wolno miedzami, odmawiał półgłosem modlitwy i jasnym, pełnym kochania spojrzeniem ogarniał pola...
143
144
145 ...Rzędy kobiet czerwieniły się na kopaniskach... rozlegał się grochot zsypywanych do wozów kartofli... miejscami orano jeszcze pod siew... stada krów srokatych pasły się na ugorach... długie, popielate zagony rdzawiły się młodą szczotką zbóż wschodzących... to gęsi niby płaty śniegów bieliły się na wytartych, zrudziałych łąkach... krowa gdzieś zaryczała... ogniska się paliły i długie, niebieskie warkocze dymów ciągnęły się nad zagonami... Wóz zaturkotał albo pług zgrzytnął o kamienie... to cisza znowu obejmowała ziemię na chwilę, że słychać było głuchy bełkot rzeki i turkot młyna, schowanego za wsią, w zbitym gąszczu drzew pożółkłych... to znowu śpiewka się zerwała lub krzyk nie wiadomo skąd powstały leciał nisko, tłukł się po bruzdach i dołach i tonął bez echa w jesiennej szarości, na ścierniskach oprzędzonych srebrnymi pajęczynami, w pustych sennych drogach, nad którymi pochylały się jarzębiny o krwawych, ciężkich głowach... to włóczono role i tuman szarego, przesłonecznionego kurzu podnosił się za bronami, wydłużał i pełzał aż na wzgórze i opadał, a spod niego niby z obłoku wychylał się bosy chłop, z gołą głową, przewiązany płachtą — szedł wolno, nabierał ziarna z płachty i siał ruchem monotonnym, nabożnym i błogosławiącym ziemi, dochodził do końca zagonów, nabierał z worka zboża, nawracał i z wolna podchodził pod wzgórze, że najpierw głowa rozczochrana, potem ramiona, a w końcu już był cały widny na tle słońca z tym samym błogosławiącym ruchem siejby; z tym samym świętym rzutem rozrzucał zboże, co jak złoty pył kolistym wirem padało na ziemię.
146
147
148 Ksiądz szedł coraz wolniej, czasem przystawał, aby odetchnąć, to znowu obejrzał się na swoje siwki, to przyglądał się chłopakom, obtłukującym kamieniami ogromną gruszę, aż hurmem przybiegli do niego i chowając ręce za siebie całowali w rękaw sutanny.
149
150
151 Pogładził ich po głowach i rzekł upominająco:
152
153 — Nie łamcie ino gałęzi, bo na bezrok gruszek mieć nie będziecie.
154
155 — My nie rzucalim na gruszki, ino że tam jest gapie gniazdo — ozwał się śmielszy.
156
157
158 Ksiądz się uśmiechnął dobrotliwie i zaraz znowu przystanął przy kopaczach.
159
160 — Szczęść Boże w robocie!
161
162 — Boże zapłać, dziękujemy! — odpowiedzieli razem, prostując się, i ruszyli wszyscy do ucałowania rąk dobrodzieja kochanego.
163
164 — Pan Bóg dał latoś urodzaj na kartofle, co? — mówił wyciągając otwartą tabakierkę do mężczyzn — brali sumiennie i z szacunkiem w szczypty, nie śmiejąc przy nim zażywać.
165
166 — Juści, kartofle kiej kocie łby i dużo pod krzami.
167
168 — Ha, to świnie zdrożeją, bo jaki taki chciał będzie wsadzać do karmika.
169
170 — Już i tak drogie; na zarazę latem wyginęły, a i do Prus kupują.
171
172 — Prawda, prawda. A czyje to ziemniaki kopiecie?
173
174 — A Borynowe.
175
176 — Gospodarza nie widzę, tom i rozeznać nie rozeznał.
177
178 — Ociec pojechali z moim ano do boru.
179
180 — A to wy, Anna, jakże się macie? — zwrócił się do młodej, przystojnej kobiety w czerwonej chustce na głowie, która, że ręce miała uwalane ziemią, przez zapaskę ujęła jego rękę i pocałowała.
181
182 — Jakże się ma ten wasz chłopak, com go to we żniwa chrzcił?
183
184 — Bóg zapłać dobrodziejowi, zdrów się chowa i coś niecoś bałykuje.
185
186 — No, zostańcie z Bogiem.
187
188 — Panu Bogu oddajem.
189
190
191 I ksiądz skręcił na prawo, ku cmentarzowi, który leżał z tej strony wsi, przy topolami wysadzonej drodze.
192
193
194 Długo za nim spoglądali w milczeniu, na jego smukłą, pochyloną nieco postać, dopiero gdy przeszedł niskie, kamienne ogrodzenie cmentarza i szedł między mogiłami ku kaplicy, co stała wpośród pożółkłych brzóz i klonów czerwonych, rozwiązały się im języki.
195
196 — Lepszego to i na całym świecie nie znaleźć — zaczęła któraś z kobiet.
197
198 — Juści, chciały go też zabrać do miasta... żeby ociec z wójtem nie jeździli prosić biskupa, to byśwa go i nie mieli... Kopta no, ludzie, kopta, bo do wieczora mało daleko, a ziemniaków mało wiele! — mówiła Anna wysypując swój kosz na kupę żółcącą się na rozkopanej ziemi, pełnej zeschłych łęcin.
199
200
201 Wzięli się chyżo za robotę i w cichości, że ino słychać było dziabanie motyczek o twardą ziemię, a czasem suchy dźwięk żelaza o kamień. Czasami ktoś niektoś wyprostował zgięty i zbolały grzbiet, odetchnął głęboko, popatrzył bezmyślnie na siejącego przed nimi i znowu kopał, wybierał z szarej ziemi żółte ziemniaki i rzucał do kosza, przed się stojącego.
202
203
204 Ludzi było kilkanaścioro, przeważnie starych kobiet i komorników, a za nimi bieliły się dwa krzyżaki, u których w płachtach leżały dzieci raz wraz popłakując.
205
206 — A tak i stara poszła we świat — zaczęła Jagustynka.
207
208 — Kto? — spytała Anna podnosząc się.
209
210 — A stara Agata.
211
212 — Na żebry...
213
214 — Juści, że na żebry! Hale! nie na słodkości, ino na żebry. Obrobiła krewniaków, wysłużyła się im bez lato, to już ją puściły na wolny dech.
215
216 — Wróci na zwiesnę, to im naznosi w torebeczkach, a to i cukru, a to i harbaty, a to i grosza coś niecoś; zaraz ją będą miłowały, każą spać w łóżku, pod pierzyną, robić nie dadzą, coby se wypoczena... A wujna, a ciotka jej mówią, póki tego ostatniego szelążka od niej nie wyciągną... A jesienią to już la niej miejsca nie ma w sieni ani we chliwie. Ścierwy, psie krewniaki i zapowietrzone — wybuchała Jagustynka i taki gniew ją przejął, że stara jej twarz posiniała.
217
218 — Biednemu to zawsze na ten przykład wiatr w oczy — dorzucił jeden z komorników, stary, wynędzniały chłop z krzywą gębą.
219
220 — Kopta no, ludzie, kopta — popędzała Anna nierada tokowi rozmowy.
221
222
223 Jagustynka, że to długo nie mogła bez gadania, to spojrzała na siejącego i rzekła:
224
225 — Te Paczesie to stare chłopy, że jaże im już kłaki na łbach puszczają...
226
227 — Ale kawalery zawdy — rzekła insza kobieta.
228
229 — A tyle dziewuch się starzeje albo i służby szukać idzie...
230
231 — Przeciech, a one mają cały półwłóczek i jeszcze łączkę za młynem.
232
233 — Juści, abo to im matka da się żenić... abo to im popuści...
234
235 — A kto by krowy doił, kto by opierał, kto by kole gospodarstwa abo i śwyń chodził...
236
237 — Obrządzają se matulę i Jagusię, bo jakże, Jagna kiej pani jaka, kiej i druga dziedziczka, ino się stroi... a myje, a w lusterku przegląda, a warkocze zaplata.
238
239 — I patrzy ino, kogo by puścić pod pierzynę, któren aby mocny! — dorzuciła znowu ze złym uśmiechem Jagustynka.
240
241 — Józek Banachów posyłał z wódką — nie chciała.
242
243 — Cie... dziedziczka zapowietrzona.
244
245 — A stara ino w kościele siaduje, a na książce się modli, a na odpusty chodzi!
246
247 — Prawda, ale czarownica to też jest; a Wawrzonowym krowom to chto mleko odebrał, co? A jak na Jadamowego chłopaka, co jej śliwki w sadku obrywał, jakieś złe słowo powiedziała, to mu się zaraz taki kołtun zbił i tak go pokręciło, Jezus!
248
249 — I ma tu błogosławieństwo Boże być nad narodem, kiej takie we wsi siedzą...
250
251 — A drzewiej, kiej jeszcze krowy pasałam tatusiowe, to baczę, że takie ze wsi wyganiali — dodała znowu Jagustynka.
252
253 — Tym się krzywda nie stanie, bo ma ją kto strzec... — i zniżając głos do szeptu, a patrząc z ukosa na Annę, co kopała na przedzie pierwszą z krają redlinę, szeptała Jagustynka sąsiadkom:
254
255 — A pono pierwszy do obrony to ano chłop Hanki... cieka się on za Jagną kiej ten pies...
256
257 — Laboga... moiściewy... cudeńka prawicie... Hale! to by już grzech i obraza boska była... — szeptały do siebie kopiąc i nie podnosząc głów.
258
259 — A bo to on jeden... a to jak za suką, tak chłopaki za nią ganiają.
260
261 — A bo też urodę ma, to ma; wypasiona kiej jałowica, biała na gębie, a ślepie to ma rychtyk jak te lnowe kwiatki... a mocna, że i niejeden chłop jej nie uradzi...
262
263 — A bo to co robi, ino żre a wysypia się, to nie ma urodna być...
264
265
266 Milczały długą chwilę, bo trzeba było kartofle wysypywać na kupę.
267
268
269 A potem już z rzadka pogadywały to o tym, to o owym, aż i zamilkły, bo któraś dojrzała, że od wsi rżyskiem bieży Józka Borynianka.
270
271
272 Jakoż i ta nadbiegała zziajana i już z daleka krzyczała:
273
274 — Hanka, a chodźcie ino do chałupy, bo krowie się cosik stało.
275
276 — Jezus Maria, a której?...
277
278 — A to ci graniastej... a to ci... tchu złapać nie mogę...
279
280 — Loboga, aże mnie zatknęło, myślałam, że mojej... — zawołała z ulgą Anna.
281
282 — Witek ją co dopiero przygnał, bo gajowy ich wypędził z zagajów. Krowa się zlachała, bo taka śpaśna... i zaraz przed oborą upadła... i ani pić nie pije, ani żreć nie żre, ino się tarza, a ryczy, że loboga!
283
284 — Ojca to nie ma?
285
286 — Ni, tatulo jeszcze nie przyjechali. O Jezus, mój Jezus, taka krowa, co na raz dobrze i garniec mleka dawała. A chodźcież rychło.
287
288 — Duchem ci lecę, w to oczymgnienie.
289
290
291 Jakoż i wyjęła dziecko z płachty, nadziała mu czapeczkę z kutasikami, okręciła zapaską i poszła żywo, a taka była strwożona wieścią, że nawet nie opuściła wełniaka, zapomniała do cna, aż jej odsłonięte do kolan nogi bieliły się po roli. Józka biegła przodem.
292
293
294 A kopacze, każdy okrakiem nad swoją redliną, posuwali się z wolna, kopiąc leniwiej, jako że nikt nie pilił i nie poganiał.
295
296
297 Słońce już się przetaczało na zachód i jakby rozżarzone biegiem szalonym czerwieniło się kołem ogromnym i zsuwało za czarne, wysokie lasy. Mrok gęstniał i pełzał już po polach; sunął bruzdami, czaił się po rowach, wzbierał w gąszczach i z wolna rozlewał się po ziemi, przygaszał, ogarniał i tłumił barwy, że tylko czuby drzew, wieże i dachy kościoła gorzały płomieniami.
298
299
300 A niektórzy ściągali już z pól do domów.
301
302
303 Głosy ludzkie, rżenia, porykiwania, turkoty wozów coraz ostrzej brzmiały w cichym, omroczonym powietrzu.
304
305
306 Sygnaturka na kościele zaczęła dzwonić Anioł Pański spiżowym świegotem, że ludzie przystawali i szept pacierzów, niby szemranie opadających listków, padał w mroki.
307
308
309 Ze śpiewami a pokrzykami wesołymi spędzano bydło z pastwisk, co ciżbą szło drogami w tumanach kurzawy, że tylko raz wraz wychylały się z niej głowy potężne i rogi krzaczaste.
310
311
312 Owce pobekiwały tu i owdzie, to gęsi zerwały się z pastwisk i stadami leciały, całe w zorzach zachodu zatopione, że tylko krzyk przenikliwy znaczył je w powietrzu.
313
314 — Ale szkoda, ta graniasta to sielna krowa.
315
316 — I... nie na biedaka trafiło.
317
318 — A tak i bydlątka żal, co się zmarnuje.
319
320 — Gospodyni Boryna nie ma, to wszystko leci kiej przez sito.
321
322 — A bo to Hanka nie gospodyni?
323
324 — La siebie... jakby na komornym u ojca siedzą, to juści patrzą, aby ino na swoją stronę coś niecoś urwać, a ojcowego niechta pies pilnuje.
325
326 — A Józka, że to jeszcze skrzat głupi, to i cóż poradzi?
327
328 — Hale, albo to Boryna nie mógłby gront oddać Antkowi, co?
329
330 — A sam pójdzie do nich na wycug, co?... Starzyście, Wawrzku, a do cna jeszcze głupi — zaczęła żywo Jagustynka. — Ho, ho, Boryna jeszcze krzepki, może się ożenić, a głupi by był, żeby dzieciom zapisywał.
331
332 — Hale, krzepki to juści, że jest, ale już ma ze sześćdziesiąt roków.
333
334 — Nie bój się, Wawrzku, każda młódka pójdzie za niego, niechby tylko rzekł.
335
336 — Już dwie żony pochował.
337
338 — Niech se pochowa i trzecią, Panie Boże mu pomóż, a niech dzieciom, póki żyw, nie daje ni staja, ni liszki jednej, ni tyle, co trepem przydepnie. Ścierwy, wyrychtowałyby go, kiej moje mnie. Dałyby mu wycugi, że na wyrobek by chodził, z głodu by zdychał abo i na żebry, po proszonym szedł. Oddaj ino, co masz, dzieciom — to ci oddadzą; rychtyk ci tego starczy na sznureczek abo i na ten kamień do szyi...
339
340 — Ludzie, a to czas do domu, mroczeje.
341
342 — Czas, czas! Słońce już zaszło.
343
344
345 Pozbierali prędko motyczki, koszyki, to dwojaki od obiadów i szli wolno gęsiego miedzą, pogadując coś niecoś, a tylko stara Jagustynka wykrzykiwała wciąż namiętnie na dzieci własne, a potem już i na wszystkich pomstowała.
346
347
348 A równo z nimi jakaś dziewczyna gnała maciorę z prosiętami i śpiewała cienkim głosikiem:
349
350
351
352         Aj, nie chodź kiele woza,
353         Aj, nie trzymaj się osi,
354         Aj, nie daj chłopu gęby,
355         Aj, choć cię pięknie prosi.
356
357
358
359 — Cie, głupia, wrzeszczy, kiejby ją kto ze skóry obdzierał.
360
361
362
363
364
365
366
367
368
369
370
371 II
372
373
374
375 Na borynowym podworcu obstawionym z trzech stron budowlami gospodarskimi, a z czwartej sadem, który go oddzielał od drogi, już się zebrało dość narodu; kilka kobiet radziło i wydziwiało nad ogromną czerwono-białą krową, leżącą przed oborą na kupie nawozu.
376
377
378 Stary pies, kulawy nieco i z oblazłą na bokach sierścią, oganiał graniastą, obwąchiwał ją, szczekał, to wypadał w opłotki i gnał dzieci na drogę, co się były wieszały na płotach i zazierały ciekawie w obejście, albo docierał do maciory, co legła pod chałupą i rozwalona jęczała cicho, bo ssały ją białe, młode prosięta.
379
380
381 Hanka nadbiegła właśnie zziajana, przypadła do krowy i jęła ją głaskać po gębuli i łbie.
382
383 — Granula, biedoto, granula! — wołała łzawo, aż buchnęła płaczem i lamentem serdecznym.
384
385
386 A kobiety radziły raz wraz nowe ratowanie chorej; to sól rozpuszczoną wlewali jej w gardło, to topiony z poświęcanej gromnicy wosk z mlekiem; radził ktosik mydła z serwatką — insza znowu wołała, żeby krew puścić — ale krowie nic nie pomagało, wyciągała się coraz dłużej, niekiedy podnosiła łeb i porykiwała długo, jakby o ratunek, boleśnie, aż jej piękne oczy o białkach różowych mętniały mgłą i ciężki, rogaty łeb opadał z wysilenia, że ino wysuwała ozór i polizywała ręce Hanki.
387
388 — A może by Ambroży co poradził? — zaproponowała któraś.
389
390 — Prawda, na chorobach on jest znający — zawtórowali.
391
392 — Bieżyj no, Józia! Na Anioł Pański dzwonili, to musi jeszcze być przy kościele. Laboga, a jak ociec nadjadą, będzie to pomstowanie, będzie. — A przeciech my niczego niewinowate! — narzekała płaczliwie.
393
394
395 A potem siadła na progu obory, wsadziła chłopakowi w usta, bo popłakiwał, białą pełną pierś i z trwogą niezmierną spoglądała na krowę rzężącą, to przez opłotki na drogę i nasłuchiwała.
396
397
398 W pacierz abo i dwa wpadła Józia z krzykiem, że Jambroży już idą.
399
400
401 Jakoż i przyszedł zaraz dziad może stuletni, prosty jak świeca, choć o nodze drewnianej i o kiju; twarz miał suchą, pomarszczoną jak kartofel na zwiesnę i szarą takoż, wygoloną i pociętą szramami, włosy białe jak mleko kosmykami opadały mu na czoło i kark, bo był z gołą głową.
402
403 Poszedł prosto do krowy i dokumentnie ją obejrzał.
404
405 — Oho, widzę, że świeże mięso jedli będzieta.
406
407 — A dyć jej pomóżcie co, wylekujcie, a toć krowa ze trzysta złotych warta — i dopiero po cielęciu, a dyć pomóżcie! O mój Jezu, mój Jezu! — zawołała Józia.
408
409
410 Ambroży wyjął z kieszeni puszczadło, powecował je po cholewie, przyjrzał się pod zorzę ostrzu i przeciął granuli arterie pod brzuchem — ale krew nie trysnęła, a ciekła wolno czarna, spieniona.
411
412
413 Stali wszyscy dokoła pochyleni i patrzyli bez oddechu.
414
415 — Za późno! Oho, bydlątko ostatnią parę puszcza — rzekł uroczyście Ambroży. — Nic to, ino paskudnik albo i co innego... trza było zaraz, kiej zachorzała... ale te baby to ino juchy do płakania są mądre, a jak trza radzić, to w bek kiej owce. — Splunął pogardliwie, obszedł krowę, zajrzał jej w oczy, przyjrzał się ozorowi, obtarł zakrwawione ręce o jej miękką, lśniącą skórę i zabierał się do odejścia.
416
417 — Na ten pochówek dzwonił nie będę; zadzwonita w garki sami.
418
419 — Ociec z Antkiem! — krzyknęła Józka i wybiegła na drogę naprzeciw, bo głuchy, ciężki turkot rozległ się z drugiej strony stawu, gdzie w rozczerwienionej zorzami zachodu kurzawie czerniał długi wóz i konie.
420
421 — Tatulu, a to... graniasta już zdycha — wołała, dobiegając do ojca, który skręcał właśnie na tę stronę stawu. Antek szedł w końcu i podtrzymywał, bo wieźli długą sosnę.
422
423 — Nie pleć byle czego po próżnicy — mruknął podcinając konie.
424
425 — Jambroży puszczali krew i nic... i wosk topiony lali jej w gardziel i nic... i sól... i nic... pewnie paskudnik... Witek pedał, co borowy wygnał ich z zagajów i co granula zara się pokładała i stękała, jaże ją i przygnał...
426
427 — Graniasta, najlepsza krowa, ażeby was, ścierwy, pokręciło, kiej tak pilnujecie! — rzucił lejce synowi i z batem w garści pobiegł przodem.
428
429
430 Baby się rozstąpiły, a Witek, który cały czas coś najspokojniej majstrował pod chałupą, skoczył w ogród i przepadł ze strachu, nawet Hanka podniosła się na progu i stała bezradna, strwożona.
431
432 — Zmarnowali mi bydlę!... —wykrzyknął wreszcie stary, obejrzawszy krowę.
433
434 — Trzysta złotych jak w błoto! Do miski to ścierwów aż gęsto, a przypilnować nie ma kto. Taka krowa, taka krowa! A to człowiek ruszyć się z domu nie może, bo zaraz szkoda i upadek...
435
436 — Dyć ja od połednia samego byłam przy kopaniu — tłumaczyła się cicho Hanka.
437
438 — A bo ty co kiej widzisz!—krzyknął z wściekłością.—A bo ty stoisz o moje!... Taka krowa, taki haman, że i drugiej nie w każdym dworze by znalazł!
439
440
441 Wyrzekał coraz żałośniej i obchodził ją, próbował podnieść, ciągał za ogon, zaglądał w zęby, ale krowa dyszała chrapliwie i coraz ciężej, krew przestała płynąć, tylko krzepła w czarne, spieczone żużle — wyraźnie już zdychała.
442
443 — Nie ma co, ino ją trza dorznąć, choć tyla się wróci! — rzekł w końcu, przyniósł kosę ze stodoły, poostrzył ją nieco na taczalniku, co stał pod okapem obory, rozdział się ze spencerka, zawinął rękawy koszuli i zabrał się do zarzynania...
444
445
446 Hanka z Józią buchnęły płaczem, bo granula, jakby czując śmierć, uniosła z trudem łeb, zaryczała głucho i... padła z przerżniętym gardłem, grzebiąc ino nogami...
447
448
449 Pies zlizywał krzepnącą na powietrzu krew, a potem skoczył na doły od kartofli i szczekał na konie stojące z wozem w opłotkach, bo tam je zostawił Antek, a sam spokojnie przyglądał się jatce.
450
451 — Nie bucz, głupia! Ojcowa krowa to nie nasza strata! — powiedział ze złością do żony i zabrał się do wyprzęgania i rozbierania koni, które już Witek ciągnął za grzywy do stajni.
452
453 — Ziemniaków w polu dużo? — zagadnął Boryna, myjąc pod studnią ręce.
454
455 — A bogać tam mało, będzie ze dwadzieścia worków.
456
457 — Trzeba dzisiaj zwieźć.
458
459 — Hale, zwoźcie se sami, ja już kulasów nie czuję ni krzyża... a i licowy kuleje na przednią.
460
461 — Józka, zwołaj no Kubę od kopania, niech źróbkę założy za licowego i trza dzisiaj zwieźć. — Deszcz ano być może.
462
463
464 Ale wrzał złością i zmartwieniem, bo coraz to przystawał przed krową i klął siarczyście, a potem łaził po podwórzu i zaglądał to do obory, to do stodoły, to pod szopę i sam nie wiedział, czego szuka, żarła go ano taka strata.
465
466 — Witek! Witek! — jął wołać i odpinał szeroki rzemień z bioder, ale chłopak się nie pokazał.
467
468
469 Ludzie się porozchodzili, bo rozumieli, że taka szkoda i taka markotność musi się skończyć bitką, jako że do niej Boryna był skory zazwyczaj, ale stary klął tylko dzisiaj i poszedł do izby.
470
471 — Hanka, a daj no jeść! — krzyknął na synową w otwarte okno i poszedł na swoją stronę.
472
473
474 Dom był zwykły, kmiecy — przedzielony na przestrzał sienią ogromną; szczytem wychodził na podwórze, a frontem czterookiennym na sad i na drogę.
475
476
477 Jedną połowę od ogrodu zajmował Boryna z Józią, a na drugiej siedzieli Antkowie. Parobek z pastuchem sypiali przy koniach.
478
479
480 W izbie było już czarniawo, bo przez małe okienka, przysłonięte okapem i zagajone drzewami, mało przeciskało się światła, a i mroczało już na świecie, że tylko połyskiwały szkła obrazów świętych, co rzędem czerniły się na bielonych ścianach; izba była duża, ale przygnieciona czarnym pułapem i ogromnymi belkami pod nim, i tak zastawiona różnym sprzętem, że tylko koło wielkiego komina z okapem, co stał przy siennej ścianie, było niecoś swobodnego miejsca.
481
482
483 Boryna się rozzuł i poszedł do ciemnego alkierza, zamykając drzwi za sobą, odsunął z małej szybki deskę, że zachodnie światło krwawym brzaskiem zalało alkierz.
484
485
486 Izdebka pełna była różnych rupieci i statków gospodarskich, na drążkach, w poprzek przewieszonych, wisiały kożuchy, czerwone pasiaste wełniaki, białe sukmany, to całe pęki motków szarej przędzy i zwinięte w kłęby brudne runa owiec i worki z pierzem. Wyciągnął białą sukmanę i pas czerwony, a potem długo czegoś szukał w beczkach napełnionych zbożem, to w kącie pod stosem starych rzemieni i żelastwa, aż usłyszawszy Hankę w pierwszej izbie, zaciągnął deskę na okienko i znowu coś długo grzebał w zbożu.
487
488
489 A na ławie pod oknem już się dymiło jadło; od ogromnego tygla z kapustą rozchodził się zapach słoniny, jak i od jajecznicy, której niezgorsza miseczka stała obok.
490
491 — Gdzie Witek pasł krowy? — zapytał, krając potężny glon chleba z bochna, jak przetak wielkiego.
492
493 — Na dworskich zagajach i borowy go stamtąd wygonił.
494
495 — Ścierwy, zmarnowali mi bydlę.
496
497 — Przeciech, tylo krowa, to się zlachała w tym gonieniu, że się w niej cosik zapaliło.
498
499 — Dziadaki, psiekrwie. Paśniki są nasze, w tabeli stoi kiej wół, a one cięgiem wyganiają i pedają, co ich.
500
501 — Drugich też powyganiali, a chłopaka Walkowego tak zbił, tak zbił...
502
503 — Ha! do sądu trza abo i do komisarza. Trzysta złotych warta, jak nic.
504
505 — Pewnie, pewnie — przytakiwała rada niezmiernie, że ociec się udobruchali.
506
507 — Powiedzcie Antkowi, że skoro ziemniaki zwiezą, to niech się wezmą do krowy, trza ją obłupić i poćwiertować. Przyndę od wójta, to wama pomogę. W sąsieku u belki ją powiesić — będzie przespiecznie ode psów lebo jenszej gadziny...
508
509
510 Skończył wrychle jeść i wstał, bych się nieco przyogarnąć, ale takie ociążenie poczuł w sobie, takie ciągotki w kościach, taką senność, że jak stał, rzucił się na łóżko, by się z pacierz przedrzymać.
511
512
513 Hanka poszła na swoją stronę i krzątała się po izbie, i coraz to wychylała się przez okno spojrzeć na Antka, który pożywiał się na ganku, przed domem; odsadził się od miski obyczajnie i z wolna ciągnął łyżkę za łyżką, skrzybiąc mocno o wręby i spozierając czasami przed się na staw — bo zachód już był i na wodzie czyniły się złotopurpurowe tęcze i płomienne koliska, przez które niby białe chmurki przepływały z gęgotem gęsi, rozlewając dziobami sznury krwawych pereł.
514
515
516 Wieś zaczynała się mrowić i wrzeć ruchem; na drodze, z obu stron stawu, ciągle podnosiły się kurzawy i turkoty wozów, i porykiwania krów, które wchodziły do stawu po kolana, piły wolno i podnosiły ciężkie łby, aż cienkie strugi wody, niby bicze opali, opadały im z szerokich gębul.
517
518
519 Gdzieś, od drugiego końca stawu, słychać było trzask kijanek bab piorących i głuchy, monotonny łopot cepów w jakiejś stodole.
520
521 — Antek, urąb no pieńków, bo sama nie poradzę — prosiła nieśmiało i z obawą, bo nic to nie było u niego skląć abo i zbić z leda powodu.
522
523
524 Nie odrzekł nawet, jakby nie słyszał, że ona nie śmiała powtórzyć i już sama poszła udziabywać trzaski z pni — i milczał zły, zmęczony całodzienną pracą srodze, i patrzył teraz na staw, na drugą stronę, w duży dom, świecący białymi ścianami i szybami okien, bo zachód bił w niego. Pęki czerwonych georginii wychylały się zza kamiennego płotu i paliły jaskrawo na tle ścian, a przed chałupą, w sadzie, to między opłotkami uwijała się wysoka postać, ale twarzy rozeznać nie można było, bo co chwila ginęła w sieni, to pod drzewami.
525
526 — Śpią se kiej dziedzic, a ty, parobku, rób — mruknął ze złością, bo ojcowe chrapanie rozlegało się aż na ganku.
527
528
529 Poszedł na podwórze i raz jeszcze przyjrzał się krowie.
530
531 — Juścik, ojcowa krowa, ale i nasza strata — rzekł do żony, która, że to Kuba przywiózł ziemniaki z pola, rzuciła łupanie drzewa i szła do woza.
532
533 — Doły jeszcze nie wyporządzone, to trza zesuć na klepisko.
534
535 — Kiej ociec mówili, żebyś na klepisku krowę z Kubą obdarł i wyporządził.
536
537 — Zmieści się i krowa, zmieszczą się i ziemniaki — szeptał Kuba, otwierając wierzeje stodoły na roścież.
538
539 — Ja ta nie jestem drzyk, cobym krowę obłupiał ze skóry — rzucił Antek.
540
541
542 I już nie mówili, słychać było tylko grochot zsypywanych na klepisko ziemniaków.
543
544
545 Słońce zgasło, wieczór się robił, świeciły jeszcze zorze łunami zakrzepłej krwi i ostygłego złota i posypywały na staw jakby pyłem miedzianym, że wody ciche drgały rdzawą łuską i szmerem sennym.
546
547
548 Wieś zapadała w mrokach i w głęboką, martwą ciszę jesiennego wieczora. Chałupy malały, jakby się przypłaszczały do ziemi, jakby się tuliły do drzew sennie pochylonych, do płotów szarych.
549
550
551 Antek z Kubą zwozili ziemniaki, a Hanka z Józią uwijały się koło gospodarstwa, bo gęsi trza było zagnać na noc, to świnie nakarmić, bo z kwikiem cisnęły się do sieni i wsadzały żarłoczne ryje do cebratek, gdzie stało picie dla bydląt, to krowy wydoić, bo właśnie Witek przygnał resztę z pastwiska i zakładał im za drabiny po garści siana, żeby spokojniej stały przy dojeniu.
552
553
554 Jakoż Józia zabrała się doić pierwszą z brzegu, gdy Witek wylazł od żłobów i spytał cicho, trwożnie:
555
556 — Józia, a gospodarz źli?...
557
558 — O Jezu, spiera cię, chudziaku, spiera... tak pomstowali — odpowiedziała, wytykając ku światłu głowę i osłaniając ręką twarz, bo krowa chlastała ogonem, oganiając się od much.
559
560 — Ale... bom to winowaty... ale... borowy mię wygnał i jeszcze chciał kijem sprać, inom uciekł... a granula zarno się jęła pokładać, a porykiwać, a stękać, żem do chałupy przygnał...
561
562
563 Zamilkł, ale słychać było ciche, bolesne chlipanie i siurkanie nosem.
564
565 — Witek... a nie bucz kiej ciele, bo ci to pierwszyzna, że cię ociec spiera?...
566
567 — Juści, że nie pierwszyzna, ale zawdy tak się bojam... bo nijakiej wytrzymałości na bicie nie mam...
568
569 — Głupiś, parobek tyli, a boja się... już ja przełożę tatusiowi...
570
571 — Przełożysz, Józia? — zawołał radośnie — bo to borowy mię wygnał z krowami, bo...
572
573 — Przełożę, Witek, ino się już nie bojaj!...
574
575 — Kiej tak... to naści tego ptaka! — szepnął z radością i wyjął z zanadrza drewniane cudło. — Obacz ino, jak się sam rucha.
576
577
578 Postawił go na progu obory, nakręcił, i ptak zaczął się kiwać, podnosić nogi długie i spacerować...
579
580 — Bociek, Jezu a dyć się rucha kiej żywy! — zawołała zdumiona, odstawiła szkopek, przykucnęła przed progiem i z najżywszą radością i zdumieniem patrzyła.
581
582 — Jezu! to z ciebie mechanik! I to się sam tak rucha, co?
583
584 — A sam, Józia, ino go kołeczkiem nakręcę, to już se spaceruje kiej dziedzic po obiedzie — o... — odwrócił go, i ptak poważnie a śmiesznie zarazem podnosił długą szyję, podnosił nogi i szedł.
585
586
587 Zaczęli się śmiać serdecznie i bawić się jego ruchami, tylko Józia czasami podnosiła oczy na chłopaka — podziw w nich był a zdumienie.
588
589 — Józia! — rozległ się głos Boryny sprzed chałupy.
590
591 — A czegój?... — odkrzyknęła.
592
593 — Chodzi ino.
594
595 — Kiej dojem krowy.
596
597 — Pilnuj tu, bo idę do wójta — powiedział, wsadzając głowę do ciemnej obory — nie ma tutaj tego znajdka, co?
598
599 — Witka?... ni, pojechał po ziemniaki z Antkiem, bo Kuba miał urżnąć sieczki dla koni... — odpowiedziała prędko i trochę niespokojnie, bo Witek przycupnął za nią ze strachu.
600
601 — Ścierwa ten chłopak, to ino pasy drzeć, żeby zmarnować taką krowę — mruczał powracając do izby, gdzie się odział w nową kapotę białą, wyszywaną na wszystkich szwach czarnymi tasiemkami, nadział wysoki czarny kapelusz, okręcił się czerwonym pasem i poszedł drogą nad stawem ku młynowi.
602
603 — Roboty jeszcze tyla... zwózka drzewa... siew nie skończony... kapusta w polu... ściółka nie wygrabiona... podorać by trza na kartofle... dobrze by i pod owsy... a tu jedź na sądy... Laboga, że to człek nigdy obrobić się nie obrobi, ino cięgiem jak ten wół w jarzmie... że i wyspać się nie ma czasu ni odpocząć... — rozmyślał. — A tu i ten sąd... Tłumok ścierwa, hale, ja z nią sipiałem... żebyś ozór straciła... lakudro jakaś... suka... — splunął ze złością, nabił fajeczkę machorką i długo pocierał zwilgotniałe zapałki o portki, nim zapalił.
604
605
606 Pykał od czasu do czasu i wlókł się wolno; bolały go wszystkie kości i żale za krową raz wraz go markociły i rozbierały.
607
608
609 A tu ani odbić się na kim, ani wyżalić, nic... sam jak ten kołek; sam o wszystkim myśl, sam deliberuj łbem, sam kiele wszystkiego obiegaj kiej ten pies... a do nikogój słowa przemówić i rady znikąd ni pomocy — a ino strata i upadek... a wszystkie to kiej te wilki za owcą... a ino skubią, a patrzą, kiedy ozerwą w kawały...
610
611
612 Ciemnawo już było we wsi, przez przywierane drzwi i okna, że to wieczór był ciepły, buchały smugi ognisk i zapach gotowanych ziemniaków i żuru ze skwarkami; gdzieniegdzie jedli w sieniach albo i zgoła przed domami, że ino skrzybot łyżek słychać było a pogadywania.
613
614
615 Boryna szedł coraz wolniej, bo ociężało go rozdrażnienie, a potem przypomnienie nieboszczki, co ją na zwiesnę był pochował, ułapiło go za grdykę...
616
617 — Ho! ho!... przy niej, co ją wspominam wieczorem w dobry sposób, nie przygodziłoby się tak granuli... gospodyni to była, gospodyni!... Juści, że i mamrot, i przeklętnica też, że i dobrego słowa nikomu dać nie dała i cięgiem się z babami za łby wodziła... ale zawżdy żona i gospodyni! — Tu westchnął pobożnie na jej intencję, i żal go jeszcze większy dusił, bo przypominał, jak to bywało...
618
619
620 Przyszedł z roboty, spracowany — to i jeść tłusto dała, i często gęsto kiełbasy podtykała kryjomo przed dzieciskami... A jak się wszystko darzyło!... i cielaki, i gąski, i prosiaki... że co jarmarek było z czym jeździć do miasta, i grosz był zawsze gotowy, na zakład z samego przychówku... A już co kapusty z grochem, to już jensza zgoła tak nie potrafi...
621
622
623 A teraz co?...
624
625
626 Antek ino na swoją stronę ciągnie, kowal też wypatruje, aby co chycić, a Józka? Skrzat głupi, któremu plewy jeszcze we łbie, co i nie dziwota, bo dzieusze mało co na dziesiąty rok idzie... Hanka kiej ta ćma łazi, a choruje jeno, i tyle zrobi, co ten pies zapłacze...
627
628
629 Toć i marnieje wszystko... granule trza było dorznąć... we żniwa wieprzak zdechł... wrony gąski tak przebrały, że z połowa ostała!... Tyle marnacji, tyle upadku!... Przez sito wszyćko leci, przez sito...
630
631 — Ale nie dam! — wykrzyknął prawie głośno — póki rucham tymi kulasami, to ani jednej morgi nie odpiszę i do waju na wycug nie pójdę...
632
633
634 Ino Grzela z wojska do dom powróci, to niechta se Antek na żoniną gospodarkę wróci... nie dam...
635
636 — Niech będzie pochwalony! — zabrzmiał jakiś głos.
637
638 — Na wieki!... — odrzucił machinalnie i skręcił z drogi w szerokie i długie opłotki, bo wójtowa osada leżała trochę w głębi.
639
640
641 W oknach się świeciło i pieski ujadać poczęły.
642
643
644 Wszedł prosto do świetlicy.
645
646 — Wójt doma ? — zapytał tłustej kobiety, klęczącej przy kołysce i karmiącej dziecko.
647
648 — Zarno wrócą, pojechał po ziemniaki. Siadajcie, Macieju, a dyć i ci też czekają na niego — wskazała ruchem brody na dziada siedzącego przy kominie; był to ten stary ślepiec, wodzony przez psa; czerwonawe światło szczap ostro opływało jego ogromną, wygoloną twarz, łysą czaszkę i szeroko otwarte oczy, zasnute bielmem, nieruchomo tkwiące pod siwymi, krzaczastymi brwiami...
649
650 — Skąd to Pan Bóg prowadzi? — zapytał Boryna, siadając po drugiej stronie ognia.
651
652 — Ze świata, a skądże by, gospodarzu? — odpowiadał wolno rozlazłym, jęczącym, iście proszalnym głosem i nadstawiał pilnie uszów, a wyciągnął tabakierkę.
653
654 — Zażyjcie, gospodarzu.
655
656
657 Maciej zażył rzetelnie i kichnął raz po raz trzy razy, aż mu łzy w oczach stanęły.
658
659 — Tęga jucha! — i rękawem tarł załzawione oczy.
660
661 — Niech wam będzie na zdrowie. Peterburka, dobrze ano robi na oczy.
662
663 — Wstąpcie jutro do mnie, krowem dorznął, to się tam jaka sztuczka la was znajść znajdzie.
664
665 — Bóg zapłać... Boryna, widzi mi się, co?... —
666
667 — A juści, żeście to rozeznali?... no, no.
668
669 — Po głosie ino, po gadaniu.
670
671 — Cóż ta we świecie słychać? Wędrujecie cięgiem?
672
673 — Moiściewy, a cóż by! — A to źle, a to i dobrze, a to i różnie, jak we świecie. A wszyscy piszczą, a narzekają, jak przyjdzie dziadowi co dać abo i drugiemu, ale na gorzałę mają.
674
675 — Prawdę rzekliście, bo ano tak i jest.
676
677 — Ho, ho! tyle roków się człek telepie po tej świętej ziemi, to się i wie różnie.
678
679 — A gdzieście to podzieli tego znajdę, co was prowadzał łoni? — zapytała wójtowa.
680
681 — Poszedł se ścierwa, poszedł, wyłuskał on mi dobrze torbeczki... Miałem coś grosza od ludzi ochfiarnych, com go niósł na wotywy do Częstochowskiej Panienki, to mi jucha podebrał i poszedł we świat! Cichoj, Burek! bo to pewnikiem wójt! — pociągnął sznurkiem i pies warczeć przestał.
682
683
684 Zgadł, bo wójt wszedł, bat rzucił w kąt i od progu wołał:
685
686 — Żono, jeść, bom głodny kiej wilk — jak się macie, Macieju; a wy czego, dziadu?...
687
688 — Ja do was, Pietrze, wedle tej mojej sprawy, co ma być jutro.
689
690 — Ja zaś se poczekam, panie wójcie. Każecie w sieniach — dobrze i tam będzie, a ostawicie przy ogniu, że to stary jestem, ostanę, a dacie tę miseczkę ziemniaków abo i chleba skibkę, to pacierz za was zmówię jeden abo i drugi... jakbyście dali gotowy grosz abo i dziesiątkę...
691
692 — Siedźcie se, dostaniecie i kolację, a chcecie, to zanocujcie...
693
694
695 I wójt siadł do miski, okrytej parą świeżo utłuczonych ziemniaków i polanych obficie skwarkami, w drugiej donicy stało zsiadłe mleko.
696
697 — Siadajcie, Macieju, z nami, zjecie, co jest — zapraszała wójtowa, kładąc trzecią łyżkę.
698
699 — Bóg zapłać. Przyjechałem z boru, tom se już dobrze podjadł...
700
701 — Bierzcie się ano za łyżkę, nie zaszkodzi wam, teraz już wieczory długie...
702
703 — Długi pacierz i duża miska, jeszcze bez to niktoj nie pomarł — rzucił dziad.
704
705
706 Boryna wzdragał się, ale w końcu, że słonina mocno raziła mu nozdrza, przysiadł się do ławki i pojadał z wolna, delikatnie, jak obyczaj kazał.
707
708
709 A wójtowa raz wraz wstawała i dokładała kartofli, to mleka przylewała.
710
711
712 Dziadowski pies się kręcił i skamlał zdziebko do jadła.
713
714 — Cichoj, Burek, gospodarze ano jedzą... i ty dostaniesz, nie bój się... — uspokajał go dziad i wciągał nozdrzami smakowitą woń, a przygrzewał ręce przy ogniu.
715
716 — To Jewka was podobno zaskarżyła — zaczął wójt, podjadłszy nieco.
717
718 — A ona ci! Żem to jej zasług nie wypłacił! Zapłaciłem, jak Bóg w niebie, i jeszczem ponadto z dobrego serca księdzu za chrzciny dał worek owsa...
719
720 — Ona powieda, że ten dzieciak to...
721
722 — W imię Ojca i Syna! Wściekła się czy co?
723
724 — Ho, ho, stary z was, a jeszcze majster! — Wójtowie poczęli się śmiać.
725
726 — Staremu prędzej się przytrafi, bo praktyk ci jest i znający! — szeptał dziad.
727
728 — Cygani jak ten pies, anim ją tknął. Jeszcze by, taki tłumok... taka pode płotem zdychała, a skamlała, coby ją za samą warzę a kąt do spania wziąć, bo na zimę szło. Nie chciałem, ale nieboszka pedo: „Weźmiem, przyda sie w domu, co mamy przynajmować? będzie swoja pod ręką...” Nie chciałem ja, jako że zimą roboty nijakiej, a jedna gęba więcej do miski. Ale nieboszka pedo: „Nie turbuj się, umie pono wełniaki i płótno tkać, zasadzę ją i niechta se ścibie, zawżdy coś uścibie.” No i ostała, odpasła się ino i zarno się postarała o przychówek... A kto w spółce, to już różnie gadali...
729
730 — Ona skarży na was.
731
732 — Zakatrupię ścierwę, cygana pieskiego!
733
734 — Ale do sądu trza wam iść.
735
736 — Pójdę. Bóg zapłać, żeście mi powiedzieli, bo wiedziałem ino, że o zasługi — ale zapłaciłem, na co świadków mam! A pyskacz zapowietrzony, a dziadówka! Loboga, tyle umartwienia, że jaż chyba udzierżyć nie udzierżę — a to mi i krowa padła, że dorznąć musiałem, roboty nie pokończone, a tu człowiek sam kiej ten palec.
737
738 — U wdowca to kiej między wilkami owca — powiedział znowu dziad.
739
740 — O krowiem słyszał, mówili mi już na polu...
741
742 — To dworska sprawa, bo pono borowy wygnał z zagajów. Najlepsza krowa! Ze trzysta złotych wartała, zegnała się, bo ciężka była, zapaliły się w niej wątpia, żem dorznąć musiał... Ale dworowi tego nie daruję... Podam do sądu.
743
744
745 Ale wójt zaczął mu tłumaczyć i przekładać, żeby się wstrzymał, jako w pierwszej złości zawsze się źle radzi, bo stał za dworem, a w końcu, żeby zwrócić rozmowę w inną stronę, mrugnął na żonę i powiedział:
746
747 — Bobyście się, Macieju, ożenili i miałby kto gospodarstwa pilnować.
748
749 — Kpicie czy co?... A dyć na Zielną skończyłem pięćdziesiąt i osiem roków. Co wama też w głowie, jeszcze tamta dobrze nie ostygła...
750
751 — Weźcie kobitę do swego wieku, a zaraz się wam zgoi wszystko — dodała wójtowa i jęła sprzątać ze stołu.
752
753 — Dobra żona głowy mężowej korona — dorzucił dziad, obmacując miski, które przed nim postawiła wójtowa.
754
755
756 Żachnął się Boryna, ale zamedytował głęboko, że mu to samemu do głowy nie przyszło. Boć jaka się tam kobieta nadarzy, a zawżdy z nią lepiej niźli samemu biedować...
757
758 — Która i głupia jest, i niemrawa, która znów kłótnica, która do chłopskich kołtunów sięgająca, która paparuch a latawiec po muzykach i karczmach, a zawżdy chłopu z nią lepiej i wygoda — ciągnął dziad, pojadając.
759
760 — Dopiero by na wsi wydziwiali — powiedział Boryna.
761
762 — Hale — ludzie wama zwrócą krowę abo i co poradzą, abo i kiele gospodarstwa chodzić będą, abo się nad wami użalą — zagadała gorąco wójtowa.
763
764 — Albo i ciepłą pierzynę narządzą — zaśmiał się wójt. — A we wsi tyle jest dziewuch, że jak się idzie między chałupami, to bucha kiej z pieca.
765
766 — Ale, widzisz go, rozpustnik... czego mu się zachciewa...
767
768 — A Zośka Grzegorzowa na ten przykład, śmigła, piękna i wiano niezgorsze.
769
770 — A cóż to Maciejowi potrza wiana, nie gospodarz to pierwszy we wsi?
771
772 — Kto by ta miał dobra a i grontu dosyć — zaoponował dziad.
773
774 — Ni Grzegorzowa nie la nich — podjął wójt — za mdła i młódka to jeszcze.
775
776 — A Jędrkowa Kasia? — wyliczała dalej wójtowa.
777
778 — Zmówiona. Wczoraj Rochów Adam posyłał z wódką.
779
780 — Jest ci jeszcze Stachowa Weronka.
781
782 — Mamrot, latawiec i jedno biedro ma grubsze.
783
784 — A wdowa po Tomku, jakże to jej?... całkiem jeszcze do żeniaczki...
785
786 — Troje dzieci, cztery morgi, dwa krowie ogony i stary kożuch po nieboszczyku.
787
788 — A Ulisia tego Wojtka, co to za kościołem siedzi?...
789
790 — I... to la kawalera... z przychówkiem, chłopak mógłby już być do pasionki, ale Maciejowi tego nie potrza, ma już pastucha swojego.
791
792 — Jest ci jeszcze, jest tego nasienia pannowego, ale ino wybieram takie, co by pasowały la Macieja.
793
794 — A zabaczyłaś o jednej, co by była la nich w sam raz.
795
796 — Którna?...
797
798 — A Jagna Dominikowa?
799
800 — Prawda, całkiem o niej przepomniałam.
801
802 — Sielna dziewucha, a rosła, że bez płot nie przejdzie, bo żerdki pod nią pękają... a piękna, biała na gębie, a urodna kiej jałowica.
803
804 — Jagna — powtórzył Boryna słuchający w milczeniu wyliczania — a to powiedają o niej, że łasa na chłopaków.
805
806 — Ale, był to kto przy tym, to wie! Pleciuchy pletą, byle pleść, a wszystko ino przez zazdrość — broniła mocno wójtowa.
807
808 — Ja też nie powiedam sam z siebie, ino tak pogadują. Ale trza mi iść — poprawił pasa, wraził węgielek we fajkę i pyknął parę razy.
809
810 — Na którą to w sądzie? — zapytał spokojnie.
811
812 — Na dziewiątą napisane w powiestce. Musicie do dnia wstać, jeśli na piechty.
813
814 — I... źróbką se wolno pojadę. Ostańcie z Bogiem, dziękuję wama za pożywienie i somsiedzką radę.
815
816 — Idźcie z Bogiem, a pomyślcie, cośwa wama raili... Powiecie, to z wódką pójdę do pani matki i jeszcze przed Godami sprawim wesele...
817
818
819 Boryna nie odrzekł nic, łypnął ino oczami i wyszedł.
820
821 — Jak stary młódkę bierze, diabeł się cieszy, bo profit z tego miał będzie — rzekł dziad poważnie, skrobiąc głośno po dnie miski.
822
823
824 Boryna wolno wracał i żuł w sobie rozważnie, co mu raili. Nie dał poznać po sobie tam u wójtów, że mu się ta myśl strasznie udała, bo jakże, gospodarz był, a nie żaden chłopak, co to ma jeszcze mleko pod nosem, a na wspominek o żeniaczce aże kwiczy i z nogi na nogę przedeptuje.
825
826
827 Noc już ogarnęła ziemię, gwiazdy srebrną rosą pobłyskiwały z ciemnych, głuchych głębin, cicho było we wsi, psy tylko niekiedy poszczekiwały, a tu i owdzie spoza drzew mżyły się słabe światełka... czasem wilgotny podmuch zawiał z łąk, że drzewa poczęły się lekko chybotać i z cicha poszmerywać listkami.
828
829
830 Boryna nie wrócił drogą, jaką był przyszedł, a tylko puścił się w dół, przeszedł most, pod którym woda z bełkotem przelewała się do rzeki i waliła głucho na młyn, i nawrócił na drugą stronę stawu — wody leżały ciche i lśniły się czarniawo, pobrzeżne drzewa rzucały na taflę czarne cienie i jakby ramą obejmowały brzegi, a w pośrodku stawu, gdzie jaśniej było, odbijały się gwiazdy niby w zwierciadle stalowym.
831
832
833 Maciej sam nie wiedział, dlaczego nie poszedł prosto do domu, a wybrał dłuższą drogę, może aby przejść koło domu Jagny? a może aby zebrać nieco myśli i pomedytować.
834
835 — Juści, że byłoby niezgorzej! juści! A co tam o niej mówią, to taka prawda. — Splunął. — Sielna kobieta! — Dreszcz nim wstrząsnął, bo i chłód wilgotny szedł od stawów, a u wójtów gorąc był silny.
836
837 — A bez kobiety trza zmarnieć abo dzieciom gospodarkę odpisać — myślał — a duża jucha i kiej malowana. — A krowa najlepsza padła, a kto wie jutra?... Może to i trza poszukać żony? Tyle obleczenia po nieboszce jest — przygodziłoby się. Ale stara Dominikowa to pies... a cóż, mają chałupę i gront, to by na swojem ostała. Troje ich, a mają piętnaście morgów, to niby na Jagnę pięć i spłata za chałupę i lewentarz! Pięć morgów to rychtyk te pola za mojem kartofliskiem, żyto, widzi mi się, posiały latoś, tak... Pięć morgów do moich to... trzydzieści i pięć bez mała! Karwas pola!...
838
839
840 Zatarł ręce i poprawił pasa. — To ino młynarz ma więcej... złodziej, krzywdą ludzką a precentami, a oszukaństwem tyla nabrał... A na bezrok podwiózłbym gnoju, a uprawił i pszenicy posiał na całym kawale; konia by trzeba przykupić, a i po granuli krowinę jaką... Prawda, krowę by dostać dostała...
841
842
843 I tak rozmyślał, liczył, rozmarzał się gospodarsko, aż czasem i przystawał z ciężkiej deliberacji. A że mądry chłop był, to wszystko zasię zbierał w sobie i głęboko w głowę patrzył, coby czego nie prześlepić i nie przepomnieć.
844
845 — Wrzeszczałyby juchy, wrzeszczały! — pomyślał o dzieciach, ale wnet fala mocy i pewności zalała mu serce i skrzepiła głuche jeszcze, wahające postanowienia.
846
847 — Gront mój, wara komu drugiemu do niego. A nie chceta, to... — nie skończył, bo stanął przed chałupą Jagny.
848
849
850 Świeciło się u nich jeszcze i przez otwarte okno padała szeroka smuga światła i szła przez kierz georginiowy i niskie drzewa śliwkowe aż na płot i drogę.
851
852
853 Boryna stanął w cieniu i zapuścił wzrok w izbę.
854
855
856 Lampka tliła się nad okapem, ale w kominie musiał się buzować tęgi ogień, bo słychać było trzask świerczyny i czerwonawe światło zapełniało ogromną, mroczną po kątach izbę; stara, skulona przed kominem, czytała cosik głośno, a Jagna przeciw niej twarzą do okna siedziała; w koszuli była tylko i z podwiniętymi do ramion rękawami — podskubywała gęś.
857
858 — Urodna jucha, to urodna! — myślał.
859
860
861 Podnosiła czasem głowę, nasłuchiwała matki, wzdychała ciężko, to znowu brała się skubać pióra, aż gęś zagęgała boleśnie i rwać się poczęła z krzykiem z jej rąk, i bić skrzydłami, że puch się rozwiał po izbie białym tumanem. Uspokoiła ją rychło i mocno ściskała kolanami, że gęś jeno pogęgiwała z cicha a boleśnie, i odpowiadały jej inne gdzieś z sieni czy z podwórza.
862
863 — Piękna kobieta — pomyślał i odszedł spiesznie, bo mu uderzyło do głowy, aż się podrapał, zapiął pętlę i pasa przyciągnął.
864
865
866 Już był w swoich wrotach i wchodził w opłotki, gdy się obejrzał na jej dom, bo rychtyk stał naprzeciw, tylo że po tamtej stronie wody. Ktoś akuratnie wychodził, bo przez drzwi uchylone lunęła struga światła i jak błyskawica zamigotała i padła aż na staw, potem czyjeś mocne stąpania zadudniły, i rozległ się chlupot wody nabieranej, a w końcu wskroś ciemni i mgieł, co się były zwlekały z łąk, śpiew się ozwał przyciszony:
867
868
869
870         Ja za wodą, ty za wodą,
871         Jakże ja ci buzi podom?...
872         Podam ci ją na listeczku,
873         A naściże, kochaneczku...
874
875
876
877 Słuchał długo, ale głos rychło przepadł i światła wkrótce pogasły.
878
879
880 Na niebo wtaczał się zza lasów księżyc w pełni i rozsrebrzał czuby drzew, i siał przez gałęzie światło na staw, i zaglądał w okna chat, co mu były naprzeciw. Psi nawet pomilkli, cichość niezgłębiona objęła wieś całą i stworzenie wszelkie.
881
882
883 Boryna obszedł podwórze, zajrzał do koni, parskały i gryzły obroki; wsadził głowę do obory, bo drzwi dla gorąca stały otworem. Krowy leżały przeżuwając a postękując, jako to jest zwyczajnie u bydlątek. Przywarł wrota do stodoły.
884
885
886 Zdjąwszy kapelusz, szedł do izby i mówił półgłosem pacierz.
887
888
889 A że spali już wszyscy, rozzuł się po cichu i zaraz legł spać.
890
891
892 Ale zasnąć nie mógł, to pierzyna go parzyła, że nogi spod niej wysuwał, to mu po głowie chodziły sprawy różne, a turbacje, a pomyślenia... to mu brzuch ano ciężył srodze, że postękiwał i mruczał.
893
894 — Zawżdy mówię, że zsiadłe mleko ino rozpiera brzucho, coby na noc nie dawać...
895
896
897 A potem jął myśleć o Jagnie; jak by to dobrze było, bo i urodna, i gospodarna, i tyle pola... To znowu przypominał sobie dzieci, to te gadania na Jagnę, że mąciło się w nim wszelakie rozeznanie, i już nie wiedział, co począć, że uniósł się nieco, i jak to było zwyczajnie, chciało mu się do drugiego łóżka zawołać i poradzić:
898
899 — Maryś! Żenić się czy to się nie żenić z Jagną?...
900
901
902 Ale w czas sobie przypomniał, że Maryś już od zwiesny na cmentarzu, a tam se śpi Józka i chrapie, a on jest sierotą, która poradzić się nikogo nie ma; to ino westchnął ciężko, przeżegnał się i jął mówić zdrowaśki za nieboszczkę i wszystkie dusze w czyścu ostające.
903
904
905
906
907
908
909
910
911
912
913 III
914
915
916
917 Już świt ubielił dachy i zgrzebną, szarą płachtą przysłonił noc i gwiazdy pobladłe, gdy ruch się uczynił w Borynowym obejściu.
918
919
920 Kuba zwlókł się z wyrka i wyjrzał przed stajnię — szron leżał na ziemi i szaro było jeszcze, ale już zorze rozpalały się na wschodniej stronie i czerwieniły czuby drzew oszroniałych — przeciągnął się z lubością, ziewnął parę razy i poszedł do obory, aby krzyknąć na Witka, że czas wstawać, ale chłopak uniósł nieco senną głowę i szepnął:
921
922 — Zaraz, Kuba, zaraz! — i przytulał się do legowiska.
923
924 — Pośpij se zdziebko, biedoto, pośpij! — Przyokrył go kożuchem i pokusztykał, bo że nogę miał kiedyś przestrzeloną w kolanie, kulał srodze i ciągnął ją za sobą; umył się pod studnią, przygładził dłonią rzadkie, wyleniałe włosy, co mu się były pozwijały w kołtuny, i klęknął na progu stajni odmawiać pacierze.
925
926
927 Gospodarz spali jeszcze, w oknach chałupy zapalały się krwawe brzaski zórz, a gęste, białe mgły zwlekały się z wolna ze stawów, kołysały ciężko i posuwały w górę podartymi szmatami.
928
929
930 Kuba przesuwał w palcach koronkę i modlił się długo, a biegał oczami po podwórzu, po oknach chałupy, po sadzie omroczonym jeszcze na dole, po jabłonkach, obwieszonych jabłkami niby pięście; rzucił czymściś do budy, co stała zaraz koło drzwi, w biały łeb Łapy, aż pies zawarczał, zwinął się i spał dalej.
931
932 — Ale, do samego słońca spał będziesz, jucho! — i rzucił w niego raz, drugi, że pies wylazł, przeciągał się, ziewał, machał ogonem, przysiadł w podle i jął się drapać i czynić zębami w gęstych kudłach porządek.
933
934
935 ...I ochfiaruję ten pacierz Tobie i wszystkim świętym. Amen! — Bił się długo w piersi, a powstając, rzekł do Łapy:
936
937 — Hale! aligant jucha, wybiera se pchły kiej baba na wesele!
938
939
940 A że robotny był, to się zajął obrządkiem — wóz wytoczył ze stodoły i nasmarował, napoił konie i przyłożył im siana, aż parskać zaczęły i bić kopytami, a potem przyniósł z sąsieka nieco zgonin, dobrze okraszonych owsem, i wsypał to klaczy do żłobu, bo stała w gródce, osobno.
941
942 — Żrej, stara, żrej; źróbka mieć będziesz, to ci mocy trza, żrej! — Pogładził ją po nozdrzach, aż klacz położyła mu łeb na ramieniu i pieszczotliwie chwytała wargami za kołtuny.
943
944 — ...Ziemniaki do połednia zwieziemy, a pod wieczór do lasu, po ściółkę — nie bój się, ściółka letka, nie zgonię cię...
945
946 — A ty, wałkoniu, batem dostaniesz, widzisz go, owies mu pachnie, próżniakowi — mówił do wałacha, co stał obok i łeb wtykał między deski przegrody, do żłobu klaczy — grzmotnął go pięścią w zad, aż koń uskoczył w bok i zarżał.
947
948 — Hale, parob żydowski! Żreć to byś choć i czysty owies żarł, a do roboty cię nie ma, bez bata, jucho, z miejsca nie ruszysz, co?
949
950
951 Wyminął go i zajrzał do źróbki, co stała przy ścianie samej i już z daleka wyciągała do niego kasztanowaty łeb ze strzałką białą na czole i rżała cicho.
952
953 — Cichoj, mała, cichoj! Podjedz se ano, bo pojedziesz z gospodarzem do miasta! — Uwił kłak siana i wyczyścił jej bok zawalany. — Tyla klacz, że już do ogiera czas, a świniaś. Utytlesz się zawdy kiej maciora — pogadywał wciąż i poszedł do chlewów wypuścić świnie, bo kwiczały, a Łapa chodził za nim i zaglądał mu w oczy.
954
955 — Zjadłbyś i ty, co? To naści-że chlebaszka, naści! — Wyjął zza pazuchy kawałek i rzucił, pies pochwycił i schował się do budy, bo świnie ano leciały mu wydrzeć.
956
957 — Hale, te swynie to kiej człowiek niektóry, aby ino chycić cudze i zechlać...
958
959
960 Zajrzał do stodoły i długo patrzył na wiszącą u belki krowę.
961
962 — Głupie to jeno bydle, a i temu na koniec przyszło. Widzi mi się, co jutro zgotują mięsa... Tyle i z ciebie, biedoto, że człek se podje w niedzielę...
963
964
965 Westchnął do tego jadła i powlókł się budzić Witka...
966
967 — Słońce ino, ino — zarno się pokaże... Krowy trza wypędzać.
968
969
970 Witek mamrotał coś, bronił się, przykładał do kożucha, ale w końcu wstać wstał i łaził ociężały i senny po podwórzu.
971
972
973 Gospodarz zaspali dzisiaj, bo słońce już weszło i rozczerwieniło szrony, i zapaliło łuny w wodach i szybach, a z chałupy nikt się nie pokazywał...
974
975
976 Witek siedział na progu obory i podrapywał się zajadle, i przeziewał, a że wróble poczęły zlatywać z dachów do studni i trzepać się w korycie, to przyniósł drabkę i wlazł pod okap zajrzeć do gniazd jaskółczych, bo cicho tam jakoś było.
977
978 — Pomarzły czy co?
979
980
981 I jął wyciągać delikatnie pomorzone ptaszki i kłaść je za pazuchę.
982
983 — Kuba, wiecie, nie żyją, o! — Pobiegł do parobka i pokazywał sztywne, pogasłe jaskółki.
984
985
986 Ale Kuba wziął ino w rękę, przyłożył do ucha, dmuchnął w oczy i rzekł:
987
988 — Zdrętwiały, bo przymrozek galanty. Ale że to głupie nie poszły jeszcze do ciepłych krajów, no, no... — I poszedł do swojej roboty.
989
990
991 A Witek siadł pod chałupą, w szczycie, bo słońce już tam dochodziło i oblewało bielone ściany, po których i muchy łazić poczynały; wyciągał zza koszuli te, które już ogrzane nieco jego ciałem, gmerały się trochę, chuchał na nie, rozdziawiał im dziobki, poił z ust własnych, aż ożywiały się, otwierały oczy i poczynały wydzierać się do ucieczki; wtedy prawą ręką czaił się po ścianie i raz wraz zagarnął jaką muchę, nakarmiał nią i puszczał.
992
993 — Lećta se do matuli, lećta — szeptał, patrząc, jak jaskółki siadały na kalenicy obory, czesały się dziobkami i szczebiotały jakby dziękczynienia.
994
995
996 A Łapa siedział przed nim na zadzie i skomlął uciesznie, a co który ptaszek wyfruwał, rzucał się za nim, biegł kilka kroków i zawracał z powrotem stróżować.
997
998 — Ale, złap wiater w polu — mruczał Witek i tak się zatopił w rozgrzewaniu jaskółek, że ani widział, kiedy Boryna wyszedł zza węgła i stanął przed nim.
999
1000 — Ptaszkami się, ścierwo, zabawiasz, co?
1001
1002
1003 Porwał się, by uciekać, ale już gospodarz chycił go krótko za kark i drugą ręką szybko odpasywał szeroki, twardy pas rzemienny.
1004
1005 — A dyć nie bijcie, a dyć! — zdążył krzyknąć jeno.
1006
1007 — Takiś to pastuch, co? Tak to pilnujesz, co? Najlepsza krowa się zmarnowała, co?... Ty znajdku, ty pokrako warsiaska! Ty! — I bił zapamiętale, gdzie popadło, aż rzemień świszczał, a chłopak wił się kiej piskorz i wrzeszczał:
1008
1009 — Nie bijta! Loboga! Zabije mię! Gospodarzu!... O Jezu, ratujta!...
1010
1011
1012 Aż Hanka wyjrzała z chałupy, co się dzieje, a Kuba splunął i schował się do stajni.
1013
1014
1015 A Boryna łoił go rzetelnie, wybijał mu na skórze swoją stratę tak zajadle, że Witek miał już gębę posinioną i z nosa puściła mu się krew, krzyczał wniebogłosy i cudem jakimś się wyrwał, chwycił się obu rękami z tyłu za portki i gnał w opłotki.
1016
1017 — Jezu, zabili mę, zabili mę! — ryczał i tak pędził, aż mu reszta jaskółek wylatywała zza pazuchy i rozsypywała się po drodze.
1018
1019
1020 Boryna pogroził jeszcze za nim, opasał się i wrócił do chałupy, i zajrzał na Antkową stronę.
1021
1022 — Słońce już na dwa chłopa, a ty się jeszcze wylegujesz! — krzyknął na syna.
1023
1024 — Zmogłem się wczoraj kiej bydlę, to muszę się wywczasować.
1025
1026 — Do sądu pojadę... Zwieź ziemniaki, a jak ludzie skończą kopanie, to zagnać je do grabienia ściółki, a ty mógłbyś kołki pozabijać do ogacenia.
1027
1028 — Ogaćcie se sami chałupę, nama tutaj nie wieje.
1029
1030 — Rzekłeś... to swoją stronę ogacę, a ty marznij, kiejś wałkoń.
1031
1032
1033 Trzasnął drzwiami i poszedł na swoją stronę.
1034
1035
1036 Józka już rozpaliła ogień i szła doić krowy.
1037
1038 — Rychło daj jeść, bo trza mi jechać...
1039
1040 — Przecięch się nie ozedrę, dwóch robót razem nie poradzę — i poszła.
1041
1042 — Spokojnego oczymgnienia nie ma, ino kłyżnij się ze wszystkimi! — myślał i wziął się do obleczenia, ale zły był i zgryziony. Jakże, ciągła wojna z synem, słowa nie można rzec, bo zaraz do oczów z pazurami skacze albo rzeknie coś, co jaże we wątpiach poczujesz. Na nikogo się spuścić, ino haruj i haruj!
1043
1044
1045 Złość w nim zbierała, aż poklinał z cicha i rzucał szmatami po izbie a butami.
1046
1047 — Słuchać się powinny, a nie słuchają! Czemu to? — myślał.
1048
1049 — Widzi mi się, co bez kijaszka z nimi obyć się nie obędzie, bez twardego! Dawno się im to należało, zaraz po śmierci nieboszczki, kiej kłyżnić się zaczęły o gronta, ale się jeszcze wagował, żeby zgorszenia we wsi nie czynić. Gospodarz był przeciech nie leda jaki, na trzydziestu morgach, i z rodu nie bele chto — Boryna, wiadomo. Ale dobrością z nimi się nie skończy, nie!... — Tu przyszedł mu na myśl zięć, kowal, któren wszystkich po cichu burzył, a i sam wciąż nastawał, żeby mu sześć morgów odpisać i morgę lasu, a już na resztę chciał poczekać...
1050
1051 — To niby kiej zamrę! Poczekaj, jucho, poczekaj — myślał ze złością. — Póki się ino rucham, nie powąchasz ty ani zagona! Widzisz go, mądrala!
1052
1053
1054 Kartofle już mocno perkotały w kominie, gdy Józka przyszła od udoju i wnetki narządziła śniadanie.
1055
1056 — Józka! A mięso sama przedawaj. Jutro niedziela, ludzie się już zwiedziały, to się ich tu naleci; ino nie borguj nikomu. Pośladek ostaw la nas; zawoła się Jambroża, to zasoli i przyprawi...
1057
1058 — A dyć i kowal umieją...
1059
1060 — Ale, podzieliłby się kiej wilk z owcą.
1061
1062 — Magdzie będzie markotno, że to nasza krowa, a ona nawet nie obaczy.
1063
1064 — To la Magdy wytnij jaką sztuczkę i zanieś, ale kowala nie wołaj.
1065
1066 — Dobryście, tatulu, dobry.
1067
1068 — Hale, córuchno, hale! Pilnuj tutaj, a już ci bułeczkę przywiezę abo i co.
1069
1070
1071 Podjadł se niezgorzej, opasał się pasem, przygładził poślinioną dłonią zwichrzone i rzadkie włosy, ujął bat i jeszcze się rozglądał po izbie...
1072
1073 — Bym czego nie przepomniał. — Chciało mu się zajrzeć do komory, ale się powstrzymał, bo Józka patrzała, więc się przeżegnał i ruszył.
1074
1075
1076 A już z wasąga, zbierając w garść parciane lejce, rzekł Józce na ganek:
1077
1078 — Skończą ziemniaki, to zaraz iść grabić ściółkę, kwitek jest za obrazem. A niechta zetną jakiego grabka albo i chojkę — przyda się.
1079
1080
1081 Wóz ruszył i już był w opłotkach, gdy Witek mignął pod jabłoniami.
1082
1083 — Zahaczyłem... prru... Witek! Prru! Witek, puść krowy na łąki, a pilnuj, bo cię, jucho, spierę, że popamiętasz!
1084
1085 — Ale, pocałujta mę gdzieś... — odkrzyknął hardo znikając za stodołą.
1086
1087 — Będziesz tu pyskował, jak zlezę, to obaczysz...
1088
1089
1090 Skręcił z opłotków na lewo, na drogę wiodącą ku kościołowi; podciął batem źróbkę, że podyrdała truchcikiem po wyboistej, pełnej kamieni drodze.
1091
1092
1093 Słońce było już chyla tyla nad chałupami i świeciło coraz cieplej, bo z oszroniałych strzech podnosiły się opary i woda skapywała, tylko w cieniach — pod płotami w sadach, po rowach, leżał jeszcze siwy mróz; po stawie wlekły się ostatnie zrzedłe mgły i woda poczynała spod bielm wrzeć brzaskami i odbłyskiwać słońce.
1094
1095
1096 We wsi poczynał się już zwykły ruch: poranek był jasny i chłodny, a że zaś przymrozek orzeźwił powietrze, to i raźniej się poruszali, i zgiełkliwiej; wychodzili gromadnie na pola, którzy do kopania szli z motyczkami a koszykami na ręku, dojadając śniadań; którzy z pługiem ciągnęli na ścierniska; którzy na wozach brony wieźli a worki pełne ziarna siewnego; którzy znów zasię wykręcali ku lasom z grabiami na ramionach, ściółkę grabić — że ino dudniło po obu stronach stawu i krzyk się wzmagał, bo drogi były zatłoczone bydłem ciągnącym na paszę, szczekaniem psów, pokrzykami, co wybuchały raz wraz z niskiej, ciężkiej kurzawy, jaka się była wznosiła z orosiałych dróg.
1097
1098
1099 Boryna wymijał trzody ostrożnie, czasem śmignął po wełnie jakie jagniątko głupie, co się nie usuwało przed źrebicą, to cielę jakie, aż i wyminął wszystkich i koło kościoła, który stał osłonięty potężnym wałem lip żółknących i klonów, wjechał na szeroki gościniec, obsadzony z obu stron ogromnymi topolami.
1100
1101
1102 A że w kościele była msza święta, bo sygnaturka przedzwoniła ofiarę i huczały przyciszonym głosem organy, zdjął kapelusz i westchnął pobożnie.
1103
1104
1105 Droga była pusta i zasłana opadłym liściem tak obficie, że wyboje i głęboko powyrzynane koleiny pokryły się rdzawozłocistym kobiercem, pociętym gęstymi pręgami cieniów, jakie rzucały pnie topoli, bo słońce z boku świeciło.
1106
1107 — Wio, maluśka, wio! — Świsnął batem i źrebica przez kilka stajań poszła raźniej, ale potem opadła i wlekła się wolno, bo droga, choć nieznacznie, szła pod wzgórza, na których czerniały lasy.
1108
1109
1110 Boryna, że go ta cisza mroczyła sennością, to poglądał przez kolumnadę topoli na pola, pławiące się w różowym, porankowym świetle, albo myśleć usiłował o sprawie z Jewką, to o granuli — ale nie mógł sobie dać rady, tak go śpik morzył...
1111
1112
1113 Ptaszki ćwierkały w gałęziach, to czasem wiatr przegarnął leciuchnymi palcami po czubach drzew, że ino jaki taki listeczek, kieby motyl złoty, odrywał się od maci, spadał kolisto na drogę abo i na zakurzone osty, co zaognionymi oczami kwiatów hardo patrzyły w słońce — a topole zagwarzyły, poszemrały z cicha gałązkami i pomilkły kiej te kumy, co na Podniesienie oczy podniesą, ręce rozłożą i westchną modlitewnie, a padną wnetki w proch przed Majestatem, ukrytym w tej złotej monstrancji, zawisłej nad ziemią świętą, nad rodzoną...
1114
1115
1116 Dopiero pod lasem przecknął na dobre i wstrzymał konia.
1117
1118 — Wschodzi niezgorzej — szepnął, przyjrzawszy się pod światło szarym zagonom, ordzawionym krótką szczotką wschodzącego żyta.
1119
1120 — Kawał pola, a przyległo do mojego, kieby kto z umysłu narządził! Żyto, widzi mi się, wczoraj posiały. — Ogarnął pożądliwym spojrzeniem zbronowane zagony, westchnął i wjechał w las.
1121
1122
1123 Poganiał często konia, bo droga szła po równym i twardsza była, tylko gęsto przerośnięta korzeniami, na których wóz podskakiwał i turkotał.
1124
1125
1126 Ale już nie drzemał, owiany surowym i chłodnym dechem lasu.
1127
1128
1129 Bór był ogromny, stary — stał zbitą gęstwą w majestacie wieku i siły, drzewo przy drzewie, sama sosna prawie, a często dąb rosochaty i siwy ze starości, a czasem brzozy w białych koszulach, z rozplecionymi warkoczami żółtymi, że to jesień już była. Podlejsze krze, jako leszczyna, to karłowata grabina, to osiczyna drżąca tuliły się do czerwonych, potężnych pni tak zwartych koronami i poplątanych gałęziami, że ino gdzieniegdzie przedzierało się słońce i pełzało niby złote pająki po mchach zielonych i paprociach zrudziałych.
1130
1131 — Zawżdy mojego tu są cztery morgi! — myślał i pożerał oczami las, i już na oko wybierał co najlepszy. — Przeciech Pan Jezus nie da nas ukrzywdzić — abo i same się nie damy, nie... Dworowi widzi się dużo, a nam mało. Zarno... moje ze cztery, a Jagusine z morga... cztery i jedna... Wio! głupia, sroków się będzie bojała! — Trzepnął ją batem, bo na suszce, co dźwigała Bożą Mękę, kłóciły się sroki tak zajadle, aż źrebica strzygła uszami i przystawała.
1132
1133 — Srokowe wesele — deszczu będzie wiele. — Przypiął parę batów źrebicy i jechał kłusem.
1134
1135
1136 Dobrze było już po ósmej, bo ludzie na polach siadali do śniadaniowych dwojaków, gdy wjeżdżał do Tymowa, na puste uliczki, obstawione pozapadanymi domostwami, co przysiadły niby stare przekupki nad rynsztokami, pełnymi śmieci, kur, Żydziąt obdartych i nierogacizny.
1137
1138
1139 Zaraz na wjeździe obstąpili go Żydzi i Żydówki i nuż zaglądać do wasągu, macać pod grochowinami, pod siedzeniem, czy nie wiezie czego na sprzedanie.
1140
1141 — Poszły, parchy! — mruknął, wjeżdżając na rynek, pod cień starych, poobdzieranych kasztanów, konających na środku placu, gdzie już stało kilkanaście wozów z wyprzęgniętymi końmi.
1142
1143
1144 I swój wasąg tam umieścił, źrebicę wyłożył łbem do półkoszka, nasuł jej do kobiałki obroku, bat schował na dno, pod siedzenie, otrzepał się ze słomy i ruszył prosto do Mordki, tam gdzie błyszczały trzy mosiężne talerze, aby się nieco przyogolić — wyszedł wkrótce czysto ostrugany i tylko z jednym zacięciem na brodzie, zalepionym papierem, przez który sączyła się krew.
1145
1146
1147 Sądy nie były jeszcze zaczęte.
1148
1149
1150 Ale przed domem sądowym, co stał zaraz w rynku, naprzeciw ogromnego poklasztornego kościoła, czekało już sporo narodu. Siedzieli na wydeptanych stopniach, to kupili się pod oknami i raz wraz zaglądali do środka, kobiety zaś przykucnęły pod bielonymi ścianami, opuściły czerwone zapaski z głów na ramiona i rajcowały.
1151
1152
1153 Boryna, że dojrzał Jewkę z dzieckiem na ręku, stojącą w gromadzie swoich świadków, to się zeźlił zarno, jako że skory był do złości, splunął i wszedł do sieni drugiej, biegnącej na przestrzał sądowego domostwa.
1154
1155
1156 Po lewej stronie był sąd, a po prawej mieszkał sekretarz, bo jakoż właśnie Jacek wyniósł samowar przed sam próg i tak go rozdmuchiwał cholewą zawzięcie, że dymił niby komin fabryczny, a co chwila ostry, gniewny głos krzyczał z głębi zadymionej sieni:
1157
1158 — Jacek! buciki panienkom!
1159
1160 — Zaraz, zaraz!
1161
1162
1163 Samowar już niby wulkan huczał i buchał płomieniami.
1164
1165 — Jacek! wodę panu do mycia.
1166
1167 — Dyć zara, zrobi się wszyćko, zrobi! — I spocony, nieprzytomny, ganiał po sieni, aż dudniło, powracał, dmuchał i znowu leciał, bo pani krzyczała:
1168
1169 — Jacek! kulfonie jeden, gdzie moje pończochy?!...
1170
1171 — Ale! ścierwa, nie samowar!
1172
1173
1174 Trwało to wszystko dobrych parę pacierzy, abo i z koronkę, aż wreszcie drzwi sądowe się otwarły i naród począł napełniać dużą, wybieloną izbę.
1175
1176
1177 Jacek, już teraz jako woźny, boso, w modrych portkach i takimże lejbiku z mosiężnymi guzikami, z czerwoną, spoconą twarzą, którą raz wraz obcierał rękawem, uwijał się za czarnymi kratami, dzielącymi izbę na dwie połowy, i rzucał łbem niby koń, kiej go giez ukąsi, bo płowe włosy spadały mu grzywą na oczy, to zaglądał ostrożnie do sąsiedniej stancji i potem siadał na chwilę pod zielonym piecem.
1178
1179
1180 A narodu się nawaliło, że ani palca wetknąć, i parli się coraz krzepciej na kraty, aż trzeszczały; gwar zrazu cichy podnosił się z wolna, szemrał, przewalał po izbie, huczał czasami, przechodził miejscami w kłótnię, że jakie takie mocne słowo padało coraz gęściej.
1181
1182
1183 Żydzi szwargotali pod oknami, a jakieś baby na głos opowiadały swoje krzywdy i jeszcze głośniej popłakiwały, ale nie można było rozeznać, kto i gdzie, bo ciasnota była i głowa przy głowie, jako ten zagon pełen maków czerwonych i kłosów żytnich, co go to wiater żenie, a on się zakolebie i gwarzy, i szumi, a potem staje równo kłos przy kłosie. To znowuj Jewka, dojrzawszy Borynę wspartego o kraty, jęła dogadywać i wykrzykiwać na niego, że zeźlony odrzekł ostro:
1184
1185 — Zamilknij, suko, bo ci gnatki porachuję, że rodzona nie pozna.
1186
1187
1188 A na to Jewka rozsrożona nuż pazury wyciągać i drzeć się do niego przez gęstwę ludzką, aż jej chustka spadła z głowy i dzieciak się rozkrzyczał, że nie wiada, na czym by się skończyło, gdy naraz Jacek się zerwał, otworzył drzwi i krzyknął:
1189
1190 — Cichojta, ścierwy, bo ano sąd idzie!...
1191
1192
1193 Jakoż i sąd wszedł; najpierw gruby, wysoki dziedzic z Raciborowic, a za nim dwóch ławników i sekretarz, który usiadł przy bocznym stoliku pod oknem i rozkładał papiery a patrzył na sędziów, jak stanęli przy wielkim stole, okrytym czerwonym suknem, i nałożyli złote łańcuchy na grube karki...
1194
1195
1196 Cicho się zrobiło, że słychać było tych, co na ulicy pod oknami gwarzyli.
1197
1198
1199 Dziedzic rozłożył papiery, chrząknął, spojrzał na sekretarza i grubym, donośnym głosem oznajmił, że sądy się rozpoczynają.
1200
1201
1202 Potem sekretarz przeczytał sprawy na dzień dzisiejszy, coś szepnął pierwszemu ławnikowi, ten oddał to siędziemu, który kiwnął głową potakująco.
1203
1204
1205 Sądy się rozpoczęły.
1206
1207
1208 Pierwsza szła sprawa ze skargi strażnika na jakiegoś łyczka o nieporządki w podwórzu.
1209
1210
1211 Skazany zaocznie.
1212
1213
1214 Potem o pobicie chłopaka za wypasanie końmi koniczyny.
1215
1216
1217 Pogodzili się — matka dostała pięć rubli, a chłopak nowe portki i lejbik.
1218
1219
1220 Sprawa o woranie się.
1221
1222
1223 Odłożona z braku dowodów.
1224
1225
1226 Sprawa o kradzież leśną w borze sędziego; stawał rządca — oskarżeni chłopi z Rokicin.
1227
1228
1229 Skazani na kary pieniężne lub odsiedzenie w areszcie po dwa tygodnie.
1230
1231
1232 Nie przyjęli wyroku, pójdą do apelacji.
1233
1234
1235 I tak głośno zaczęli wykrzykiwać na niesprawiedliwość, bo las był wspólny, serwitutowy, aż sędzia skinął na Jacka, i ten zagrzmiał:
1236
1237 — Cichojta, cichojta, bo tu sąd, nie karczma.
1238
1239
1240 I tak szła sprawa za sprawą, kieby skiba za skibą, równo i dość spokojnie, czasem tylko podnosiły się skargi abo chlipanie, abo i przekleństwo, ale te Jacek wnet przyciszał.
1241
1242
1243 Z izby ubyło nieco ludzi, ale w ich miejsce przybyło tyle nowych, że stali zbici kieby w snop, że nikto poruszyć się nie mógł i zrobił się taki gorąc, iż ani odetchnąć, aż sędzia polecił otworzyć okna.
1244
1245
1246 Teraz szła sprawa Bartka Kozia z Lipiec o kradzież świni u Marcjanny Antonówny Pacześ. Świadkowie: taż Marcjanna, syn jej Szymon, Barbara Piesek itd.
1247
1248 — Świadkowie czy są? — zapytał ławnik.
1249
1250 — Jesteśmy! — zawołali chórem.
1251
1252
1253 Boryna, który dotąd samotnie a cierpliwie stał przy kracie, przysunął się nieco do Paczesiowej przywitać, boć to była Dominikowa, matka Jagny.
1254
1255 — Oskarżony, Bartek Kozioł, bliżej, za kratę.
1256
1257
1258 Niski chłop przepychał się ze środka tak gwałtownie, aż kląć poczęli, że depcze po kulasach i przyodziewek ozdziera.
1259
1260 — Cichojta, ścierwy, bo prześwietny sąd mówi! — krzyknął Jacek, wpuszczając go.
1261
1262 — Wy Bartłomiej Kozioł?
1263
1264
1265 Chłop drapał się frasobliwie po gęstych, równo obciętych włosach; głupowaty uśmiech skrzywiał mu suchą, wygoloną twarz, a małe rudawe oczki chytrze skakały po sędziach niby wiewiórki.
1266
1267 — Wy Bartłomiej Kozioł? — zapytał znowu sędzia, bo chłop milczał.
1268
1269 — Dyć juści, on ci Bartłomiej Kozioł, dopraszam się łaski prześwietnego sądu! — piszczała ogromna kobieta, wpychając się siłą za kraty.
1270
1271 — A wy czego?
1272
1273 — Dopraszam się łaski, a dyć ja żona tego chudziaka, Bartka Kozła — i kłaniała się ręką do ziemi, aż wyrurkowanym czepcem zawadzała o stół sędziowski.
1274
1275 — Świadkujecie?
1276
1277 — Niby to za świadka? ni, jeno dopraszam się...
1278
1279 — Woźny, wyrzuć ją za kratę.
1280
1281 — Wychodźta, kobieto, bo nie la was tu miejsce... — Chwycił ją za ramiona i pchał zadem.
1282
1283 — Dopraszam się prześwietnego sądu, kiej mój ano nie dosłyszy na ten przykład... — krzyczała.
1284
1285 — Wychodźta, póki po dobremu — i aż jęknęła, tak ją ciepnął na kratę, bo ani kroku po dobroci ustąpić nie chciała.
1286
1287 — Wyjdźcie, będziemy głośno mówili, to choć on Kozioł, a usłyszy!
1288
1289
1290 Zaczęło się wreszcie badanie.
1291
1292 — Jak się nazywacie?
1293
1294 — Hę?... a, przezywam?... Przeciech wołali mę, to niby wiedzieć wiedzą...
1295
1296 — Głupiś. Jak się nazywacie? — indagował nieubłaganie sędzia.
1297
1298 — Bartek Kozioł, prześwietny sądzie — rzuciła żona.
1299
1300 — Ile lat?
1301
1302 — Hę?... a, lat?... bo ja to pomnę! Matka, wiele to ja mam roków?...
1303
1304 — Pięćdziesiąt i dwa, widzi mi się, będzie na zwiesnę.
1305
1306 — Gospodarz?...
1307
1308 — I... trzy morgi piachu i ten jeden krowi ogon... sielny gospodarz.
1309
1310 — Był już karany?
1311
1312 — Hę?... karany?...
1313
1314 — Czy siedzieliście w kozie?
1315
1316 — To niby w kreminale?... karany?... Matka, byłem to w kreminale, hę?...
1317
1318 — A byłeś, Bartku, byłeś, a to cię te ścierwy dworskie o to zdechłe jagniątko...
1319
1320 — Juści, juści... na paśniku znalazłem zdechłe jagnię... wzionem, co miały psy rozwłócyć... poskarżyły, przysięgły, com ukradł, sąd przysądził... wsadziły mę i siedziałem... Niesprawiedliwość jest ino, niesprawiedliwość... — mówił głucho i obzierał się nieznacznie na żonę.
1321
1322 — Oskarżeni jesteście o kradzież maciory Marcjannie Pacześ! Wzięliście ją z pola, zagnali do domu, zarżnęli i zjedli! Co macie na swoją obronę?...
1323
1324 — Hę? Zjadłem! Żebym tak Boga przy skonaniu nie oglądał, że nie zjadłem... Moiściewy, zjadłem!... o świecie, świecie rodzony, ja zjadłem!— wołał żałośnie.
1325
1326 — Cóż macie na swoją obronę?
1327
1328 — Obronę?... miałem to co rzec, matka?... Juści, baczę; niewinowatym, świni nie zjadłem, a Marcjanna Dominikowa, na ten przykład, szczeka bele co, kiej ten pies, że ino chycić za ten paskudny pysk a sprać... a...
1329
1330 — O ludzie, ludzie!... — jęknęła Dominikowa.
1331
1332 — To już sobie później zrobicie, a teraz mówcie, jakim sposobem świnia Paczesiowej znalazła się u was?...
1333
1334 — Świnia Paczesiowa... u mnie?... Matka, co to wielmożny dziedzic rzekli?...
1335
1336 — A dyć, Bartku, to o tym prosiaku, co to za tobą przylazł do chałupy...
1337
1338 — Baczę, juści, że baczę, bo prosiak to był, a nie świnia żadna; dopraszam się łaski wielmożnego sądu, niech słyszą, com ano rzekł, i przywtórzę; prosiak to był, a nie świnia; białny prosiak, a kiele ogona abo i zdziebko poniżej czarno łaciaty.
1339
1340 — Dobrze, ale skąd się wziął u was?
1341
1342 — Niby u mnie?... Zarno wszyćko dokumentnie rzeknę, z czego się pokaże la prześwietnego sądu i la zgromadzonego narodu, co jestem niewinowaty, a Dominikowa cygan jest baba, pleciuch i ozornica zapowietrzona!
1343
1344 — Ja cyganię! A dyć tej Najświętszej Panienki uproszę, żeby was pierun bez świętej spowiedzi nie trzasnął! — rzekła cicho, z westchnieniem ciężkim do obrazu Matki Boskiej, wiszącego w rogu izby, Dominikowa, a potem, że to już ścierpieć nie mogła, wyciągnęła zwiniętą, chudą pięść do niego i syknęła:
1345
1346 — Ty złodzieju świński! ty zbóju! ty!... — i rozczapierzyła palce, jakby go chycić chciała.
1347
1348
1349 Ale Bankowa rzuciła się do niej z krzykiem.
1350
1351 — Co! biłabyś go, suko jedna, biłabyś, czarownico, kacie synowski, ty!
1352
1353 — Uciszyć się! — zawołał sędzia.
1354
1355 — Stulta pyski, kiej sąd mówi, bo waju wyciepnę na osobność! — poparł Jacek, podciągając parcianki, bo mu się był obertelek oberwał.
1356
1357
1358 Uciszyło się zaraz, a baby, że to blisko było do chwycenia się za łby, stały już cicho, ino się oczami jadły a wzdychały ze złości...
1359
1360 — Mówcie, Bartłomieju, mówcie wszystko a prawdę.
1361
1362 — Prawdę?... Samą czystą kiej szkło prawdę rzeknę, rzetelnie powiem, kiej na spowiedzi, kiej gospodarz do gospodarzy, kiej swój do swojaków, bom gospodarz z dziada pradziada, a nie komornik, nie prefesjant jaki abo i jenszy miescki zdzier. To tak było.
1363
1364 — Patrz dobrze w głowę, byś czegój nie przepomniał — radziła.
1365
1366 — Nie przepomnę, Magduś, nie. To było tak. Szedłem se... a baczę, że to rychtyk zwiesna była... i za Wilczym Dołem, wedłe Borynowej koniczyny... idę se i mówię pacierz, bo na ten przykład przedzwonili już na Anioł Pański.., nocka też szła... idę se... jaż tu słyszę: głos nie głos?... Loboga, myślę se: chrząka albo i nie chrząka?... Oglądnąłem za się — niczegój nie widno, cicho całkiem. Złe mę kusi czy co?... Ide dalej i że mę zdziebko mrówki oblazły ze strachu, mówię se Pozdrowienie Anielskie. Chrząka znowu! Cie! myślę sobie, nic, jeno swynia to abo i zasie prosiak. Zlazłem zdziebko w bok, w koniczynę i obejrzałem się... juści, że cosik lizie za mną, przystanąłem ja — przystanęło i to, a białne, niskie i długie... a ślepie świeciły się kiej u żbika abo zgoła u złego... Przeżegnałem się, a że i skóra mi ścierpła, tom ruszył lepszym krokiem — jakże, abo to wiadomo, co się po nocach tłucze?... A wszyscy w Lipcach wiedzą, co na Wilczych Dołach straszy.
1367
1368 — Juści, że prawda, bo łoni, kiej Sikora przechodził tam nocą, to go ułapiło za grdykę i rzuciło o ziemię, i tak zbiło, że chłop chorzał dwie niedziele — objaśniała żona.
1369
1370 — Cichoj, Magduś, cichoj! Idę, idę... idę... a to fort lezie za mną i chrząka! A że to był rychtyk miesiączek wylazł se na niebo, to patrzę, a to ino prosiak, nie złe. Ozgniewałem się, bo co se ten głupi myśli — straszyć, tom rzucił nań patykiem i idę ku domowi. Szedłem se miedzą, między Michałowymi burakami a pszenicą Borynową, a potem między jarką Tomka a owsem tego Jaśka, co go łoni do wojska wzieni, a którego to kobieta akuratnie wczoraj zlegla... Prosiak fort za mną kiej pies, to se idzie obok, to wlazł w kartofle Dominikowej i tu pysknie, i tam pysknie, i chrząknie, i kwiknie, a nie ostaje, ino za mną...
1371
1372
1373 Skręciłem na ścieżkę, co bieży na przełaj — ona za mną. Gorąco mi się zrobiło, bo laboga, taka świnia, co może nie świnia! Skręciłem na drogę wedle figury, prosiak za mną... Widziałem, białny był, a kiele ogona, poniżej zdziebko, czarno łaciaty! Ja bez rów — ona za mną, ja na te mogiłki, co za figurą są — ona za mną, ja na kamionki, a ona kiej mi się nie rzuci pod kulasy — rymnąłem kiej długi. Opętana czy co?... Ledwiem się pozbierał, a ona kiej nie zadrze ogona i w skok przede mną! A lećże se, zapowietrzona, pomyślałem. Ale nie uciekła, ino wciąż przede mną leciała — aż do samej chałupy — aż do samej chałupy, prześwietny sądzie, aż w ogrodzenie weszła, aż do sieni wlazła, a że drzwi do izby były wywarte, to i do izby poszła... Tak mi Panie Boże dopomóż. Amen!
1374
1375 — A potem zarżnęliście i zjedli, prawda? — rzekł sędzia rozbawiony.
1376
1377 — Hę! Zarżnęli i zjedli?... A cośwa zrobić mieli? Przeszedł dzień — prosiak nie odchodzi; przeszedł tydzień — jest, ani jej wygonić, bo z kwikiem wraca!... Moja podtykała jej, co mogła, bo jakże głodem morzyć, Boże stworzenie też... Prześwietny sąd jest mądry, to sprawiedliwie se wymiarkuje, że com z nią biedny sierota miał zrobić? Niktoj po nią nie przychodził, a w domu bieda — a żarła, że i dwie drugie tyle nie zechlają... Jeszcze z miesiąc, to by nas zeżarła i z bebechami... Co było radzić? Miała ona nas — tośwa my ją zjadły, a i to niecałą, bo na wsi się zwiedziały, a Dominikowa poskarżyła, że to jej, przyszła ze sołtysem i zabrała wszyćko...
1378
1379 — Wszystko?... a cały zad to gdzie?... — syknęła złowrogo Dominikowa.
1380
1381 — Gdzie? Spytajta się Kruczka i drugich piesków. Wynieśliśmy na noc do stodółki. Psy, że to czujne psie pary, a wrota były dziurawe, wyciągnęły i bal se sprawiły moją krwawicą, że chodziły obżarte kiej te dziedzice.
1382
1383 — Hale, świnia sama poszła za nim, głupi uwierzy, ale nie sąd. Złodziej jucha, a barana młynarzowi, a gęsi dobrodziejowi to kto pokradł, co?...
1384
1385 — Widziałaś, co? Widziałaś! — wrzasnęła Kozłowa, przyskakując z pazurami.
1386
1387 — A kartofle z organistowego dołu to kto?... A cięgiem cosik komuś we wsi ginie, to gąska, to kury, to sprzęt jaki — ciągnęła nieubłaganie.
1388
1389 — Ty ścierwo! Coś ty robiła za młodu, a i co twoja Jagna teraz wyprawia z parobkami, to ci tego nikt nie wypomina, a ty kiej ten pies...
1390
1391 — Wara ci od Jagny! Wara, bo ci ten pysk tak spierę, że... Wara!... — ryknęła wielkim głosem, ugodzona jak w żywe mięso.
1392
1393 — Cichojta, pyskacze, bo za drzwi wyciepnę! — uciszał Jacek, podciągając parcianek.
1394
1395
1396 Zaczęło się przesłuchiwanie świadków.
1397
1398
1399 Najpierw świadczyła poszkodowana, Dominikowa — a zeznawała cichym, nabożnym głosem i przysięgała co chwila przed tą Częstochowską, jako świnia jej, i żegnała się, i biła w piersi, że prawda jest, jako ją ukradł z pastwiska Kozioł, i nie żądała od prześwietnego sądu kary na niego, niech mu już tam Jezusiczek czyśćca za to nie pożałuje — ale domagała się wielkim głosem sądu i kary za to, że tak spostponował ją i Jagnę wobec całego narodu.
1400
1401
1402 Świadczył potem Szymek, syn Dominikowej; czapkę powiesił na rękach złożonych jak do pacierza, oczów nie spuścił z sędziego i jękliwym, nieprzytomnym głosem zeznawał, że świnia była matczyna, że białna była cała, a ino kiele ogona czarną łatę miała, a ucho rozerwane, bo ją był Łapa Borynowy chycił na zwiesnę, a tak kwiczała, że chociaż w stodółce był — usłyszał...
1403
1404
1405 Potem zawezwano Barbarę Piesek i innych.
1406
1407
1408 Świadczyli po kolei i przysięgali, a Szymek wciąż stał z czapką na rękach, wpatrzony pobożnie w sędziego, a Kozłowa darła się za kratę z krzykiem zaprzeczań i złorzeczeń, a Dominikowa ino wzdychała do obrazu, a poglądala na Kozła, który skakał oczami, nasłuchiwał, a obzierał się na swoją Magdusię.
1409
1410
1411 Naród słuchał uważnie i raz wraz szmer, to uwagi złośliwe albo śmiech się rozległ głuchy pod powałą, aż Jacek musiał przyciszać groźbą.
1412
1413
1414 Sprawa ciągnęła się długo, aż do przerwy, w której sąd poszedł do sąsiedniej izby na naradę, a naród wysypał się do sieni i przed dom odetchnąć nieco: kto pojeść zdziebko, kto ze swoimi świadkami się zmówić, kto wywodzić krzywdy swoje, a jenszy znowuj wyrzekać na niesprawiedliwość a pomstować, jak to zwyczajnie bywa na rokach.
1415
1416
1417 Po przerwie i odczytaniu wyroków przyszła na stół sprawa Boryny.
1418
1419
1420 Jewka stanęła przed sądem i pohuśtując dziecko, obwinięte w zapaskę, jęła płaczliwie wywodzić krzywdy swoje i żale; jako służyła u Boryny i pracowała, jaże jej kulasy ustawały, a nigdy dobrego słowa nie usłyszała, kąta nie miała na spanie ani jadła dość, że się u sąsiadów pożywiać musiała, a potem zasług nie zapłacił i z jego własnym dzieckiem wygnał ją w cały świat... buchnęła w końcu ogromnym płaczem i rzuciła się na kolana przed sędziami z krzykiem:
1421
1422 — Krzywda to moja, krzywda! a dzieciak jego, prześwietny sądzie!
1423
1424 — Cygani jak ten pies — mruknął Boryna ze zgrozą.
1425
1426 — Ja cyganię?! A dyć wszystkie, a dyć całe Lipce wiedzą, że...
1427
1428 — Żeś suka i latawiec...
1429
1430 — Wielmożny sądzie, a przódzi to mi ino mówili: Jewka, Jewuś, i jeszcze słodziej, a to mi paciorki przywieźli, a to często gęsto bułkę z miasta i mówili: „Naści, Jewuś, naści, boś mi najmilejsza...” — a teraz, o mój Jezu, mój Jezu!... — poczęła ryczeć.
1431
1432 — Cygan, jucha, możem cię jeszcze pierzyną przyodział i mówił: „Śpij se, Jewuś, śpij!...”
1433
1434
1435 Izba zatrzęsła się śmiechem.
1436
1437 — Abo nie, co? Abośta nie skamłali, jako ten pies przed drzwiami, abośta mało obiecowali, co?
1438
1439 — Loboga, ludzie, że to pierun nie zabije taką pokrakę? — zakrzyknął zdumiony.
1440
1441 — Wielmożny sądzie, cały świat wiedział, jak to było, całe Lipce mogą przyświadczyć, co prawdę mówię. Służyłam u nich, to mi cięgiem spokoju nie dawał. O biedna ja sierota, biedna!... O dola moja nieszczęśliwa!... Abo tom się mogła obronić przed tylim chłopem?... Krzyczałam, to mę sprał i zrobił, co chciał... A gdzież ja się podzieję z tym dzieciąteczkiem, gdzie?... Świadki powiedzą i przyświadczą! — wołała wśród płaczu i krzyków.
1442
1443
1444 Ale świadkowie w rzeczywistości nic nie zeznali prócz plotek i domysłów, więc znowu jęła dowodzić i przekonywać, aż w końcu jako ostatni dowód rozpowiła dziecko i położyła je przed sędziami; dziecko wierzgało nagimi nóżkami i krzyczało wniebogłosy.
1445
1446 — Wielmożny sąd sam obaczy, czyje ono; o, ten ci sam nos kiej kartofel, te same bure ślepie i kaprawe... Kropla w kroplę nikt jenszy, jeno Boryna!... — wołała.
1447
1448
1449 Ale już i sąd nie mógł powstrzymać się od śmiechu, a naród aż huczał z uciechy, przyglądali się dziecku, to Borynie i raz wraz ktoś powiedział:
1450
1451 — To ci pannica, kiej ten pies odarty ze skóry!
1452
1453 — Boryna wdowiec, ożeniłby się z nią, a chłopak zdałby się do pasionki...
1454
1455 — Lenieje ci ona kiej krowa na zwiesnę.
1456
1457 — A urodna! jeno grochowinami przytrząść i w proso wsadzić — wszystkie gapy uciekną...
1458
1459 — Już i tak psy uciekają, kiej Jewusia bez wieś idzie!...
1460
1461 — A gębusię ci ma kiej pomyjami wymalowaną...
1462
1463 — Bo gospodarna, raz w rok się myje, coby na mydło nie wydawać...
1464
1465 — Żydom w piecach pali, czasu nie ma, to i nie dziwota!
1466
1467
1468 Dogadywali coraz złośliwiej i okrutniej, a ona zmilkła i nieprzytomnymi oczami psa zgonionego patrzyła po ludziach i ważyła coś w sobie...
1469
1470 — Cichojta! To grzych tak się naśmiewać nad biedotą! — krzyknęła Dominikowa tak mocno, aż pomilkli, i jaki taki drapał się po łbie ze wstydu.
1471
1472
1473 Sprawa skończyła się na niczym.
1474
1475
1476 Boryna poczuł niezmierną ulgę, bo chociaż nie był winien, ale zawżdy bojał się ludzkiego obmówiska, no i tego, że przysądzić mogą, by płacił — bo prawo juści jest ci takie, że nikiej nie wiada, kogo za łeb chyci, winowatego czy sprawiedliwego. Bywało już tak nie raz, nie dwa, nie dziesięć... bywało.
1477
1478
1479 Wyszedł zaraz ze sądu i czekając na Dominikowa, jął medytować i rozważać w sobie całą tę sprawę. Nie mógł zrozumieć, po co i dlaczego skarżyła.
1480
1481 — Ni, to nie jej rozum i głowa, to jenszy, ktoś drugi przez nią sięga, ale kto?...
1482
1483
1484 Poszli z Dominikową i z Szymkiem do karczmy napić się i przegryźć coś niecoś, bo było już dobrze po południu, i chociaż mu Dominikowa napomykała z lekka, że cała ta Jewczyna sprawa to musi być robota kowala, zięcia jego, nie mógł uwierzyć.
1485
1486 — Co by mu z tego przyszło?
1487
1488 — Tyla, żeby was pokłyźnić a podać na pośmiewisko i umartwienie. Drugi człowiek jest taki, że z jenszego la samej uciechy pasy by darł.
1489
1490 — Dziwno mi tej zawziętości Jewczynej! Bom nie ukrzywdził w niczym, a jeszczem za chrzest tego jej bękarta dał dobrodziejowi worek owsa...
1491
1492 — Służy ona u młynarza, a ten w kompanii z kowalem chodzi... miarkujecie?!...
1493
1494 — Miarkuję, ino że nic rozeznać nie mogę! Napijwa się jeszcze!
1495
1496 — Bóg zapłać, pijcie przódzi, Macieju!
1497
1498
1499 Napili się raz i drugi, zjedli drugi funt kiełbasy z półbochenkiem chleba, stary kupił rządek bułek dla Józi i zabierali się do powrotu.
1500
1501 — Siadajcie, Dominikowa, ze mną, ckno samemu, pogwarzym...
1502
1503 — A dobrze, ino skoczę jeszcze do klasztoru zmówić pacierz.
1504
1505
1506 Poszła, ale w dobre dwa pacierze już była z powrotem, i zaraz pojechali.
1507
1508
1509 Szymek wlókł się za nimi wolno, bo w jedną szkapę i piachy były srogie, ale rozebrało go nieco, że to nie był zwyczajny picia i oszołomiony sądem, to się ino kiwał sennie w półkoszkach i raz wraz przecykając zdzierał czapkę ze łba, żegnał się nabożnie i wpatrzony nieprzytomnie w ogon szkapy, jakoby w dziedzicową twarz na sądzie, mamrotał: „...Świnia matczyna, białna cała, a ino kiele ogona czarną łatę miała...”
1510
1511
1512 Słońce się już było przetaczało ku zachodowi, gdy wjechali w las.
1513
1514
1515 Mało wiele pogadywali, choć siedzieli w podle siebie na przednim siedzeniu.
1516
1517
1518 Czasem któreś zagadnęło jakimś słowem, że to nieobycznie siedzieć jak te mruki, ale ino tyla tego było, żeby śpik nie morzył i język nie zasechł...
1519
1520
1521 Boryna poganiał źróbkę, bo wolniła, że to już do pół boków spotniała z umęczenia i gorąca, czasem pogwizdał a milczał, i coś żuł, coś ważył w sobie, coś kalkulował i często a niewidnie poglądał na starą, na jej suchą kieby z blichowanego wosku twarz, całą w podłużnych bruzdach zastygłą — poruszała bezzębnymi wargami, jakby się modliła po cichu; czasem pociągała czerwoną zapaskę barzej na czoło, bo słońce świeciło prosto w oczy, i siedziała nieruchomo, ino jej bure oczy gorzały.
1522
1523 — Wykopaliście ta już, co? — zagadnął wreszcie.
1524
1525 — A juści. Obrodziły latoś niezgorzej.
1526
1527 — Przychować będzie wama łacniej.
1528
1529 — Wsadziłam też wieprzka do karmika, bo w zapusty może się zdać...
1530
1531 — Pewnie, pewnie... mówiły, że Walek Rafałów przysyłał z wódką?...
1532
1533 — Nie on jeden, nie... ale po próżnicy ino grosz tracą... nie la takich Jaguś moja, nie.
1534
1535
1536 Podniosła głowę i jastrzębimi oczami wpiła się w niego, ale Boryna, że człek był w latach, nie wicher żaden, to twarz pokazał zimną i spokojną nie do rozeznania. Długo nie rzekli ni słowa, jakby się tą niemotą mocując ze sobą.
1537
1538
1539 Borynie nijako było zaczynać pierwszemu, bo jakże, w latach już był i gospodarz na całe Lipce pierwszy; no i mógł to zasię tak prosto rzec, co mu się Jaguś udała?... Honor przeciech swój miał i pomyślenie — ale że krwie gorącej był z przyrodzenia, to aże go złość porywała, że musi tak baczyć na siebie, tak kołować a zabiegać.
1540
1541
1542 Dominikowa przezierała go coś niecoś i miarkowała zasię, co go tak markoci i rozbiera, ale ni słówkiem nie pomogła, ino raz wraz poglądała nań, to w ten świat i te dalekości niebieskie, aż i rzekła niechcący:
1543
1544 — Gorąc ci taki, kieby we żniwa.
1545
1546 — Rzekliście.
1547
1548
1549 Jakoż i tak było, bo drogę otaczały potężne ściany boru, że żaden wiater ni przewiew nijaki nie przedzierał się z pól, a słońce wisiało prosto nad głowami i tak dogrzewało, że rozprażone drzewa stały bez ruchu i omdlałe czuby pochylały nad drogą, i tylko raz wraz puszczały bursztynowe igliwo, co kołujący spływało na drogę. Grzybny zapach bajorów i liścia dębowego aż wiercił w nozdrzach.
1550
1551 — Wiecie, dziwno to mnie, a i drugim, że taki gospodarz, co to i pomyślenie nie bele jakie ma, i grontu tela, i posłuch u narodu — kiej wy na ten przykład, a do urzędu ambitu nie macie...
1552
1553 — Utrafiliście, że ambitu nijakiego nie mam. Co mi po tym? Sołtysem byłem bez trzy roki, tom dopłacił gotowym groszem. A com namarnował siebie i konisków! com się nakłyźnił i nabiegał, że i ten pies polowy nie więcej... A upadek w gospodarstwie był i marnacja, że jaże mi moja nie dała dobrego słowa...
1554
1555 — Miała i ona swój rozum. Urzędnikiem być zawżdy to i honor jest, i profit.
1556
1557 — Bóg zapłać. Strażnikowi się kłaniaj, pisarza obłapiaj za nogi i bele ciaracha, co z urzędu — też... Wielgi mi honor! Nie płacą podatków, most się popsowa, wścieknie się pies, który weźmie kłonicą po łbie — kto winowaty?... Sołtys winowaty, do śtrafu sołtysa ciągają! Hale, jest profit. Dosyć ja pisarzowi i do powiatu nanosił i kur, i jajków, i gąskę niektórą...
1558
1559 — Prawdę mówicie, ale Pietrkowi wójtostwo do grdyki nie wraca, nie; grontu już dokupił i stodółkę dostawił, i konie ma kiej te hamany!...
1560
1561 — Juści, ino nie wiada, co mu z tego ostanie, kiej się urząd skończy...
1562
1563 — Myślicie...
1564
1565 — Oczy swoje mam i miarkuję se zdziebko...
1566
1567 — Dufny ci on w siebie i z dobrodziejem koty drze.
1568
1569 — A że mu się darzy, to ino bez kobietę; on se wójtuje, a ona w garści wszyćko dzierży.
1570
1571
1572 Milczeli znowu z pacierz dobry.
1573
1574 — A wy to nie poślecie z wódką do której?... — zapytała ostrożnie.
1575
1576 — I... nie bierą mę już ciągotki do kobiet, za starym...
1577
1578 — Nie powiadajcie po próżnicy! Ino ten stary, co się ruchać nie może, łyżki sam do gęby nie doniesie i na przypiecku se dochodzi... Widziałam, kiejście worek żyta nieśli.
1579
1580 — Juści, żem w sobie krzepki jeszcze, ale która by ta poszła za mnie?...
1581
1582 — Któren nie probant, co wie? Obaczycie!
1583
1584 — Starym, dzieci dorastają... a pierwszej z brzegu nie wezmę...
1585
1586 — Zróbcie ino zapis, a i co najpierwsze się wama nie sprzeciwią...
1587
1588 — La zapisu! Kiej te świnie! Za tę morgę to i młódka najczystsza a pójdzie choćby za dziada spod kościoła...
1589
1590 — A chłopy to za wianem nie patrzą, co?
1591
1592
1593 Nie odrzekł już, jeno skropił batem źrebicę, że ruszyła z miejsca galopem.
1594
1595
1596 Milczeli długo.
1597
1598
1599 Dopiero gdy wyjechali z lasu na pola, między przydrożne topole, Boryna, który cały ten czas burzył się w sobie i przegryzał, wybuchnął:
1600
1601 — Na psy takie urządzenie we świecie! Za wszystko płać, choćby i za to dobre słowo! Źle jest, że i gorzej być nie było. Już nawet dzieci na ojców nastają, posłuchu nie ma nijakiego, a wszystkie się żrą ze sobą kiej psy.
1602
1603 — Bo głupie, nie baczą, że wszystkich jednako ta święta ziemia pokryje.
1604
1605 — Leda jeden abo drugi od ziemi odrósł, a już do ojców z pyskiem, coby mu jego część dawali. Ze starszych się ino prześmiewają! Ścierwy, we wsi im ciasno, porządki stare im złe, ubieru nawet wstydzą się niektórzy!
1606
1607 — To wszystko bez to, że Boga się nie boją...
1608
1609 — Bez to i nie bez to, a źle jest.
1610
1611 — Nie idzie na lepsze, nie.
1612
1613 — Ma iść, kto ich ta zniewoli?
1614
1615 — Kara boska! Bo przyjdzie ta godzina sądu Panajezusowego, przyjdzie.
1616
1617 — Ale co się przódzi narodu namarnuje, tego nikt nie odbierze.
1618
1619 — Czasy takie, że lepiej, coby mór przyszedł.
1620
1621 — Czasy! Juści, ale i ludzie są winne. A kowal to co? A wójt? Z dobrodziejem się drą, ludzi buntują a tumanią, a głupie wierzą.
1622
1623 — Ten kowal to moja trucizna, chociaż i zięć też...
1624
1625
1626 I tak se już społecznie wyrzekali na ten świat, poglądając na wieś, co była już coraz bliżej widna, przez topole.
1627
1628
1629 Pod smętarzem czerwienił się już z dala rząd kobiet pochylonych i zasnutych delikatną mgłą dymów, a wkrótce i głuchy, monotonny trzepot miądlic jął raz wraz dopływać z powiewem, co się był podnosił z nizinnych łąk.
1630
1631 — Dobry czas na miądlenie. Zlezę przy nich, bo jest tam i Jaguś moja.
1632
1633 — Nic mi z drogi, to was podwiezę...
1634
1635 — Dobrzyście, Macieju, że jaże mi dziwno... — uśmiechnęła się chytrze.
1636
1637
1638 Skręcił z topolowej na polną dróżkę, co biegła do smętarnich wrótni, i podwiózł pod smętarz, gdzie pod kamiennym szarym płotem, w cieniu brzóz, klonów i tych krzyżów, co się z mogiłek pochylały ku polom, kilkanaście kobiet miądlilo zawzięcie suchy len, aż mgła pyłów wisiała nad nimi i długie włókna czepiały się żółtych listków brzóz i wisiały u czarnych ramion krzyżów; w podle, na prętach rozpiętych, nad dołami, w których paliły się ognie, przesuszano len mokrawy jeszcze.
1639
1640
1641 Miądlice ostro kłapały, aż cały rząd kobiet pochylał się ciągle w krótkich a prędkich drganiach, i tylko coraz któraś się prostowała, roztrzepywała przygarść lnu z ostatnich paździerzy, zwijała ją w kukłę libo w chochoła i rzucała na rozpostartą płachtę przed siebie.
1642
1643
1644 Słońce, że się już było przetoczyło nad lasy, świeciło im prosto w twarze, ale nic to — robota, śmiechy, wesołe słowa nie ustawały ani na to oczymgnienie.
1645
1646 — Szczęść Boże na robotę! — zawołał Boryna do Jagny, która miądliła z kraja zarno; w koszuli była ino a w czerwonym wełniaku i w chustce na głowie od kurzu.
1647
1648 — Bóg zapłać! — odrzuciła wesoło i modre, ogromne oczy podniosła na niego, i uśmiech przeleciał przez jej urodną, opaloną twarz.
1649
1650 — Suchy, córuchno, co? — pytała stara, obmacując obmiądlone garście.
1651
1652 — Suchy kiej pieprz, jaże się łamie... — Znowu spojrzała na starego z uśmiechem, aż ciarki przeszły po nim, że świsnął batem i odjechał, ale raz wraz się obracał za nią, choć już widna nie była, bo mu jak żywa stała w oczach...
1653
1654 — Dzieucha kiej łania... W sam raz — rozmyślał.
1655
1656
1657
1658
1659
1660
1661
1662
1663
1664
1665 IV
1666
1667
1668
1669 Była niedziela — cichy, opajęczony, przesłoneczniony dzień wrześniowy.
1670
1671
1672 Na ściernisku, tuż za stodołami, pasł się dzisiaj cały inwentarz Borynowy, a pod brogiem wysokim i pękatym, okrążonym zieloną szczotką żyta, wykruszonego przy układaniu, leżał Kuba, dawał baczenie na inwentarz i uczył pacierza Witka — często pokrzykiwał na niego albo i zasie szturchał biczyskiem, bo chłopak mylił się i latał oczami po sadach.
1673
1674 — Bacz, coć rzekłem, bo to pacierz — upominał poważnie.
1675
1676 — Dyć baczę, Kuba, baczę.
1677
1678 — To czegój ślepiasz po sadach?
1679
1680 — Widzi mi się, co są jeszcze jabłka u Kłębów...
1681
1682 — Zjadłbyś! A sadziłeś je to, co? Powtórz „Wierzę”.
1683
1684 — Wyście też nie wywiedli kuropatwów, a wzieniście całe stado.
1685
1686 — Głupiś! Jabłka są Kłębowe, a ptaszki Panajezusowe, rozumiesz!
1687
1688 — Aleście je wzieni z dziedzicowego pola...
1689
1690 — I pole jest Panajezusowe. Hale, jaki mądrala, powtórz „Wierzę”.
1691
1692
1693 Powtarzał prędko, bo go już kolana bolały od klęczenia, ale nie ścierpiał...
1694
1695 — Widzi mi się, co źróbka idzie w Michałowa koniczynę! — krzyknął gotowy do biegnięcia.
1696
1697 — Nie bój się o źróbkę, a patrz pacierza...
1698
1699
1700 Kończył wreszcie, ale już nie mógł wytrzymać, przysiadał na piętach, wykręcał się na wszystkie strony, a zoczywszy bandę wróbli na śliwkach, śmignął w nie grudką ziemi i spiesznie bił się w piersi.
1701
1702 — A ochfiarowanie to zjadłeś kiej ulęgałkę, co?
1703
1704
1705 Powiedział ochfiarowanie i z wielką ulgą wziął się do śpiącego Łapy i jął z nim baraszkować.
1706
1707 — Ale, gził się cięgiem będzie, kiej ten cielak głupi.
1708
1709 — Poniesiecie dobrodziejowi ptaszki?
1710
1711 — Poniesę...
1712
1713 — Spieklibym w polu.
1714
1715 — Spiecz se ziemniaków. Co mu się zachciewa!
1716
1717 — Idą już do kościoła! — zawołał Witek, spostrzegając przez płoty i drzewa migające czerwone zapaski na drodze.
1718
1719
1720 Słońce przygrzewało niezgorzej, że wszystkie okna i drzwi chałup powywierano na przestrzał; gdzieniegdzie, pod przyzbami, myto się jeszcze, gdzie znowu czesano i zapletano warkocze, gdzie wytrzepywano świąteczne szmaty, zmięte całotygodniowym leżeniem w skrzyniach, gdzie już wychodzono na drogę, że raz wraz niby maki czerwone, niby georginie żółte, co dokwitały pod ścianami, libo te nagietki i nasturcje — tak szły kobiety strojne, szły dziewczyny, szli parobcy, szły dzieci, szli gospodarze w białych kapotach, podobni do ogromnych żytnich snopów, a wszyscy dążyli wolno ku kościołowi drogami nad stawem, któren niby misa złota odbijał w sobie słońce, aż oczy raziło.
1721
1722
1723 A dzwony wciąż biły radosnym głosem niedzieli, odpocznienia, modlitwy.
1724
1725
1726 Kuba czekał, aż przedzwonią, ale że nie mógł się doczekać, schował pęk ptaków pod kapotę i rzekł:
1727
1728 — Witek, jak wydzwonią, spędź bydło do obór i przychodź do kościoła.
1729
1730
1731 Ruszył, ile mógł, rychło, bo kulał srodze, dróżką biegnącą pod ogrodami, a tak zasłaną żółtym liściem topoli, że szedł kieby po szafranowym kilimie.
1732
1733
1734 Plebania stała na prost kościoła, przedzielona tylko odeń drogą, w głębi wielkiego ogrodu, pełnego jeszcze gruszek zielonych i jabłek rumianych.
1735
1736
1737 Przed gankiem, obrośniętym w poczerwieniałe wino, Kuba się zatrzymał bezradnie, spozierając nieśmiało w okna i w sień, powywierane na oścież; a że wejść nie śmiał, cofnął się pod wielki klomb, pełen róż, lewkonii i astrów, od których bił słodki, upajający zapach; stado białych gołębi łaziło po zielonym, omszonym dachu i sfruwało na ganek.
1738
1739
1740 Ksiądz chodził po ogrodzie z brewiarzem w ręku, ale raz wraz potrząsał gruszą, to jabłonką, że słychać było ciężkie pacanie owoców o ziemię, pozbierał je w połę sutanny i niósł do domu.
1741
1742
1743 Kuba zastąpił mu drogę i pokornie podjął za kolana.
1744
1745 — Cóż to powiecie? Aha... Kuba Borynowy.
1746
1747 — Juści... dyć parę kuropatków dobrodziejowi przyniosłem.
1748
1749 — Bóg ci zapłać. Chodź za mną.
1750
1751
1752 Kuba wszedł ino do sieni i ostał przy progu, bo nijak nie śmiał wejść na pokoje, poglądał tyla co przez drzwi otwarte na obrazy wiszące po ścianach i przeżegnał się pobożnie, i westchnął, a tak się czuł olśniony tymi ślicznościami, że aże łzy miał w oczach i koniecznie chciało mu się zmówić pacierz, jeno że się bojał klęknąć na błyszczącej, śliskiej posadzce, żeby jej nie powalać.
1753
1754
1755 Ale i ksiądz zaraz wyszedł z pokojów, dał mu złotówkę i rzekł:
1756
1757 — Bóg ci zapłać, Kuba, dobry z ciebie człowiek i pobożny, bo co niedziela chodzisz do kościoła.
1758
1759
1760 Kuba podjął go za nogi, ale był tak ogłuszony radością, że ani wiedział, kiedy znalazł się na drodze...
1761
1762 — Cie, za te parę ptaszków, a tylachna pieniędzy! Dobrodziej kochany!— szeptał, przyglądając się pieniądzowi. Nieraz ci on nosił dobrodziejowi różne ptaszki, to zajączka, to grzybków, ale nigdy jeszcze tyla nie dostał; co najwyżej to dziesiątkę abo i to dobre słowo... A dzisiaj!... Jezu mój kochany! Całą złotówkę, i na pokoje go wołał, i tyla dobrości mu powiedział... Jezus! Aże za grdykę go coś ułapiło i łzy same leciały mu z oczów, a w sercu poczuł taką gorącość, jakby mu kto zarzewia nasuł za pazuchę...
1763
1764 — Ino jeden ksiądz uszanuje człowieka, ino on jeden!... Niech ci Bóg da zdrowie i ta Panienka Częstochowska... Dobry z ciebie pan, dobry!... Boć cała wieś: i parobki, i gospodarze, i wszystkie, to ino go kulasem przezywali, a niezgułą, a darmozjadem, a nikto dobrego słowa nigdy nie dał, nikto nie pożałował — chyba ino te koniska abo i te pieski... a przecież rodowy był... gospodarski syn... nie znajda żaden... nie obieżyświat, a chrześcijan prawy, katolik...
1765
1766
1767 Podnosił głowę coraz wyżej i coraz hardziej, prostował się, jak mógł, i z góry, wyzywająco prawie patrzał na świat, na ludzi wchodzących na smętarz i na te konie, co stały pod murem przy wozach; nadział czapę na skołtunioną głowę i wolno, godnie ruszył do kościoła, jak gospodarz jaki, zatykając ręce za pas i tak zamiatając krzywą nogą, że kurzawa za nim wstawała.
1768
1769
1770 Nie, nie ostał dzisiaj w kruchcie jak zawdy, jak przystało la niego, jeno się mocno jął przepychać przez ciżbę i parł prosto aż przed wielki ołtarz — aż tam, gdzie stawały same gospodarze, gdzie stojał Boryna i wójt sam; kaj stawały te, co nosiły baldach nad dobrodziejem, abo i te, co ze świecami kiej kłonice trzymali straż przy ołtarzu w czas Podniesienia.
1771
1772
1773 Patrzyli na niego ze zdumieniem i zgrozą, a często gęsto usłyszał przykre słowo i odebrał takie spojrzenie, jako ten pies, któren się tam ciśnie, gdzie go nie wołają. Ale Kuba nic sobie z tego dzisiaj nie robił; ściskał w garści pieniądz, a duszę miał pełną słodkości i dobroci, jakoby po spowiedzi się czuł abo zasie i lepiej.
1774
1775
1776 Zaczęło się nabożeństwo.
1777
1778
1779 Uklęknął przy samej kracie i śpiewał z innymi, zapatrzony pobożnie w ołtarz, gdzie u góry był Bóg Ociec, siwy Pan i srogi, rychtyk podobny do dziedzica z Drzazgowej Woli, a w pośrodku sama Częstochowska w złocistym obleczeniu patrzyła na niego... a wszędy lśniła się pozłota, jarzyły się świece i stały bukiety papierowych czerwonych kwiatów... a ze ścian i z okien kolorowych wychylały się złote obręcze i święte, surowe twarze, i smugi złota, purpury, fioletu niby tęcza padały na jego twarz i głowę, całkiem jakby się unurzał w stawie przed zachodem, kiedy słońce bije w wodę. I poczuł się jakoby w niebie w tych ślicznościach, że ruchać się nie śmiał, ino klęczał wpatrzony w czarniawą, słodką, matczyną twarz Częstochowskiej, ino mówił pacierz za pacierzem spieczonymi wargami, a potem ino śpiewał tak żarliwie, tak ze wszystkich sił duszy wierzącej, tak sercem pełnym ekstazy, że jego zaschły, skrzypiący głos rozlegał się najdonośniej.
1780
1781 — Beczycie, Kuba, kiej ta koza żydowska! — szepnął mu ktoś z boku.
1782
1783 — La Pana Jezusa i tej Panienki... — mruknął, przerywając, bo się kościół uciszył. Ksiądz wszedł na ambonę, i wszyscy zadarli głowy i wpatrywali się w dobrodzieja, któren w białej komży pochylił się nad narodem i czytał Ewangelię — a światła i farby biły na niego z okien, że widział się wszystkim jako ten anioł płynący na tęczy... Ksiądz mówił długo i tak mocno, że jaki taki westchnął skruszonym sercem, niejednemu łzy pociekły, a któren znów zasie spuszczał oczy i kajał się w sumieniu — i obiecywał poprawę... A Kuba patrzył w dobrodzieja, jak w obraz święty, i aż mu dziwno było, że to ten sam dobry pan, co mówił do niego i dał mu złotówkę — bo teraz wyglądał jak archanioł na ognistym wozie brzasków, twarz mu pobladła, oczy ciskały błyskawice, gdy zaczął podnosić głos i wypominać narodowi grzechy wszelkie, a skąpstwo, a pijaństwo, a rozpustę, a czynienie szkód, nieszanowanie starszych, bezbożność! I wołał wielkim głosem o upamiętanie się, błagał, zaklinał, prosił — aż Kuba nie wytrzymał i jął się trząść w sobie z winy tych wszystkich grzechów, z żalów, ze skruchy i ryknął głośnym płaczem, a za nim naród cały: kobiety, gospodarze nawet, że płacz się uczynił w kościele, chlipanie, wycieranie nosów, a gdy ksiądz z pokutną modlitwą zwrócił się do ołtarza i padł na kolana — jęk przeleciał kościół, i naród, jak las przygięty wichurą, runął twarzami na podłogę, aż kurz się podniósł i niby obłokiem osłonił te serca skruszone i łzami, westchnieniami, krzykiem wołające do Pana o zmiłowanie.
1784
1785
1786 A potem cichość zapadła, cichość rozmodlenia i serdecznej rozmowy z Panem, bo zaczęła się suma — organy huczały zgłuszonym, pokornym a głębokim głosem, aż dusza Kuby zamierała z lubości i szczęścia nieopowiedzianego...
1787
1788
1789 A potem głos księdza podnosił się z nagła od ołtarza i płynął nad pochylonymi głowami strugą brzmień przenikających i świętych; to dzwonki krótką salwą dźwięczały, to dymy kadzideł biły pachnącymi słupami i niby obłokiem pokrywały klęczących i rozmodlonych — a Kubę napełniały taką rozkoszą, że wzdychał ino, rozkładał ręce, bił się w piersi i zamierał z tej słodkiej niemocy, a szmery modlitw, westchnienia, nagłe wykrzyki i jęki gdzieniegdzie, gorące oddechy, światła, dymy, głos organów — zatapiały go jakoby w świętym śnie, jakoby w zapamiętaniu.
1790
1791 — Jezus! Jezus mój kochany! — szeptał olśniony i nieprzytomny, a złotówkę mocno dzierżył w garści, bo gdy po Podniesieniu Jambroży zaczął obchodzić z tacką i pobrzękiwać, by słyszeli, że zbiera na światło, Kuba powstał, rzucił mocno pieniądz i długo, jako że tak czynili gospodarze, wybierał sobie reszty dwadzieścia i sześć groszy.
1792
1793 — Bóg zapłać — usłyszał z lubością.
1794
1795
1796 I kiedy roznosili świece, bo nabożeństwo było z wystawieniem i procesją, Kuba wyciągnął śmiało rękę, i chociaż okrutnie chciało mu się wziąć całą — wzion jednako najmniejszą, ogarek prawie, bo spotkał się z surowym, karcącym wzrokiem Dominikowej, co stała w podle niego z Jagusią — zapalił ją wnet, bo już i ksiądz ujął monstrancję, obrócił się z nią do ludu, że padli na twarz. Zaintonował pieśń i schodził wolno po stopniach ołtarza w ulicę z nagła uczynioną z głów rozśpiewanych, świateł płonących, barw ostrych i głosów jękliwych; procesja ruszyła, organy huknęły potężnie, dzwonki poczęły rytmicznie dzwonić, lud pochwycił wtór i śpiewał jednym ogromnym głosem wiary; a przodem ciżby, w skrętach rozchwianych świateł, migotał srebrny krzyż, kołysały się niesione feretrony, całe w tiulach a kwiatach i koronach szychowych, a już we drzwiach wielkich, którymi przez obłoki dymów kadzielnych buchało słońce, rozwijały się na wietrze pochylone chorągwie i niby ptaki purpurowe i zielone łopotały skrzydłami.
1797
1798
1799 Procesja obchodziła kościół.
1800
1801
1802 Kuba osłaniał dłonią świecę i trzymał się uparcie tuż przy księdzu, nad którym Boryna i kowal, i wójt, i Tomek Kłąb nieśli czerwony baldachim, a spod niego promieniała monstrancja złota i tak była cała w ogniach słońca, że przez środek szklany widać było bladą, przeźroczystą Hostię świętą...
1803
1804
1805 Tak był nieprzytomny, że raz wraz się potykał i nadeptywał drugim na nogi.
1806
1807 — Uważaj, niedojdo!
1808
1809 — Pokraka, kulas jeden! — rzucali mu, poszturchując nierzadko.
1810
1811
1812 Nie słyszał nic z tego; śpiew ludu brzmiał potężnym głosem, podnosił się jak słup, jak fala, zda się, płynął i bił w słońce blade; dzwony huczały nieustannie spiżowymi ustami, aż trzęsły się lipy i klony, i raz wraz jakiś czerwony liść odrywał się i niby ptak spłoszony spadał na głowy, a wysoko, wysoko nad procesją, nad czubami drzew pochylonych, nad wieżą kościoła krążyło stado gołębi zestraszonych...
1813
1814
1815
1816
1817
1818
1819
1820 A po nabożeństwie naród wysypał się na smętarz przykościelny; wyszedł i z innymi Kuba, ale się dzisiaj nie śpieszył do domu, chociaż wiedział, że będzie na obiad mięso z tej dorzniętej krowy — nie, postawał, pogadywał ze znajomkami, a przysuwał się do swoich gospodarzy, bo i Antek z żoną stojali w kupie z drugimi i poredzali, jak to w niedzielę po sumie zwyczajnie.
1821
1822
1823 A w drugiej gromadzie, co się już była skupiła za wrotniami na drodze, rej wodził kowal, duży chłop, ubrany już całkiem z miejska, bo w czarnej kapocie, pokapanej woskiem na plecach, i w granatowym kaszkiecie, spodnie miał na buty i srebrną dewizkę na kamizelce; twarz miał czerwoną i rude wąsy, i włosy pokręcone; rajcował donośnie a pośmiewał się, że aż rechotał, bo wykpis to był na całą wieś, że niech Bóg broni dostać mu się na jęzor. Boryna ino strzygł oczami ku niemu a nadsłuchiwał, bo się bojał jego gadania, że to nawet rodzonemu kowal nie przepuścił, a cóż dopiero teści, z którym był w wojnie o wiano żonine, ale nic nie wymiarkował, bo mu się nawinęły pod oczy Dominikowa z Jagną, wychodzące z kościoła — szły wolno, jako że i gęsto było narodu na smętarzu, i że się witały to z tym, to z owym i pogadywały słowem niektórym, bo chociaż wszystkie były sobie znajome a pokumane i powinowate i z wsie jednej, że często ino bez płot libo o miedzę siedzieli a zawżdy pogwarzyć przed kościołem miło jest i potrzeba... Dominikowa rozwodziła się cichym, nabożnym głosem o dobrodzieju, a Jagna rozglądała się po ludziach, jako że wzrostem równa była i chłopom najroślejszym, a strojna dzisiaj była, że aż oczy rwała parobków, co się w kupę zbili przed wrotniami, na drodze, kurzyli papierosy i szczerzyli do niej zęby. Bo i urodna była, i strojna, i takiej postury, że i drugiej dziedzicównie z nią się nie mierzyć.
1824
1825
1826 Dziewuchy ano i kobiety żeniate, przechodzące mimo, spozierały na nią z zazdrością abo i zgoła przystawały w podle, abych nasycić oczy tym jej wełniakiem pasiastym i sutym, co jak tęczą mazurską mienił się na niej, to na jej czarne trzewiki wysokie, zasznurowane aż po białą pończochę czerwonymi sznurowadłami, to na gorset z zielonego aksamitu, tak wyszyty złotem, że aż się w oczach mieniło, to na sznury bursztynów i korali, co otaczały jej białą, pełną szyję — pęk różnobarwnych wstążek zwieszał się od nich na plecach i gdy szła, wił się za nią niby tęcza.
1827
1828
1829 Ale Jagna nie widziała zazdrosnych spojrzeń, błądziła modrymi oczami po głowach i natknąwszy się na wlepione w siebie oczy Antka, oblała się rumieńcem i pociągnąwszy matkę za rękaw, ruszyła przodem, nie czekając.
1830
1831 — Jagna, poczekaj! — krzyknęła za nią matka witając się z Boryną.
1832
1833
1834 Zatrzymała się na drodze, bo i parobcy hurmem ją otoczyli i poczęli witać a przymawiać złośliwie Kubie, któren szedł za nią, wpatrzon kieby w obraz.
1835
1836
1837 Splunął jeno i powlókł się do domu, bo i gospodarze już ciągnęli, i trza było zajrzeć do koni.
1838
1839 — Całkiem kiej na tym obrazie! — zawołał bezwiednie, siedząc już w ganku.
1840
1841 — Kto, Kuba? — pytała Józia, szykująca obiad.
1842
1843
1844 Spuścił oczy, bo wstyd mu się zrobiło i strach, żeby nie poznali.
1845
1846
1847 Ale że obiad był syty a długi, to i wrychle zapomniał; bo mięso było, była i kapusta z grochem, był i rosół z ziemniakami, a na amen postawili niezgorszą miseczkę kaszy jęczmiennej, uprażonej ze słoniną.
1848
1849
1850 Jedli wolno, poważnie i w milczeniu, dopiero kiej zasycili pierwszy głód, jęli pogadywać i smakować w jadle...
1851
1852
1853 Józia, że to ona dzisiaj była za gospodynią, to ino przysiadała czasami na kraju ławki, pojadała spiesznie, a pilnie baczyła, czy warza nie schodzi, by przynieść z izby garnki i dołożyć, by nie powiedzieli, że w misce dnieje.
1854
1855
1856 A obiadowali na ganku, że to czas był cichy i ciepły.
1857
1858
1859 Łapa kręcił się i skamlał, to obcierał się o nogi jedzących, zazierał do misek, aż mu raz wraz ktoś rzucił kostkę jaką, z którą uciekał pod przyzbę, abo zasie ucieszon obecnością gospodarzy i że wspominano jego imię, szczekał radośnie i gonił za wróblami, co się były wieszały po płotach, oczekując na okruszyny.
1860
1861
1862 A drogą często ktoś przechodził i pozdrawiał jedzących, że hurmem odpowiadali.
1863
1864 — Pono ptaszki nosiłeś dobrodziejowi? — zagadnął Boryna.
1865
1866 — Nosiłem, nosiłem! — Położył z nagła łyżkę i jął opowiadać, jako go to ksiądz wezwał na pokoje, jako tam pięknie, że tyla księgów.
1867
1868 — Kiedy to on wszystkie przeczyta? — ozwała się Józia.
1869
1870 — Kiedy? A wieczorami! Chodzi se po pokojach, popija arbatę i cięgiem czyta.
1871
1872 — Musi być... nabożne wszyćkie — wtrącił Kuba.
1873
1874 — Przeciech nie lementarze.
1875
1876 — A gazety to co dnia stójka przynosi — dorzuciła Hanka.
1877
1878 — Bo w gazetach piszą, co się dzieje we świecie... — ozwał się Antek.
1879
1880 — I kowal z młynarzem trzymają gazetę.
1881
1882 — I... to i taka kowalowa gazeta! — rzekł urągliwie Boryna.
1883
1884 — Takutka sama kiej księża — powiedział ostro Antek.
1885
1886 — Czytałeś? Wiesz?
1887
1888 — Czytałem i wiem, a bo raz!
1889
1890 — I nie zmądrzałeś nic z tego, że się zadajesz z kowalem.
1891
1892 — La ojca to ino ten mądry, co chocia z półwłóczek ma abo i ogonów krowich z mendel.
1893
1894 — Zawrzyj gębę, pókim dobry! A to ino okazji szuka, żeby się kłyźnić! Chleb cię to rozpiera, widzę... mój chleb...
1895
1896 — Ością on mi już stoi we grdyce, ością...
1897
1898 — Szukaj se lepszego, na Hanczynych trzech morgach będziesz jadł bułki.
1899
1900 — Będę żarł ziemniaki, ale mi ich niktój nie wymówi.
1901
1902 — Nie wymawiam ci i ja...
1903
1904 — Ino kto drugi?... Haruj jak ten wół, jeszcze ci słowa dobrego nie dadzą...
1905
1906 — We świecie jest lekciej, nie trza robić, a dadzą wszystko...
1907
1908 — Pewnie, że jest lepiej.
1909
1910 — To se idź i posmakuj.
1911
1912 — Z gołymi rękami nie pójdę.
1913
1914 — Kijek ci dam, cobyś się miał czym od piesków oganiać.
1915
1916 — Ociec! — wrzasnął Antek zrywając się z ławki, ale opadł zaraz, bo Hanka ujęła go wpół, a stary popatrzył groźnie, przeżegnał się, jako że już było po obiedzie, i odchodząc do izby rzekł twardo:
1917
1918 — Na wycug do ciebie nie pójdę, nie!
1919
1920
1921 Porozchodzili się zaraz, ino Antek ostał na ganku i medytował; a Kuba wyprowadził konie na koniczysko za stodoły, uwalił się pod brogiem, aby się przespać, ale spać nie mógł, ciężyło mu w żywocie jedzenie, a i ta myśl, że gdyby miał jaką strzelbę, to by mógł tyle ustrzelać ptaszków abo i zajączka niektórego, że co niedzielę nosiłby dobrodziejowi.
1922
1923
1924 Kowal by strzelbę zrobił, jako to i borowemu zmajstrował taką, że jak strzeli w lesie, to aż we wsi się rozlega!
1925
1926 — Mechanik jucha! Ale pięć rubli trza mu za taką zapłacić! — rozmyślał. — Hale skąd wziąć?... na zimę idzie, kożuch trza kupić, buty też dłużej jak do Godów nie wydzierżą... Juści, winne mi są jeszcze dziesięć rubli i dwoje szmat, portki i koszulę... Kożuch choćby i z pięć... krótki będzie... buciska ze trzy... a to i czapka by się zdała... a rubla trza zanieść dobrodziejowi na wotywę za ojców... Ścierwa... że i nic nie ostanie!... — Splunął i zaczął z kieszeni w lejbiku wybierać okruchy tytoniowe i natrafił na ten pieniądz, o którym był zapomniał w czasie obiadu...
1927
1928 — Jest ci gotowy grosz, jest! — Odechciało mu się spać nagle; od karczmy rozlegał się daleki, przecedzony głos muzyki i jakby echa pokrzyków.
1929
1930 — Tańcują se juchy i gorzałę piją, i papirosy kurzą! — westchnął i legł znowu na brzuchu, i patrzył na spętane konie, że zbiły się w kupę i gryzły po karkach, a rozmyślał, że wieczorem musi i on zajść do karczmy i kupić sobie tytoniu, i chociaż popatrzeć na balujących. Raz wraz oglądał pieniądz i spoglądał na słońce, wysoko było jeszcze i szło dzisiaj tak wolno ku zachodowi, jakby se też krzynkę odpoczywało niedzielnie... A rwało go tak do karczmy, że wydzierżeć nie mógł, przekładał się ino z boku na bok i postękiwał z tęskności, ale nie poszedł zaraz, bo akuratnie zza stodoły wyszedł Antek z Hanką i szli miedzą w pola.
1931
1932
1933 Antek szedł przodem, a Hanka z chłopakiem na ręku za nim, czasem coś rzekli i szli wolno, a coraz to Antek pochylał się nad rolą i dotykał ręką wschodzących ździebeł.
1934
1935 — Idzie... gęste kiej szczotka...—mruknął i obejmował oczami te morgi, które obsiewał za odrobek ojcu.
1936
1937 — Gęste, ale ojcowe lepsze, idzie kiej bór! — mówiła Hanka patrząc na sąsiednie zagony.
1938
1939 — Bo rola lepiej doprawiona.
1940
1941 — Mieć ze trzy krowy, to by i ziemia się pożywiła.
1942
1943 — I konia swojego.
1944
1945 — I przychować co na sprzedaż. A tak, co? Każdą plewę, każdą obierzynę ociec rachują i mają za wielgie rzeczy.
1946
1947 — I wszystko wypomina!...
1948
1949
1950 Zamilkli nagle, bo uczucie krzywdy zalało im serca żalem, gniewem i głuchym, szarpiącym buntem.
1951
1952 — Ino osiem morgów by wypadło — wykrzyknął bezwiednie.
1953
1954 — Juści, że nie więcej. Przecież to i Józka, i kowalowa, i Grzela, i my — wyliczała.
1955
1956 — Kowalowe by spłacić i ostać przy chałupie i półwłóczku...
1957
1958 — A masz to czym?... — jęknęła aże w tym uczuciu bezsilności tak silnym, że łzy jej pociekły po twarzy, gdy ogarnęła oczami te pola ojcowe, tę ziemię jak złoto czyste, gdzie i pszenica, i żyto, i jęczmień, i buraki od skiby do skiby siać było można... Tyle dobra, a to wszystko cudze... nie ich...
1959
1960 — Nie bucz, głupia, zawżdy z tego osiem morgów nasze...
1961
1962 — Żeby chociaż z połowa z chałupą i z tym kapuśniskiem! — wskazała na lewo, w łąki, gdzie modrzały długie zagony kapusty; skręcili ku nim.
1963
1964
1965 Siedli na kraju łąk pod krzami, Hanka pokarmiała dziecko, bo płakać poczęło, a Antek skręcił papierosa, zapalił i ponuro patrzył przed się...
1966
1967
1968 Nie mówił on żonie, co go żarło we wątpiach, ni co mu leżało na sercu niby węgiel rozżarzony, bo aniby mógł wypowiedzieć, niby zrozumiała go dobrze...
1969
1970
1971 Zwyczajnie, jak kobieta, co ni pomyślenia nie ma, ni niczego nie wymiarkuje sama, ino żyje se jako ten cień padający od człowieka...
1972
1973 — A gospodarstwo, a dzieci, a kumy — to i cały świat la niej. Każda kobieta taka, każda... — rozmyślał gorzko i aż go ścisnęło za serce... — Ten ptak, co polatuje nad łęgami, ma lepiej niźli człowiek drugi... Co mu tam za kłopoty! Polatuje se, pośpiewuje, a Pan Jezus obsiewa la niego pola, że ino mu zbierać a pożywiać się...
1974
1975 — A bo to i gotowych pieniędzy ociec mieć nie ma? — zaczęła Hanka.
1976
1977 — Przeciech!...
1978
1979 — A Józce to kupił korale takie, że i krowę by kupił za nie, a Grzeli to cięgiem do wojska śle pieniądze.
1980
1981 — Słać śle... — odpowiadał myśląc o czym innym.
1982
1983 — A przeciech to ukrzywdzenie wszystkich! A szmaty po matce to dusi w skrzyni i nawet na oczy nie pokaże... A wełniaki takie, a chusty, a czepki, a paciorki... — jęła długo wyliczać dobro wszelkie i krzywdy, i żale, i nadzieje, a Antek milczał zawzięcie, aż zniecierpliwiona szturchnęła go w ramię.
1984
1985 — Śpisz to?...
1986
1987 — Słucham, gadaj se, gadaj, to ci ulży! A jak skończysz, to mi powiedz...
1988
1989
1990 Hanka, że to płaksiwa była, a i zebrało się jej dużo w duszy, buchnęła płaczem i jęła mu wyrzucać, że mówi do niej jak do dziewki jakiej, że nie dba o nią ani o dzieci.
1991
1992
1993 Aż Antek zerwał się na równe nogi i zawołał urągliwie:
1994
1995 — Wykrzykuj sobie, te gapy ano cię usłyszą i pożalą się nad tobą! — Wskazał oczami na wrony lecące mimo nad łąkami, nacisnął czapkę i wielkimi krokami poszedł ku wsi...
1996
1997 — Antek! Antek! — wolała za nim żałośnie, ale ani się odwrócił.
1998
1999
2000 Obwinęła chłopaka i popłakując szła miedzami z powrotem do domu; ciężko jej było na sercu — ani pogadać, ani wyżalić się przed kim na dolę swoją. A to człowiek żyje cięgiem jak ten samson, że nawet do sąsiadów pójść nie pójdzie i pogadaniem serca nie ucieszy. Dałby jej Antek kumy! Nic, ino siedź w chałupie a haruj, a zabiegaj, a jeszcze słowa dobrego nie usłyszysz! Inne do karczmów chodzą a na wesela... a ten Antek... bo to mu dogodzić można?... Czasem taki, że i do rany przyłóż... to znowu całe tygodnie ledwie bąknie jakie słowo i ani spojrzy... nic, jeno medytuje a medytuje... Prawda, że ma i o czym! Bo i ten ociec nie mógłby to już gront im odpisać, nie czas to staremu iść na wycug? A dyć dogadzałaby mu, że i rodzonemu nie byłoby u niej lepiej...
2001
2002
2003 Chciała przysiąść do Kuby, ale przypiął się plecami do brogu i udawał, że śpi, choć mu słońce świeciło prosto w oczy, dopiero gdy zniknęła za węgłem stodoły, podniósł się, otrzepał ze słomy i wolno jął się przebierać pod sadami ku karczmie... paliła go ano ta złotówka...
2004
2005
2006 A karczma stała na końcu wsi, za plebanią, na początku topolowej drogi.
2007
2008
2009 Ludzi było mało co; muzyka czasem pobrzękiwała, ale nikto nie tańcował jeszcze, za rano było, i młodzi woleli gzić się w sadzie albo wystawać na podjeździe i pod ścianami, gdzie na świeżych, żółtych jeszcze belkach siedziało sporo dziewczyn i kobiet, a w wielgiej izbie z czarnym, okopconym pułapem pusto prawie było, małe przepalone szybki przesiewały czerwone przedzachodnie światło tak słabo, że ino smuga leżała na powybijanej podłodze, a w kątach mrok zalegał. Jakieś ludzie siedzieli za stołami pod ścianą, ale rozeznać nie rozeznał, kto taki?
2010
2011
2012 Jeden Jambroży z brackim od światła stojał pod oknem z buteleczką w garści — przepijali gęsto do siebie i pogadywali...
2013
2014
2015 Basy buczały jako ten bąk, kiej się wedrze do izby ze dworu i lecący huczy... a czasem skrzypka z nagła zapiskała cienko jakoby ptaszek wabiący abo i bębenek zahurkotał i pobrzękiwał... ale wnet cichość zalegała.
2016
2017
2018 Kuba poszedł prosto do szynkwasu, za którym siedział Jankiel w jarmułce i w koszuli tylko, bo ciepło było, pogłaskiwał siwą brodę, kiwał się i wyczytywał w książce, przykładając oczy prawie do samych kart.
2019
2020
2021 Kuba się namyślał, przestępował z nogi na nogę, przeliczał pieniądze, podrapywał się po kołtunach i stał tak długo, aż Jankiel spozierał na niego i nie przestając się kiwać i modlić, brzęknął raz i drugi kieliszkami...
2022
2023 — Półkwaterek, ino krzepkiej! — zarządził wreszcie.
2024
2025
2026 Jankiel w milczeniu nalewał i lewą rękę wyciągał po pieniądze...
2027
2028 — W szkło? — zapytał, zgarnąwszy do opałki zaśniedziałe miedziaki.
2029
2030 — Juści, że nie w but!...
2031
2032
2033 Usunął się na sam koniec szynkwasu, wypił pierwszy kieliszek, splunął i jął poglądać po karczmie; wypił drugi, przyjrzał się buteleczce pod światło, stuknął nią mocno.
2034
2035 — Dajcie no drugi i machorki! — rzekł śmielej bo błoga ciepłość go przejęła po gorzałce i dziwna moc rozlała mu się po kościach.
2036
2037 — Zasługi dzisiaj Kuba odebrał?
2038
2039 — Gdzieby... Nowy Rok to?
2040
2041 — Może dolać araku?
2042
2043 — Ale... nie chwaci... — Przeliczył pieniądze i żałośnie spojrzał na flaszkę araku.
2044
2045 — Poborguję, albo ja to Kuby nie znam!...
2046
2047 — Nie trzeba... chto borguje, ten się z butów zżuje... — powiedział ostro.
2048
2049
2050 Mimo to Jankiel postawił przed nim flaszeczkę araku.
2051
2052
2053 Opierał się, już nawet brał się wyjść, ale jucha harak tak zapachniał, że jaże w nosie wierciło, więc się i nie zmagał dłużej, jeno wypił nie medytując.
2054
2055 — Zarobiliście w lesie?... — pytał Jankiel cierpliwie.
2056
2057 — Nie w lesie... — ptaszków, com je w sidła chycił, zaniesłem dobrodziejowi sześć i dali mi złotówkę...
2058
2059 — Złotówkę za sześć! Ja bym za każdego dał Kubie dziesiątkę.
2060
2061 — Jakże, przeciech kuropatwy to koszerne?... — zdumiał się.
2062
2063 — Niech Kubę głowa o to nie boli... niech tylko przyniesie dużo, a za każdą dostanie zaraz do ręki po dziesiątce. Asencję postawię na zgodę, co?
2064
2065 — I po całym dziesiątku Jankiel zapłaci?...
2066
2067 — Moje słowo nie ten wiatr. A za te sześć... to Kuba miałby nie dwa półkwaterki czystej, a cztery z arakiem i śledzia, i bułkę, i paczkę machorki... rozumie Kuba?...
2068
2069 — Juści... cztery półkwaterki z arakiem i śledzia... i... juści, nie bydłem przeciech, to miarkuję... rychtyk prawda! Cztery półkwaterki z harakiem... i machorka, i bułków... i całego śledzia... — Mroczyła go już wódka i nieco rozbierała.
2070
2071 — Przyniesie Kuba?...
2072
2073 — Cztery półkwaterki... i śledź... i... Przyniesę... Cie, żebym to miał strzelbę... — ozwał się przytomniej i jął znowu obliczać — kożuch na ten przykład z pięć rubli... buty by się zdały... ze trzy ruble... ni, nie chwaci... a kowal by chcieli z pięć rubli za fuzję... tyla co od Rafała... ni... — myślał głośno.
2074
2075
2076 Jankiel zrobił szybkie obliczenie kredą i szepnął mu cicho do ucha:
2077
2078 — Zastrzeliłby Kuba sarnę?...
2079
2080 — Ale, z pięści nie zastrzeli, a z fuzji to bym juchę ustrzelił...
2081
2082 — Kuba umie strzelić?...
2083
2084 — Jankiel jest Żyd, to i nie wie, a we wsi wiedzą wszystkie, że chodziłem z dziedzicami do boru, że mi ten kulas przestrzelili... to umieć umiem...
2085
2086 — Ja dam strzelbę, dam proch, dam, co potrzeba... a Kuba, co ustrzeli, przyniesie do mnie! Za sarnę dam całego rubla... słyszy?... Całego rubla! Za proch Kuba zapłaci piętnaście kopiejek od sztuki, odtrącę... A za to, co się fuzja będzie psuć, to Kuba przyniesie ćwiartkę owsa...
2087
2088 — Rubla za sarnę... a niby ja za proch piętnaście... całego rubla!... niby jak to?...
2089
2090
2091 Jankiel znowu wyliczał mu szczegółowo...
2092
2093 — Owsa?... Przeciech koniom od pyska nie odejmę... — to jedno zrozumiał.
2094
2095 — Po co brać koniom! U Boryny jest i gdzie indziej...
2096
2097 — To niby... — wytrzeszczał oczy i kalkulował.
2098
2099 — Wszystkie tak robią! A Kuba myślał, skąd parobcy mają pieniądze?... Każdemu trzeba machorki, a kieliszka wódki, a potańcować w niedzielę!... To skąd wziąć?...
2100
2101 — Jakże... złodziej to jestem, parchu jeden, czy co?... — zagrzmiał nagle bijąc pięścią w stół, aż kieliszki podskoczyły.
2102
2103 — Co się Kuba rzuci! Niech Kuba płaci i idzie sobie do diabła!...
2104
2105
2106 Ale Kuba nie zapłacił i nie poszedł, nie miał już pieniędzy i winien był Żydowi... to się ino sparł ciężko o szynkwas i jął sennie obliczać, a Jankiel udobruchał się i raz jeszcze nalał mu, ale już czystego araku... i nic nie mówił...
2107
2108
2109 Tymczasem do karczmy napływało coraz więcej ludzi, bo już mrok gęstniał, zapalili światło, muzyka raźniej się ozwała i gwar się podnosił; naród kupił się przy szynkwasie, pod ścianami albo i zgoła w pośrodku izby i raił, pogadywał, użalał się, a kto niekto i przepijał do drugiego, ale z rzadka, bo nie na pijaństwo przyszli, jeno tak sobie, po sąsiedzku postać, pogwarzyć, skrzypic posłuchać abo i basów, coś niecoś posłyszeć nowego; niedziela przeciech, to odpocząć ni folgę dać ciekawości nie grzech, a choćby i ten kieliszek wypić z kumami... byle przystojnie i bez obrazy boskiej się obyć obyło, to i sam dobrodziej nie bronił... Jakże, i bydlę na ten przykład po pracy odpocząć rade i musi. A zaś przy stole zasiedli gospodarze starsi i kobiety niektóre, przyodziane w czerwone wełniaki i chusty, że widziały się jako te malwy rozkwitłe, a że razem wszyscy mówili, to ino szum szedł po karczmie, kieby boru, i tupot nóg, jakoby bicie cepami w klepisko, i głos tych skrzypic, co cięgiem śpiewały figlujący.
2110
2111 — „A chto będzie za mną gonił?... za mną gonił...”
2112
2113 — „Oto ja... oto ja... oto ja...” — odbąkiwały stękające basy, a bębenek trząsł się ino, a chichotał, a baraszkował i wrzawę czynił brzękadłami.
2114
2115
2116 Niewiela ludzi tańcowało, ale tak ostro przytupywali, aże dyle podłogi skrzypiały i stół dygotał, że raz wraz flaszki pobrzękiwały i wywracały się kieliszki...
2117
2118
2119 Ale ochoty wielgiej nie było, bo i okazji, jako to przy weselach bywa abo i zrękowinach, nie było. Tańcowali ot tak sobie, la uciechy jednej abo dla wyprostowania nóg i grzbietów; tylko chłopaki, co mieli późną jesienią do wojska stawać, zabawiali się mocniej i pili na frasunek, co i nie dziwota, bo mieli ich w tyli świat pognać, do obcych.
2120
2121
2122 A wójtów brat najgłośniej wykrzykiwał, a po nim Marcin Białek, Tomek Sikora i Paweł Boryna, stryjeczny Antka, któren i sam przyszedł do karczmy o zmroku, tylko że nie tańcował dzisiaj, a siedział w alkierzu, z kowalem i z drugimi, i Franek młynarczyk, niski, krępy i kędzierzawy, ten ci gadatywus był największy i zbereźnik, i kpiarz, i na dzieuchy tak łakomy, że często gęsto pysk miał zbity i podrapany. Ale że dzisiaj ochlał się zaraz z miejsca, jak to nieboskie stworzenie, to ino stał przy szynkwasie z grubą Magdą od organisty, która była już w szóstym miesiącu.
2123
2124
2125 Dobrodziej już to wypominał na ambonie i naganiał go do ożenku, ale Franek słuchać nie chciał, że to do wojska stawać miał jesienią, to co mu ta po babie...
2126
2127
2128 Magdusia właśnie ciągnęła go w kąt, do nalepy, i cosik mu mówiła płaczącym głosem, a on jej na to raz wraz powiadał:
2129
2130 — Głupiaś! Nie latałem za tobą... Chrzciny zapłacę i z rubla rzucę, jak mi się spodoba!... — Nieprzytomny był i pchnął ją, aż przysiadła na nalepie komina w podle Kuby, któren już spał w popiele, a z nogami na izbie — chlipała tam sobie cicho, a Franek poszedł znowu pić i brać dziewczyny do tańca — gospodarskie nie chciały, bo młynarczyk, cóż to? Parobek prawie. A proste dziewki też, bo pijany był i w tańcu zberezeństwa czynił, to ino splunął i wziął się z Jambrożym całować i z gospodarzami, którzy że mieli w młynie zboże, stawiali swoje...
2131
2132 — Wypijcie, Franek, a zmielcie rychlej, bo już mi baba głowę kołacze, że na kluski nie ma i ździebka mąki.
2133
2134 — A moja o kaszę cięgiem mi turkocze...
2135
2136 — Że to i ospa la karmika potrzebna... — mówił trzeci.
2137
2138
2139 Franek pił, obiecywał i przechwalał się głośno, że we młynie wszystko idzie jego głową, że młynarz słuchać go musi, bo jakby nie... to on zna takie sztuki, że robaki zalęgną się w skrzyniach... woda wyschnie... ryby wyzdychają, skoro jeno chuchnie na staw... mąka się tak zwarzy, że i placka z niej nie upiecze...
2140
2141 — Oskubałabym ci ten łeb barani, żebyś mnie tak zrobił! — wykrzyknęła Jagustynka, która zawsze bywała tam, gdzie i wszyscy, bo chociaż nie pijała, że to mało kiedy był ten grosz gotowy, ale zdarzyć się mogło, co kum postawił półkwaterkę jaką abo powinowaty drugą, bo się jej ostrego języka bali. Toć i Franek, choć był pijany, a zląkł się jej i zmilknął, bo wiedziała o nim różne różności, jak to we młynie gospodarzy, a ona, że to już była podpiła nieco, ujęła się pod boki, przytupywała w takt i nuż wykrzykiwać:
2142
2143 — Tańcują kiej muchy w smole! Jewka, a ruchajże się. Ganiała gdziesik po nocy, a teraz śpi w tańcu. Tomek! A prędzej! A to ci tak cięży ta ćwiartka, coś ją Janklowi sprzedał, co?... Nie bój się, ociec jeszcze nie wiedzą. Marysia! Zadawaj się z rekrutami, zadawaj, a proś mę z miejsca na kumę...
2144
2145
2146 I tak dalej dogryzała po kolei tanecznikom; niepomiarkowana była i zła na wszystkich, że to dzieci ją skrzywdziły, a ona na starość na wyrobek chodzić musiała, ale że nikto nie odpowiadał, wykrzyczała się i poszła do alkierza, gdzie siedział kowal z Antkiem i kilku młodszych gospodarzy.
2147
2148
2149 Lampa wisiała u czarnego pułapu i mdłym żółtawym światłem rozjaśniała jasne, powichrzone głowy — siedzieli dokoła stołu, wsparli się mocno na rękach i wszyscy oczy utkwili w kowala, któren pochylony nad stołem, czerwony, rozkładał szeroko ręce, czasem bił pięścią i gadał z cicha:
2150
2151 — Prawdę mówię, bo tak stoi w gazecie wypisane, wyraźnie jak wół... Nie tak ludzie żyją we świecie jak u nas, nie! — Co jest? Dziedzic ci panuje, ksiądz ci panuje, urzędnik ci panuje — a ty ino rób a z głodu zdychaj i każdemu się nisko kłaniaj, żebyś po łbie nie oberwał...
2152
2153 — A grontu mało, że niedługo to i po zagonie na człowieka nie starczy!
2154
2155 — A dziedzic ma sam więcej niż dwie wsie razem...
2156
2157 — Powiadali wczoraj na sądach, że nadawać będą nowe grunta.
2158
2159 — Jakie?
2160
2161 — Czyjeż by — a dworskie!
2162
2163 — Ale! Daliśta dziedzicom, to odbierać będzieta! Ale cudzym już się rządzą — krzyknęła Jagustynka nachylając się do nich ze śmiechem.
2164
2165 — ...I sami się rządzą — ciągnął dalej kowal nie zważając na babie powiedzenie nic — a wszyscy we szkołach się uczą, we dworach mieszkają i panami są...
2166
2167 — Gdzie to tak? — zapytała Antka, któren zaraz z kraju siedział.
2168
2169 — W ciepłych krajach! — odrzucił.
2170
2171 — To kiej tak dobrze, czemuż to kowal tam nie pojechał, co?... Smoluch jucha, łże jak ten pies i tumani, a wy głupie wierzyta! — zawołała namiętnie.
2172
2173 — Mówię po dobremu: idźcie sobie, Jagustynko, skądżeście przyszli...
2174
2175 — A nie pójdę! Karczma la wszystkich, a ja taka dobra za swoje trzy grosze jak i ty! Ale, nauczyciel jaki, Żydom się wysługuje, z urzędnikami trzyma, o staję czapkę przed dziedzicem zdejmuje, a te mu wierzą!... Pyskacz jeden!... Wiem ja... — ale już nie skończyła, bo ją kowal krzepko ujął pod żebra, nogą otworzył drzwi i wyrzucił do wielkiej izby, że padła jak długa w pośrodku.
2176
2177
2178 Nie pomstowała nawet, tylko powstawszy rzekła wesoło:
2179
2180 — Krzepki jucha kiej koń, zdałby mi się taki na chłopa...
2181
2182
2183 Naród gruchnął śmiechem, a ona wyszła zaraz pomstując z cicha.
2184
2185
2186 Ale już i karczma pustoszała, muzyka zmilkła, ludzie się rozchodzili do domów, to stawali kupkami przed karczmą, bo to i wieczór był ciepły i jasny, księżyc świecił, tylko rekruci jeszcze ostali i pili na umor i wykrzykiwali, a Jambroży, spity jako bydlę, wylazł na środek drogi i wyśpiewywał, taczając się ze strony na stronę.
2187
2188
2189 A i ci z alkierza, z kowalem na czele, wyszli.
2190
2191
2192 Potem, kiedy już Jankiel począł gasić światła, rekruci się wytoczyli, ujęli się mocno pod ręce i szli całą drogą śpiewający z gardła wszystkiego, aże psy ujadały i jaki taki z chałupy wyjrzał...
2193
2194
2195 Kuba tylko spał wciąż w popiele tak krzepko, aż go Jankiel budzić musiał, ale parobek wstać nie chciał, kopał, to grzmocił w powietrze i mruczał:
2196
2197 — Pódzi, Żydzie. Jak chcę, tak spał będę... gospodarz jestem, to wolę swoją mam, a tyś żółtek i parch!...
2198
2199
2200 Wiadro wody pomogło, że wstał i wytrzeźwiał nieco, jeno ze strachem a zdumieniem słuchał, jako całego rubla przepił — którego winien jest...
2201
2202 — Jakże?... dwa półkwaterki z harakiem... całego śledzia... machorki... i jeszcze dwa półkwaterki... to już cały rubel?... Jakże?... dwa... — majaczyło mu się.
2203
2204
2205 Jankiel przekonał go w końcu i porozumieli się co do strzelby, którą Żyd miał mu przywieźć z jarmarku, a na zgodę postawił esencji ze spirytusem...
2206
2207
2208 Tylko owsa stanowczo Kuba przynosić nie obiecywał.
2209
2210 — Ociec Kubów złodziej nie był, to i syn jego złodziej nie jest.
2211
2212 — Idźcie już sobie, czas spać... a ja mam jeszcze pacierze odmawiać...
2213
2214 — Cie!... spekulant jaki! Do złodziejstwa namawia, a pacierze mówił będzie... — mruczał idąc ku domowi i jął sobie przypominać i kalkulować, bo nijak nie chciało mu się w głowie pomieścić, że całego rubla przepił... ale że jeszcze nie wytrzeźwiał i powietrze go rozebrało, to potaczał się ździebko, a i raz wraz właził na płoty, to na budulec leżący gdzieniegdzie przed chałupami i klął...
2215
2216 — Żeby was, juchy, pokręciło!... Łajdusy jedne... żeby tak drogę pozastawiać!... nic, jeno się pochlały... zbereźniki... a dobrodziej na darmo wypomina... a dobrodziej... — tu się zastanowił długo i miarkował, aż i wreszcie chyciło się go rozeznanie i żałość taka, aż przystanął, oglądał się dookoła, pochylał szukając czego by twardego do ręki... ale zapomniał wnet i chwycił się za kudły, i jął się prać po pysku kułakiem i wykrzykiwać:
2217
2218 — Pijanica jesteś i świnia zapowietrzona! Do dobrodzieja cię zawlekę, niech cię wypomni przed całym narodem, żeś pies i pijanica... żeś dwa po dwa półkwaterki... żeś całego rubla przepił... żeś jako to bydlę abo i gorszy!... żeś...
2219
2220
2221 I żałość z nagła go objęła nad sobą, że przysiadł na drodze i buchnął płaczem.
2222
2223
2224 Jasny, ogromny księżyc płynął w przestrzeniach ciemnych, a gdzieniegdzie, z rzadka kieby srebrne gwoździe, gwiazdy błyskały; mgły szarą, nikłą przędzą motały się nad wsią i przesłoną powlekały nad wodami. Niezgłębiona cichość nocy jesiennej przejmowała świat, tylko gdzieniegdzie wyrywały się śpiewy wracających z karczmy albo ujadania psów.
2225
2226
2227 A na drodze przed karczmą Jambroży taczał się ze strony na stronę i śpiewał wciąż, nieustannie, aż do wytrzeźwienia:
2228
2229
2230
2231         Da Maryś moja, Maryś!
2232         Da komu piwo warzysz?
2233         Da komu piwo warzysz?...
2234         Da Maryś moja, Maryś!...
2235
2236
2237
2238
2239
2240
2241
2242
2243
2244
2245
2246 V
2247
2248
2249
2250 Jesień szła coraz głębsza.
2251
2252
2253 Blade dnie wlekły się przez puste, ogłuchłe pola i przymierały w lasach coraz cichsze, coraz bladsze — niby te święte Hostie w dogasających brzaskach gromnic.
2254
2255
2256 A co świtanie — dzień wstawał leniwiej, stężały od chłodu i cały w szronach, i w bolesnej cichości ziemi zamierającej; słońce blade i ciężkie wykwitało z głębin w wieńcach wron i kawek, co się zrywały gdzieś znad zórz, leciały nisko nad polami i krakały głucho, długo, żałośnie... a za nimi biegł ostry, zimny wiatr, mącił wody stężałe, warzył resztki zieleni i rwał ostatnie liście topolom pochylonym nad drogami, że spływały cicho niby łzy — krwawe łzy umarłego lata, i padały ciężko na ziemię.
2257
2258
2259 A co świtanie — wsie budziły się później: leniwiej bydło szło na paszę, ciszej skrzypiały wierzeje i ciszej brzmiały głosy przytłumione martwotą i pustką pól, i ciszej, trwożniej tętniło życie samo — a niekiedy przed chałupami albo i w polach widni byli ludzie, jak przystawali nagle i patrzyli długo w dal omroczoną, siną... albo i te rogate, potężne łby podnosiły się od traw pożółkłych i przeżuwając z wolna, zatapiały ślepia w przestrzeń daleką... daleką... i kiedy niekiedy głuchy, żałosny ryk tłukł się po pustych polach.
2260
2261
2262 A co świtanie — mroczniej było i zimniej, i niżej dymy rozsnuwały się po nagich sadach, i więcej ptaków zlatywało do wsi i szukało schronienia po stodołach i brogach, a wrony siadały na kalenicach, to wieszały się na nagich drzewach lub krążyły nad ziemią kracząc głucho — jakoby pieśń zimy śpiewając żałosną.
2263
2264
2265 Południa były słoneczne, ale tak martwe i nieme, że poszumy lasów dochodziły głuchym szmerem i bełkot rzeki rozlegał się jak łkanie bolesne, a szczątki babiego lata rwały się nie wiadomo skąd i przepadały w ostrych, zimnych cieniach chałup.
2266
2267
2268 A smętek konania był w tych południach cichych, na pustych drogach leżało milczenie, a w odartych z liści sadach czaiła się głęboka melancholia żałości i trwogi zarazem.
2269
2270
2271 I często, coraz częściej niebo powlekało się burymi chmurami, że już o letnim podwieczorku musiano schodzić z pól, bo mrok ogarniał świat...
2272
2273
2274 Doorywano podorówki, że niektóry kładł skibę ostatnią już o gęstym mroku, a wracając do dom obzierał się jeszcze za się na rolę i żegnał ją westchnieniem do wiosny.
2275
2276
2277 A na przedwieczerzę często spadały deszcze, krótkie były jeszcze, ale zimne i coraz częściej przeciągały się do zmroku — do długiego jesiennego zmroku, w którym jak kwiaty złote płonęły okna chat i szkliły się kałużami puste drogi — a mokra, zimna noc tłukła się o ściany i pojękiwała w sadach.
2278
2279
2280 Nawet ten bociek z przetrąconym skrzydłem, co się był ostał i którego widywano samotnie brodzącym po łąkach, przychodzić jął pod bróg Boryny abo i zasię na samo podwórze, gdzie mu Witek skwapliwie podrzucał na przynętę jadło.
2281
2282
2283 A i dziady różne coraz częściej nawiedzały wieś; i te zwyczajne, proszalne, co z torbą głęboką i z pacierzem długim szły od drzwi do drzwi, przeprowadzane ujadaniem piesków — a były i drugie, insze, takie, co od miejsc świętych ciągnęły i znały Ostrą Bramę, Częstochowę i Kalwarię, a rade opowiadały długimi wieczorami, co się gdzie we świecie dzieje i jakie cuda się gdzie stały, a trafiał się niekiedy i taki, któren po cichu powiadał się aż z Ziemi Świętej i takie cudeńka prawił, takie kraje znał, przez takie wielgachne morza jechał, tyla przygód doznał, że aż dziw ogarniał słuchających pobożnie, a niejednemu i uwierzyć było trudno w to wszystko... Ale chciwie słuchał, jako że każden rad się czegoś nowego dowiedział, a i wieczory były długie, i do świtu wyspać się jeszcze można było choćby i na oba boki.
2284
2285
2286 Hej! Jesień to była, późna jesień!
2287
2288
2289 I ani przyśpiewków, ni pokrzyków wesołych, ni tego ptaszków piukania, ni nawoływań nie słychać było we wsi — nic, jeno ten wiatr, pojękujący w strzechach, jeno te dżdże, sypiące jakoby szkliwem po szybach, i to głuche, wzmagające się co dnia bicie cepów po stodołach.
2290
2291
2292 Lipce martwiały równo, jako te pola okólne, co wyczerpane, szare, odarte w odpocznieniu leżały i cichości tężenia; jako te drzewiny nagie, poskręcane, żałobne, drętwiejące z wolna na długą, długą zimę...
2293
2294
2295 Jesień to była, rodzona matka zimy.
2296
2297
2298 Ino się tym pokrzepiano, że nie ma jeszcze pluchy, że drogi nie bardzo rozmiękły i może wytrzyma pogoda do jarmarku, na któren całe Lipce się wybierały, jakby na odpust jaki.
2299
2300
2301 Bo jarmark miał być na świętą Kordulę, walny i ostatni już przed Godami, więc się nań wszyscy szykowali należycie.
2302
2303
2304 Już na parę dni przedtem deliberowano po wsi, co by się sprzedać dało, czy z inwentarza, czy z ziarna abo też z drobnego przychówku. A że na zimę szło, to i kupować trza było niemało i z przyodziewku, i ze sprzętów, i z różnych różności gospodarskich, z czego i różne turbacje poszły, i swary, i kłótnie po chałupach, boć wiadomo przeciech, że u nikogój się nie przelewa, a o grosz gotowy coraz to trudniej.
2305
2306
2307 A tu i rychtyk w ten czas i płacić przychodziło podatki, to gminne składki i spłaty różne między sobą, a często i przednówkowe pożyczki, a jak niejeden to i zasługi służbie — tyla tego razem, że niektóren, choćby i z półwłókowych, ciężko wzdychał i kalkulował, a nic nie wychodziło bez wyprowadzenia na jarmark konia abo i krowy, a już o biedniejszych to i nie ma co rzec.
2308
2309
2310 Więc też i jaki taki wyprowadzał krowinę przed oborę, wycierał jej ognojone boki wiechetkiem i na noc przyrzucał koniczyny, to gotowanego jęczmienia z kartoflami, byle jeno wypęczniała ździebko; któren znów przysposabiał stare, poślepłe całkiem wywłoki, żeby chyla tyla do koni były podobne na ten przykład.
2311
2312
2313 Insze znowu młóciły zawzięcie dnie całe, żeby zdążyć na jarmark.
2314
2315
2316 I u Borynów sposobiono się raźnie; stary z Kubą domłócał pszenicy, a Józka z Hanką, co im ino czasu ostawało, to podpasały maciorę i te gąski wybrane z ostawianych na chowanie, Antek zaś z Witkiem, że to leda dzień spodziewano się deszczów, jeździli do boru po susz na ogień i po ściółkę, z której co poszło do obory, a resztę zwalali pod chałupę do ogacenia ścian.
2317
2318
2319 I tak ta przyspieszona robota trwała aż do późna w noc ostatnią przed jarmarkiem; dopiero gdy pszenica już we worach leżała na wozie wtoczonym do stodoły i wszystko było przyrządzone na jutro — siedli wszyscy razem do wieczerzy w Borynowej izbie.
2320
2321
2322 Na kominie buzował się wesoły ogień ze świerczyny, potrzaskujący cięgiem, a oni jedli wolno i w milczeniu, że to po spracowaniu nikomu się odzywać nie chciało, aż dopiero kiedy skończyli i gdy już kobiety posprzątały miski i garnki z ławy, Boryna rzekł, coś niecoś przysuwając się do komina:
2323
2324 — Przed świtaniem trza ruszyć!
2325
2326 — Juści, że nie później — odrzekł Antek i zabrał się do smarowania uprzęży, Kuba strugał bijak do cepów, a Witek obierał kartofle na rano i raz wraz poszturchiwał Łapę, któren leżał obok i wybierał sobie pchły zębami.
2327
2328
2329 Cichość się uczyniła, że ino ogień trzaskał i świerszcze za kominem poskrzypiwały niekiedy, a z drugiej strony domu dochodził plusk wody i szczękanie mytych garnków.
2330
2331 — Kuba, ostaniesz to w służbie dłużej, co?
2332
2333
2334 Kuba spuścił ośnik, którym strugał, i zapatrzył się w ogień tak długo, aż Boryna mu przypomniał.
2335
2336 — Słyszałeś, com ci rzekł?
2337
2338 — Słyszeć słyszałem, ino tak w głowę zachodzę, że po prawdzie to krzywdy mi nijakiej u was nie było... Juści, ale ino... — urwał zakłopotany.
2339
2340 — Józia, daj no gorzałki i co przegryźć, co mamy na sucho radzić, kiej Żydy jakie — zarządził stary i przysunął przed komin ławkę, na której Józia wnet postawiła butelkę, wianek kiełbasy i chleb.
2341
2342 — Napij się, Kuba, i rzeknij swoje słowo.
2343
2344 — Bóg zapłać, gospodarzu... Ostać, to bym się ostał, ino... ino...
2345
2346 — Postąpię ci coś niecoś!...
2347
2348 — Przydać by się przydało, bo to i kożuch zlatuje ze mnie, i buciska też, a i kapot jaki kupiłbym... już jak ten dziadak jaki jest człowiek, że nawet do kościoła iść, to ino do kruchty... bo jakże mi przed ołtarz w takim obleczeniu...
2349
2350 — A w niedzielę nie baczyłeś na to, inoś się pchał tam, gdzie najpierwsze... — rzekł surowo Boryna.
2351
2352 — Juści... Hale... Prawda...— bąkał srodze zawstydzony i ciemny rumieniec oblał mu twarz.
2353
2354 — A to i dobrodziej naucza, żeby szanować starszych. Napij no się, Kuba, na zgodę i słuchaj, coć rzeknę, a sam się pomiarkujesz, że co parobek, to nie gospodarz... Kużden ma swoje miejsce i la każdego co innego Pan Jezus wyznaczył. Wyznaczył ci Pan Jezus twoje, to go się pilnuj i nie przestępuj, na pierwsze miejsce się nie pchaj i nie wynoś się nad drugie — bo zgrzeszysz ciężko. I sam dobrodziej ci powtórzy to samo, że tak być musi, bych porządek na świecie był. Miarkujesz se, Kuba?
2355
2356 — Nie bydłem przeciech i swoje pomyślenie mam.
2357
2358 — To baczże, byś się nad drugie nie wynosił.
2359
2360 — I... inom bliżej ołtarza chciał być...
2361
2362 — Pan Jezus z każdego kąta słyszy, nie bój się. I po co się pchać między najpierwsze, kiej wszyscy wiedzą, ktoś jest?
2363
2364 — Juści, juści... gospodarzem byłbym, to i baldach nosić bym nosił, a i dobrodzieja pod pachę wiódł, i w ławkach siadał, i z książki głośno śpiewał... a żem ino parobek, chocia i syn gospodarski, to mi w kruchcie stać abo przed drzwiami, jako te pieski... — powiedział smutno.
2365
2366 — Takie już na świecie urządzenie jest i nie twoja głowa zmieni.
2367
2368 — Pewnie, że nie moja, pewnie.
2369
2370 — Napij się jeszcze, Kuba, i rzeknij, co ci mam zasług dodać.
2371
2372
2373 Kuba wypił, ale że go już nieco zamroczyła gorzałka, to uwidziało mu się, że w karczmie siedzi z Michałem od organisty abo i z drugim kamratem i rajcują se swobodnie, wesoło, jak równy z równym. Rościebnął ździebko kapotę, wyciągnął nogi, buchnął pięścią w ławkę i zakrzyknął:
2374
2375 — Cztery papierki i rubla zadatku dołoży — to ostanę.
2376
2377 — Widzi mi się, żeś pijany abo ci się w głowie popsuło — zawołał Boryna, ale Kuba szedł już za myślą swoją i dawnym marzeniem, a zresztą i nie słyszał gospodarskiego głosu, więc rozprostowywał skurczoną duszę, rósł w ambit i taką pewność siebie, jakoby samym gospodarzem się poczuł.
2378
2379 — Cztery papierki i jeszcze jeden zadatku dołoży, to u niego ostanę, a nie, to psiachmać na jarmark pójdę i służbę se znajdę, choćby i na furmana do cugowych we dworze... Znają mię, iżem robotny i na wszystkim w polu czy kiele domu się znający, że niejednemu gospodarzowi bydło paść u mnie a uczyć się... A nie, to ptaszki strzelał będę i dobrodziejowi nosił abo i Janklowi... a nie...
2380
2381 — Cie... Kuternoga jeden, jak bryka. Kuba! — krzyknął ostro stary.
2382
2383
2384 Kuba zamilkł, wytrzeźwiał z rozmarzenia, ale hardości nie stracił, bo jął się nieustępliwym czynić, że Boryna rad nierad dorzucał mu po półrublu, to po złotówce, aż i stanęło, że obiecał mu na przyszły rok dołożyć trzy ruble i dwie koszule miasto zadatku.
2385
2386 — Ho, ho, ptaszek z ciebie — wołał stary przepijając do niego na zgodę, choć zły był, że tyla pieniędzy wywalić musi, ale wagować się nie było co, bo Kuba wartał i więcej, robotny parob, choćby i za dwóch, gospodarskiego nie ruszył i o inwentarz dbał więcej niźli o siebie, choć i kulawy był, i mocy wielkiej nie miał, ale na gospodarstwie się znał — można się całkiem spuścić na niego, że wszystko, jak przynależało, zrobi i jeszcze najemnika przypilnuje.
2387
2388
2389 Poradzili jeszcze o tym i o owym, i gdy się rozchodzili, Kuba już ode drzwi nieśmiało całkiem się ozwał:
2390
2391 — Zgoda na trzy ruble i dwie koszule, ino... ino... nie przedawajcie źrebicy... przy mnie się uległa... kożuchem swoim przyodziewałem, żeby nie przemarzła... to bym nie ścierpiał, żeby ją Żyd jaki bijał libo i łachmytek z miasta... Nie sprzedawajcie... złoto, nie źrebica... kiej ten dzieciak posłuszna... koń taki, że i drugi człowiek — prosty pies przy niej. Nie sprzedawajcie...
2392
2393 — Ani mi to w głowie nie postało.
2394
2395 — Bo w karczmie powiedali i... bojałem się...
2396
2397 — Opiekuny, psiekrwie, zawżdy najlepiej wiedzą!
2398
2399
2400 Kuba byłby go za nogi ułapił z radości, ino śmieć nie śmiał, to nadział czapę i poszedł rychło, jako że i czas było spać bacząc na jarmark jutrzejszy.
2401
2402
2403
2404
2405
2406
2407
2408 Jakoż i nazajutrz, jeszcze przed świtaniem, że nieledwie po drugich kurach, a już na wszystkich drogach i ścieżkach do Tymowa ruszali się ludzie.
2409
2410
2411 Kto jeno żył, to z całej okolicy walił na jarmark.
2412
2413
2414 Nad ranem upadł mocny deszcz, ale po wschodzie przetarło się nieco, ino niebo było zasnute burymi chmurzyskami, a nad nizinnymi ziemiami wisiały mgły szare, kieby zgrzebne płótna, do cna przemiękłe, i po drogach szkliły się kałuże, a gdzieniegdzie po dołkach błoto chlupało pod nogami.
2415
2416
2417 I z Lipiec wychodzono od wczesnego rana.
2418
2419
2420 Na topolowej drodze za kościołem i hen, aż do lasów, widny był łańcuch wozów, toczących się wolno, krok za krokiem, taka ciżba była, a bokami, po obu stronach, ino się mieniło od czerwonych wełniaków i białych kapot chłopskich.
2421
2422
2423 Tyla narodu szło, jakby wieś cała wychodziła.
2424
2425
2426 Szli gospodarze co biedniejsi, szły kobiety, szły parobki i dziewczyny, i komornicy też szli, a i biedota sama — najemnicy takoż ciągnęli, bo jarmark to był ten, na którym godzono się do robót i zmieniano służby.
2427
2428
2429 Kto co kupić, kto sprzedać, a jensi byle jarmarku użyć.
2430
2431
2432 Któren wiódł na postronku krowinę albo i ciołaka, kto zaś gnał przed sobą maciorę z prosiętami, co ino pokwikiwały i rwały się tak, że trza je było cięgiem oganiać i stróżować, bych pod wozy nie wpadły; jenszy człapał się na szkapie; drugie oganiały wystrzyżone barany, gdzieniegdzie zaś bieliło się stadko gęsi z podwiązanymi skrzydłami, to grzebieniaste koguty wyzierały spod zapasek kobiecych... A i wozy niezgorzej jechały wyładowane, raz wraz z jakiegoś półkoszka spod słomy wyzierał ryj karmnika i kwiczał, aż gęsi gęgały zestrachane i psy, co szły zarówno z ludźmi, doszczekiwać poczynały przy wozach. I szli tak całą drogą, że choć szeroka była, a pomieścić się trudno wszystkim było, że jaki taki schodził na pole w bruzdy.
2433
2434
2435 O dużym już dniu, kiej się tak przetarło na niebie, że ino, ino słońca było patrzeć, wyszedł i Boryna z chałupy; przódzi już, bo o świtaniu, Hanka z Józką pognały maciorę i podpasionego wieprzka, a Antek powiózł dziesięć worków pszenicy i pół korczyka czerwonej koniczyny. W domu ostawał tylko Kuba z Witkiem i Jagustynka, przywołana, żeby jeść uwarzyła i krów dojrzała.
2436
2437
2438 Witek beczał w głos pod oborą, bo chciało mu się na jarmark.
2439
2440 — Czego się to głupiemu zachciewa! — mruknął Boryna, przeżegnał się i poszedł pieszo, bo liczył, że się po drodze przysiędzie do kogo; jakoż i zaraz tak się stało, bo tuż za karczmą dopędził go organista, jadący bryczką w parę tęgich koni.
2441
2442 — Cóż to, na piechty, Macieju?
2443
2444 — La zdrowia... Niech będzie pochwalony.
2445
2446 — Na wieki. Siadajcie z nami, zmieścimy się! — proponowała organiścina.
2447
2448 — Bóg zapłać. Doszedłbym, ale jak powiadają, zawżdy milej duszy, kiej ją wóz ruszy — odrzekł sadowiąc się na przednim siedzeniu, plecami do koni.
2449
2450
2451 Podali sobie przyjaźnie ręce z organistami i konie ruszyły.
2452
2453 — A pan Jaś skąd się wziął, to już nie w klasach? — zapytał chłopca, siedzącego z parobkiem i powożącego.
2454
2455 — Przyjechałem tylko na jarmark! — zawołał wesoło organiściuch.
2456
2457 — Zażyjcie, francuska... — proponował organista pstrzykając w tabakierkę.
2458
2459
2460 Zażyli i pokichali solennie.
2461
2462 — Cóż tam u was? Sprzedajecie co dzisiaj?
2463
2464 — Bogać ta nie, powieźli do dnia pszenicę, a kobiety pognały świnię.
2465
2466 — Aż tyle! — wykrzyknęła organiścina. — Jasiu, weź szalik, bo chłodno! — zawołała do syna.
2467
2468 — Ciepło mi, zupełnie ciepło — zapewniał, lecz mimo to okręciła mu czerwonym szalem szyję.
2469
2470 — Abo to wychody małe? Już nie wiada, skąd brać na wszystko...
2471
2472 — Nie narzekajcie, Macieju, chwalić Boga, macie dosyć...
2473
2474 — Przeciech tej ziemi nie ugryzę, a gotowego grosza w zapasie nie ma.
2475
2476 — Bo rozpożyczacie... mało to macie po ludziach?... Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi!...
2477
2478
2479 Ale Boryna, nierad tym wypominkom przy parobku, pochylił się szybko i cicho zapytał:
2480
2481 — A pan Jaś długo będzie jeszcze w klasach?
2482
2483 — Do świąt jeno.
2484
2485 — Wróci do dom czy też do urzędu pójdzie?
2486
2487 — Moiściewy, a cóż by w domu robił na tych piętnastu morgach. A mało to jeszcze drobiazgu!... A czasy ciężkie, jak z kamienia... — westchnęła.
2488
2489 — Bo i prawda, chrztów to ta jeszcze jest dosyć, ale co z tego za profit!
2490
2491 — Pochówków nie brakuje przeciech — dorzucił ironicznie Boryna.
2492
2493 — I... co za pochówki, sama biedota mrze, a ledwie parę razy w rok zdarzy się jakiś gospodarski pogrzeb, z którego coś kapnie.
2494
2495 — A i wotyw coraz mniej, a i targują się jak te Żydy! —dorzuciła.
2496
2497 — Z biedy to wszystko idzie i ze złych czasów — usprawiedliwiał Boryna.
2498
2499 — Ale i z tego, że ludzie o zbawienie swoje ani tych w czyścu ostających nie zabiegają. Proboszcz nieraz o tym mówił do mojego.
2500
2501 — I dworów coraz mniej. Dawniej, kiedy się jeździło po snopkach czy z opłatkami, czy po kolędzie, czy też po spisie — to jak w dym do dworu — nie żałowali i zboża, i pieniędzy, i leguminy. A teraz, Boże zmiłuj się, każdy gospodarz się kurczy i jak ci da snopczynę żyta, to pewnie zjedzoną przez myszy, a jak tę ćwiartczynę owsa dostaniesz, to pewnie plew w nim więcej niźli ziarna. Niech żona powie, jakie mi to jajka dawali latoś za spis wielkanocny — więcej niż połowa była zbuków. Żeby człowiek nie miał tej trochy gruntu, to by jak dziad żebrać musiał — zakończył podsuwając Borynie tabakierkę.
2502
2503 — Juści, juści... — potakiwał Boryna, ale nie jego tumanić, wiedział ci on dobrze, że organista pieniądze ma i na procenta albo i na odrobek komornikom rozpożycza, to ino uśmiechał się na te wyrzekania i znowu spytał o Jasia...
2504
2505 — I cóż, do urzędu pójdzie?...
2506
2507 — Co? Mój Jaś do urzędu, na pisarka? Nie po tom sobie od gęby odejmowała, żeby skończył szkoły, nie. Do seminarium pójdzie na księdza...
2508
2509 — Na księdza!
2510
2511 — A bo mu to źle będzie? A bo to któren ksiądz ma źle?...
2512
2513 — Pewnie, pewnie... a i honor jest, i to, jak powiadają, że kto ma księdza w  rodzie, temu bieda nie dobodzie... — powiedział wolno i z szacunkiem poglądał przez ramię na chłopaka, pogwizdującego koniom, że to przystanęły nieco dla potrzeby swojej...
2514
2515 — Mówili, że i młynarzów Stacho księdzem miał być, a teraz jest pono we wielgich szkołach i na dochtora praktykuje...
2516
2517 — Ale, księdzem by być takiemu łajdusowi, przecież moja Magda jest już w szóstym miesiącu, i to od niego...
2518
2519 — Powiedali, że to od młynarczyka.
2520
2521 — Ale, prawda była, młynarzowa tak gada, żeby swojego zasłonić. Rozpustnik to, że niech ręka boska broni, prawie mu iść na doktora.
2522
2523 — Juści, że księdzem być lepiej, bo to i Panu Jezusowi chwała, i ludziom na pociechę — pogłaskał ją chytrze Boryna, bo co się tam miał spierać z kobietą, i całkiem uważnie słuchał jej wywodów, a organista raz po raz uchylał czapki i głośnym: „Na wieki!” odpowiadał na pozdrowienia wymijanych ludzi. Jechali truchtem i Jasio chwacko wymijał wozy, to ludzi, to inwentarz prowadzony, aż dopadł lasu, gdzie już luźniej było i droga szersza.
2524
2525
2526 Zaraz na skraju dopędzili Dominikową, jechała z Jagną i Szymkiem, a krowa uwiązana za rogi szła za wozem, z którego wyglądały białe szyje gąsiorów, cięgiem syczących, jako te żmije.
2527
2528
2529 Pochwalili Boga, a Boryna aż się wychylił przy mijaniu i zawołał:
2530
2531 — Spóźnita się!
2532
2533 — Zdążym na czas! — odkrzyknęła Jagna ze śmiechem.
2534
2535
2536 Przejechali, ale organiściuch parę razy obracał się za nią, aż w końcu spytał:
2537
2538 — To Jagusia Dominikowa?
2539
2540 — Ona ci sama, ona — powiedział Boryna patrząc z oddalenia na nią.
2541
2542 — Nie poznałem, bo dobrze już ze dwa lata jej nie widziałem.
2543
2544 — Młódka to jest jeszcze, a wtedy bydło pasała. Rozbuchała się ino, kiej jałowica na koniczynie — i aż się wychylił, żeby spojrzeć na nią.
2545
2546 — Bardzo ładna — rzucił chłopak.
2547
2548 — Jak wszystkie dziewki — powiedziała organiścina pogardliwie.
2549
2550 — Juści, że gładka. Udała się dzieucha, toteż nie ma tygodnia, żeby kto do niej z wódką nie posyłał.
2551
2552 — Przebierna! Stara myśli, że co najmniej to już jaki rządca zjedzie po nią, i parobków odgania... — szepnęła zjadliwie.
2553
2554 — Bo mógłby ją wziąć i taki, co siedzi choćby i na włóce... warta tego...
2555
2556 — To tylko wam posłać swatów, Macieju, kiedy ją tak chwalicie! — zaczęła się śmiać, a Boryna już się nie ozwał ni słowem.
2557
2558 — Hale, taki tam łachmytek miescki, wielga mi osoba, co ino gospodarskim kurom pod ogon uważa, czy la niej jajków nie niesą, abo i ludziom w garście, będzie się ta przekpiwała z rodowych gospodarzy! Wara ci od Jagusi! — myślał, zeźlony silnie, i ino poglądał przed się, na czerwieniejący zapaskami wóz Dominikowej, któren ostawał coraz dalej, bo Jasio tęgo prażył konie, że rwały z kopyta, aż się błoto otwierało.
2559
2560
2561 Próżno organiścina pogadywała o tym i owym, kiwał głową, cosik tam mamrotał pod nosem i tak się zawziął, że ozwać się nie chciał ni słowem jednym.
2562
2563
2564 I skoro tylko wjechali na wyboisty bruk miasteczka, zesiadł z bryczki i jął dziękować za podwiezienie.
2565
2566 — Pod wieczór wracamy, chcecie, to się przysiądźcie do nas — proponowała.
2567
2568 — Bóg zapłać, mam przeciech swoje konie. Powiedziałyby, że się do kalikowania godzę, na pomocnika organiście... a ja ta nuty nijakiej nie wyciągnę i świeców gasić nienauczny...
2569
2570
2571 Pojechali w boczną uliczkę, a on się z wolna przedzierał przez główną, do rynku, bo jarmark był sielny i choć to jeszcze dość rano, a narodu już się gęstwiło niezgorzej; wszystkie ulice, place, zaułki i podwórza zawalone były ludźmi, wozami i towarem różnym — nic, jeno ta wielka woda, do której cięgiem jeszcze ze wszystkich stron dopływały nowe rzeki ludzkie i cieśniły się, kolebały, toczyły po ciasnych uliczkach, aże domy się trząść zdały i rozlewały po wielkim placu klasztornym. Niewielkie jeszcze po drodze błoto, tutaj bite i rozrabiane tysiącami nóg, było już po kostki i tryskało spod kół na wszystkie strony.
2572
2573
2574 Gwar już był znaczny, a wzmagał się z każdą chwilą; głucha wrzawa huczała niby bór, kiej morze się kolebała, biła o ściany domów i przewalała z końca w koniec, że tylko niekiedy słychać było ryki krów, to granie katarynki przy karuzeli, to płaczliwe lamentacje dziadów albo ostre, przenikające piszczałki koszykarzy.
2575
2576
2577 Jarmark był wielki, co się zowie, narodu skupiło się tyla, że i przejść było niełatwo, a już w rynku pod klasztorem to Boryna przez siłę pchać się musiał, taki gąszcz się czynił między kramami.
2578
2579
2580 Było też tego, że ani przeliczyć, ni objąć — gdzieby zaś tam kto poradził.
2581
2582
2583 A najpierwej te płócienne, wysokie budy, co stały wzdłuż klasztoru we dwa rzędy, zapchane całkiem towarem kobiecym — a płótnami, a chustkami, co wisiały na żerdkach i jako te maki były czerwone, że aż się w oczach ćmiło, a drugie zasię całkiem żółte się widziały, a insze buraczkowe... i kto je tam wszystkie spamięta! A dzieuch i kobiet pełno tu przed nimi, że i kija nie było gdzie wrazić — która targowała i wybierała sobie, a drugie aby ino popatrzeć i oczy se ucieszyć ślicznościami.
2584
2585
2586 A potem znów szły kramy, co się aż lśniły od paciorków, lusterek, szychów, a wstążek, a kryzków onych na szyję, a kwiatuszków zielonych, złotych i różnych... a czepków i Bóg ta wie czego jeszcze.
2587
2588
2589 Gdzie znowu święte obrazy przedawali w pozłocistych ramach i za szkłem, że choć stały pod ścianami albo i zgoła na ziemi leżały, a szedł od nich blask, że jaki taki do czapki sięgał i znak krzyża czynił świętego.
2590
2591
2592 Boryna kupił jedwabną chustkę na głowę dla Józki, którą był jeszcze na zwiesnę obiecał dziewczynie za pasionkę, wsadził za pazuchę i jął się przepychać do targowiska świńskiego, co było za klasztorem.
2593
2594
2595 Ale szedł wolno, że to ciżba była sroga i że się popatrzeć było na co.
2596
2597
2598 Gdzie czapnicy pod domami porozwieszali szerokie drabiny, zawieszone od góry do dołu czapkami.
2599
2600
2601 Gdzie znów szewcy tworzyli całą ulicę wysokich kozłów drewnianych, na których, sczepione za uszy, wisiały szeregi butów, i takich zwyczajnych, żółtych do smarowania przetopionym sadłem, żeby wody nie puściły, i takich już pod glanc przyszykowanych, i ciżem kobiecych z czerwonymi sznurowadłami a na wysokich obcasach.
2602
2603
2604 A za nimi ciągnęły się rymarze z chomątami na kołkach i uprzężą rozwieszoną.
2605
2606
2607 A potem powroźnicy i ci, co sieci sprzedawali.
2608
2609
2610 I ci, co z sitami po świecie jeździli.
2611
2612
2613 I ci, co z kaszą po jarmarkach się wodzili.
2614
2615
2616 A kołodzieje, a garbarze.
2617
2618
2619 Gdzie znowu krawce i kożuszarze rozwiesili swoje towary, od których bił taki zapach, aże w nozdrzach wierciło; te miały odbyt niezgorszy, że to na zimę szło.
2620
2621
2622 A potem całe rzędy stołów, nakrytych płóciennymi daszkami, a na nich zwoje kiełbas czerwonych i grubych kiej liny, wały żółtego sadła, boczki wędzone, połcie słoniny, szynki — spiętrzały się na kupach, a gdzie znów na hakach wisiały całe wieprzki wypaproszone i broczące jeszcze posoką, że trza było odganiać piesków, co się cisnęły.
2623
2624
2625 A w podle rzeźników, jako te braty rodzone, stali piekarze i na podesłanej grubo słomie, na wozach, na stolach, w koszach i gdzie się dało, leżały góry bochnów wielkich jak koła, placków żółtych, bułek, kukiełek...
2626
2627
2628 Gdzie zaś i kto przeliczy, i spamięta te wszystkie kramy i to, co w nich sprzedawali?...
2629
2630
2631 Były z zabawkami i takie z piernikami, gdzie z ciasta lepione były zwierze różne, a serca, a żołnierze i cudaki takie, że i nie rozeznać bele komu; były takie, gdzie kalendarze, gdzie książki nabożne, gdzie historie o zbójach i srogich Magielonach przedawali i lementarze też; były i takie, gdzie piszczałki, organki i gliniane kuraski, i jensze muzyckie rzeczy, w które juchy żółtki la zachęty grali, że taki jazgot się czynił, że i wytrzymać trudno było — bo ci tu kurasek piszczy, tam trąbka potrębuje, gdzie z piszczałek przebieraną nutę wyciągają, tam ci znowu skrzypki piskają, a owdzie bęben pobekuje stękający — jaże we łbie łupało od wrzasku.
2632
2633
2634 Zaś w pośrodku rynku dookoła drzew rozciągali się bednarze, blacharze i garncarze, porozstawiali tyle misek i garnków, że ledwie przejść można było, a za nimi stolarze; łóżka i skrzynie malowane, i szafy, i półki, i stoły aże grały tymi farbami, że oczy trza było mrużyć...
2635
2636
2637 A wszędy, na wozach, pod ścianami, wzdłuż rynsztoków, gdzie ino miejsca było, rozsiadły się kobiety sprzedające; która cebule we wiankach albo i we workach; która z płótnami swojej roboty i wełniakami; która z jajkami a serkami, a grzybami, a masłem w osełkach, poobwijanych w szmatki; inna znów zasię ziemniaki, to gąsków parę, to wypierzoną kurę, to len pięknie wyczesany albo i motki przędzy miała; a każda siedziała przy swoim i poredzały se godnie, jak to zwyczajnie na jarmarkach bywa, a trafił się kupiec, to sprzedawały wolno, spokojnie, bez gorącości, po gospodarsku, nie tak, jako te Żydy, co wykrzykują, handryczą i ciskają się kiej głupie.
2638
2639
2640 Gdzieniegdzie zaś pomiędzy wozami i kramami kurzyło się z blaszanych kominków — tam sprzedawali gorącą herbatę — a i insze jadło, jako to: kiełbasę prażoną, kapustę, barszcz z ziemniakami też mieli.
2641
2642
2643 I dziadów zlazło się ze wszystkich stron co niemiara: ślepych, kulawych, niemych i zgoła bez rąk i nóg, tyla jak na odpuście jakim. Wygrywali na skrzypicach pieśnie pobożne, drugie śpiewali pobrzękując w miseczki, a wszystkie spod wozów, spod ścian i prosto z błocka żebrali lękliwie i wypraszali sobie ten grosik jakiś abo jensze wspomożenie.
2644
2645
2646 Przejrzał to wszystko Boryna, podziwował się nad niejednym, pogwarzył coś niecoś ze znajomkami i dopchał się wreszcie na targowisko świńskie, za klasztor, na ogromny piaszczysty plac, z rzadka ino obsadzony domami, gdzie pod samym murem klasztoru, zza którego wychylały się ogromne dęby, pełne jeszcze żółtych liści, kupiło się dosyć ludzi, wozów i leżały całe zagony świń spędzonych na sprzedaż.
2647
2648
2649 Rychło odnalazł Hankę z Józką, bo zaraz z krają były.
2650
2651 — Sprzedajeta, co?
2652
2653 — Hale, już tu targowali rzeźnicy maciorę, ale mało dają...
2654
2655 — Świnie drogie?
2656
2657 — Bogać tam drogie, spędzili tyla, że nie wiada, kto to rozkupi.
2658
2659 — Są ludzie z Lipiec?
2660
2661 — O, hań tam mają prosięta Kłęby, a i Szymek Dominików stoi przy wieprzku.
2662
2663 — Uwińta się rychło, to se ździebko popatrzycie na jarmark.
2664
2665 — Już też i ckno tak siedzieć.
2666
2667 — Wiele dają za maciorę?
2668
2669 — Trzydzieści papierków, powiadają, że niedopasiona, bo ino w gnatach gruba, a nie w słoninie.
2670
2671 — Ocyganiają, jak ino mogą... ale, ma ci słoninę na jakie cztery palce... — rzekł, omacawszy maciorze grzbiet i boki. — Wieprzak chudy na bokach, ale portki ma niezgorsze na szynki — dodał spędziwszy go z mokrego piasku, w którym do pół boków leżał zanurzony.
2672
2673 — Za trzydzieści pięć sprzedajcie, zajrzę do Antka ino i zaraz do was przylecę. Jeść wam się nie chce?...
2674
2675 — Pojadłyśmy już chleba.
2676
2677 — Kupię wam i kiełbasy, ino sprzedajcie, a dobrze.
2678
2679 — Tatulu, a nie zabaczcie o chustce, coście to jeszcze na zwiesne obiecali...
2680
2681
2682 Boryna sięgnął za pazuchę, ale się wstrzymał, jakby go coś tknęło, bo tylko machnął ręką i rzekł odchodząc:
2683
2684 — Kupię ci, Józia, kupię... — i aż w dyrdy ruszył, bo dojrzał twarz Jagny między wozami, ale nim doszedł, sczezła gdzieś do cna, jakby się w ziemię zapadła; jął więc odszukiwać Antka; niełacno to było, bo w tej uliczce, prowadzącej z targowiska na rynek, stał wóz przy wozie, i to w rzędów parę, że środkiem i z trudem niemałym a baczeniem można było przejechać, ale wnet się na niego natknął. Antek siedział na workach i smagał batem żydowskie kury, co się stadami uwijały koło kobiałek, z których jadły konie, a półgębkiem odpowiadał kupcom:
2685
2686 — Powiedziałem siedem, to powiedziałem.
2687
2688 — Sześć i pół daję, więcej nie można, pszenica ze śniedzią.
2689
2690 — Jak ci, parchu, lunę przez ten pysk paskudny, to ci wnet ześniedzieje... Ale, pszenica czysta jak złoto.
2691
2692 — Może być, ale wilgotna... Kupię na miarę i po sześć rubli i pięć złotych.
2693
2694 — Kupisz na wagę i po siedem, rzekłem!
2695
2696 — Co się gospodarz gniewa! Kupię nie kupię, a potargować można.
2697
2698 — A targuj się, kiej ci pyska nie szkoda. — I nie zwracał już uwagi na Żydów, którzy rozwiązywali worki po kolei i oglądali pszenicę.
2699
2700 — Antek, pójdę ino do pisarza i w to oczymgnienie przyjdę do cie...
2701
2702 — Co? Na dwór skargę podajecie?
2703
2704 — A bez kogo to padła moja graniasta?
2705
2706 — Dużo ta wskóracie!
2707
2708 — Swojego darować nie daruję.
2709
2710 — I... borowego przyprzeć gdzie w boru do chojaka, sprać czym twardym, żeby mu aż żebra zapiszczały — zaraz byłaby sprawiedliwość.
2711
2712 — Borowy? Juści, że mu się to należy, ale dworowi też — rzekł twardo.
2713
2714 — Dajcie mi złotówkę.
2715
2716 — Na co ci?
2717
2718 — Gorzałki bym się napił i przegryzł co...
2719
2720 — Nie masz to swoich?... cięgiem ino w ojcowe garść uważasz.
2721
2722
2723 Antek odwrócił się gwałtownie i jął pogwizdywać ze złości, a stary, chociaż z żalem i markotnością, wysupłał złotówkę i dał.
2724
2725 — Żyw wszystkich swoją krwawicą... — myślał i spiesznie się przeciskał do ogromnego, narożnego szynku, gdzie było już sporo ludzi pożywiających się; w alkierzu od podwórza mieszkał pisarz.
2726
2727
2728 Właśnie siedział pod oknem przy stole z cygarem w zębach, w koszuli był tylko, nie umyty i rozczochrany; jakaś kobieta spała na sienniku w kącie, przykryta paltem.
2729
2730 — Siadajcie, panie gospodarzu! — zrzucił ze stołka obłocone ubranie i podsunął Borynie, któren zaraz opowiedział dokumentnie całą sprawę.
2731
2732 — Wasza wygrana, jak amen w pacierzu. Jeszcze by! Krowa zdechła i chłopak choruje z przestrachu! Dobra nasza! — zatarł ręce i szukał papieru na stole.
2733
2734 — Hale... kiej zdrowy chłopak.
2735
2736 — Nic nie szkodzi, mógł zachorować. Bił go przecież...
2737
2738 — Nie, bił ino chłopaka sąsiadów.
2739
2740 — Szkoda, to by było jeszcze lepsze. Ale to się jakoś zesztukuje, tak że będzie i choroba z pobicia, i zdechła krowa. Niech dwór płaci.
2741
2742 — Juści, o nic nie idzie, ino o sprawiedliwość.
2743
2744 — Zaraz się napisze skargę. Frania, a rusz no się, wałkoniu! — krzyknął i tak mocno kopnął leżącą, że podniosła rozczochraną głowę. — Przynieś no gorzałki i co zjeść...
2745
2746 — Ani dydka nie mam, a wiesz, Guciu, że nie zborgują... — mruczała i podniósłszy się z barłogu, jęła ziewać i przeciągać się; wielka była jak piec, twarz miała ogromną, obrzękłą, posiniaczoną i przepitą, a głos cienki, jakby dzieciątka.
2747
2748
2749 Pisarz pracował, aż pióro skrzypiało, pociągał cygara, puszczał dym na Borynę, który przypatrywał się pisaniu, zacierał chude, piegowate ręce i raz wraz odwracał wynędzniałą, okroszczoną twarz na Frankę; zęby przednie miał przyłamane, usta sine i wielkie czarne wąsy.
2750
2751
2752 Napisał skargę, wziął za nią rubla, wziął na marki drugiego i ugodził się na trzy za stawanie w sądzie, jak sprawa przyjdzie na stół.
2753
2754
2755 Boryna się na wszystko zgodził skwapliwie, choć mu ta pieniędzy było żal, bo miarkował, że dwór mu wszystko zapłaci, i z nawiązką.
2756
2757 — Sprawiedliwość musi być na świecie, to sprawa wygrana! — rzekł na odchodnym.
2758
2759 — Nie wygramy w gminnym, to pójdziemy do zjazdu, zjazd nie poradzi, pójdziemy do okręgowego, do izby sądowej — a nie darujemy.
2760
2761 — Zaśbym tam darował swoje! — zawołał z zawziętością Boryna. — I komu jeszcze, dworowi, co ma tyle lasów i ziemi!... — rozmyślał wychodząc na rynek i zaraz jakoś przy czapnikach natknął się na Jagnę.
2762
2763
2764 Stała w czapce granatowej na głowie, a drugą jeszcze targowała.
2765
2766 — Obaczcie no, Macieju, bo ten żółtek powiada, że dobra, a pewnikiem cygani...
2767
2768 — Galanta, la Jędrzycha?
2769
2770 — Juści, Szymkowi już kupiłam.
2771
2772 — Nie za mała to będzie?
2773
2774 — Takusińką ma ci głowę kiej moja...
2775
2776 — Piękny z ciebie byłby parobeczek...
2777
2778 — Abo i nie! — zawołała zuchowato, bakierując nieco czapkę...
2779
2780 — Wnetki by cię tu godziły do siebie...
2781
2782 — Hale... inom za droga do służby. — Zaczęła się śmiać.
2783
2784 — Jak komu... mnie byś ta za droga nie była...
2785
2786 — I w polu robić bym nie robiła...
2787
2788 — Robiłbym ja za ciebie, Jaguś, robił... — szepnął ciszej i tak spojrzał na nią namiętnie, aż dziewczyna cofnęła się zakłopotana i już bez targu zapłaciła za czapkę.
2789
2790 — Sprzedaliście krowę? — zapytał po chwili opamiętawszy się nieco i wytchnąwszy z owej lubości, co mu jak gorzałka buchnęła do głowy.
2791
2792 — Kupili ją la księdza do Jerzowa. Matka poszła z organistami, bo chcą zgodzić parobka.
2793
2794 — A to my sobie choćby na ten kieliszek słodkiej wstąpimy!...
2795
2796 — Jakże to?
2797
2798 — Zziębłaś, Jaguś, to się ździebko ogrzejesz...
2799
2800 — Gdziebym zaś z wami szła na wódkę!...
2801
2802 — A to przyniese i tutaj się napijem, Jaguś...
2803
2804 — Bóg zapłać za dobre słowo, ale mi matki trza poszukać.
2805
2806 — Pomogę ci, Jaguś... — szepnął cichym głosem i poszedł przodem, a tak robił łokciami, że Jagna swobodnie szła za nim wskroś ciżby, ale gdy weszli między płócienne kramy, dziewczyna zwolniła, przystawała i aż jej oczy rozgorzały do tych różności porozkładanych.
2807
2808 — To ci śliczności, mój Jezus kochany! — szeptała przystając przed wstążkami, które uwieszone w górze, kołysały się na wietrze niby tęcza paląca.
2809
2810 — Która ci się widzi, Jaguś, to se wybierz... — rzekł po namyśle przezwyciężając skąpstwo.
2811
2812 — Hale, ta żółta w kwiaty, z rubla kosztuje abo i dziesięć złotych!
2813
2814 — Nie twoja w tym głowa, weź ino...
2815
2816
2817 Ale Jaguś przez siłę i z żalem oderwała ręce od wstążki i poszła dalej do drugiego kramu, Boryna ino pozostał na chwilę.
2818
2819
2820 A w tym znowu chustki były i materie na staniki i kaftany.
2821
2822 — Jezus mój, jakie śliczności, Jezus! — szeptała oczarowana i raz wraz zanurzała ręce drżące w zielone atłasy, to w czerwone aksamity i aż się jej ćmiło w oczach i serce dygotało z rozkoszy. A te chustki na głowę! Pąsowe jedwabne z zielonymi kwiatami przy obrębku; złociste całe kiej ta święta monstrancja; a modre jako to niebo po deszczu; a białe; a już najśliczniejsze te mieniące, co się lśkniły kiej woda pod zachodzącym słońcem, a lekkie, kieby z pajęczyny! Nie, nie ścierpiała i jęła przymierzać na głowę a przeglądać się w lusterku, które przytrzymywała Żydówka.
2823
2824
2825 Ślicznie jej było, jakoby zorze namotała na swoich lnianych włosach; a one modre oczy tak rozgorzały z radości, aż fiołkowy cień padał od nich na twarz pokraśniałą; uśmiechała się do siebie, aż ludzie poglądali na nią, taka była urodna i taka młodość i zdrowie biło od niej.
2826
2827 — Dziedzicówna jaka przebrana czy co? — szeptali.
2828
2829
2830 Przyglądała się sobie długo i z ciężkim westchnieniem zdjęła chustkę, ale wzięła się targować, bo choć kupić nie miała, a ino tak sobie, żeby oczy dłużej nacieszyć.
2831
2832
2833 Ostygła wnetki, bo kupcowa powiedziała pięć rubli, że i sam Boryna jął ją zaraz odwodzić.
2834
2835
2836 Przystanęli jeszcze przed paciorkami — a było ich tam niemało, jakby kto cały kram posuł tymi kamuszczkami drogimi, że się lśniły a połyskały ino, aże oczów oderwać było trudno: bursztyny żółte, jakoby z żywicy pachnącej uczynione; korale, kieby z tych kropel krwi nanizane, a perły białe, wielkie jak orzechy laskowe, a drugie ze srebra i złota...
2837
2838
2839 Przymierzała Jaguś niejedne i przebierała między nimi, a już się jej widział najśliczniejszym sznur korali, obwinęła nim białą szyję we cztery rzędy i zwróciła się do starego.
2840
2841 — Uważacie, co?
2842
2843 — Pięknie ci, Jaguś! Mnie ta nie dziwota korale, bo ano leży we skrzyni coś z osiem biczów po nieboszce, a wielkich jak dobry groch polny!... — rzekł z rozmysłem, od niechcenia niby.
2844
2845 — Co mi ta z tego, kiej nie moje! — rzuciła ostro paciorki i spiesznie już szła, zachmurzona i smutna.
2846
2847 — Jaguś, a to przysiądźmy se ździebko.
2848
2849 — Ale, do matki mi czas.
2850
2851 — Nie bój się, nie odjedzie cie.
2852
2853
2854 Przysiedli na jakimś dyszlu wystającym.
2855
2856 — Sielny jarmarek — rzekł po chwili Boryna rozglądając się po rynku.
2857
2858 — Przeciech nie mały! — Poglądała jeszcze ku kramom z żałością i często sobie westchnęła, ale już ją odchodziła smutność, bo powiedziała:
2859
2860 — Tym dziedzicom to dobrze... Widziałam dziedziczkę z Woli z panienkami, to tyla sobie kupowały, że aże lokaj za nimi nosił! I tak co jarmark!
2861
2862 — Kto cięgiem jarmarczy — temu długo nie starczy.
2863
2864 — Im tam wystarczy.
2865
2866 — Póki Żydy dają — rzucił złośliwie, aż Jaguś obejrzała się na niego i nie wiedziała, co rzec na to, a stary, nie patrząc na nią, zagadnął cicho:
2867
2868 — Byli to od Michała Wojtkowego z wódką u ciebie, Jaguś, co?...
2869
2870 — A byli i poszli!... Niezguła jeden, jemu też swatów posyłać... — zaśmiała się.
2871
2872
2873 Boryna powstał prędko, wyjął z zanadrza chustkę i coś jeszcze w papier owinięte.
2874
2875 — Potrzymaj no to, Jaguś, bo mnie trzeba zajrzeć do Antka.
2876
2877 — Jest to na jarmarku? — oczy jej pojaśniały.
2878
2879 — Ostał przy zbożu, tam ano w ulicy. Weź sobie, Jaguś, to la ciebie — dodał widząc, że Jagna zdumionymi oczami wodziła po chustce.
2880
2881 — Dajecie?... Naprawdę la mnie? Jezus, jakie śliczności! — wykrzyknęła rozwijając wstążkę tę samą, co się jej tak podobała. — Hale, ino tak przekpiwacie se ze mnie, za cóż by mnie?... Kosztuje tyla pieniędzy... a chustka czysto jedwabna...
2882
2883 — Weź, Jaguś, weź, la ciebie kupiłem, a jak ta któren parobek będzie przepijał do ciebie, nie odpijaj, na co sie spieszyć... mnie już czas iść.
2884
2885 — Moje to, prawdę mówicie?
2886
2887 — Zaśbym tam ocyganiał cię!
2888
2889 — I uwierzyć trudno. — I rozkładała ciągle chustkę, to wstążkę.
2890
2891 — Ostaj z Bogiem, Jaguś.
2892
2893 — Bóg wam zapłać, Macieju.
2894
2895
2896 Boryna odszedł, a Jagna raz jeszcze rozwinęła i przepatrywała, naraz zawinęła wszystko razem i chciała bieżyć za nim i oddać... bo jakże jej brać od obcego, nie krewny żaden ni pociotek nawet... ale już starego nie było.
2897
2898
2899 Pociągnęła wolno szukać matki i z lubością, ostrożnie dotykała chustki, wsadzonej za pazuchę. Taka była uradowana, że ino jej białe zęby połyskiwały w uśmiechu, a twarz gorzała rumieńcem.
2900
2901 — Jagusia!... Do wspomożenia... biedna sierota... ludzie kochane... krześcijany prawdziwe... Zdrowaś Maria za te duszyczki... Jagusia!...
2902
2903
2904 Jagna oprzytomniała i jęła oczami szukać, kto ją wołał i skąd, i wnet dojrzała Agatę siedzącą pod murem klasztoru na garści słomy, że to błocko w tym miejscu było po kostki.
2905
2906
2907 Przystanęła, żeby jakiego grosza poszukać, a Agata uradowana z obaczenia swojaczki, nuż wypytywać się, co tam w Lipcach się dzieje...
2908
2909 — Wykopaliśta już?
2910
2911 — Do cna!
2912
2913 — Nie wiecie, co u Kłębów?
2914
2915 — Wygnali was w tyli świat, na żebry, a ciekawiście ich?
2916
2917 — Wygnali, nie wygnali, samam poszła, bo trza było... jakże, darmo to mi dadzą ten kąt abo jeść, kiej sie u nich nie przelewa... A ciekawam, boć krewniaki...
2918
2919 — A co z wami?
2920
2921 — A co, chodzę od kościoła do kościoła, od wsi do wsi, od jarmarku na jarmarek i tą modlitwą upraszam se u dobrych ludzi gdzie kąt, gdzie warzy łyżkę, gdzie grosik jaki! Dobre są ludzie, ubogiemu nie dadzą umrzeć z głodu, nie... Nie wiecie, zdrowi tam wszyscy u Kłębów? — zapytała nieśmiało.
2922
2923 — Zdrowi, a wy nie chorujecie?
2924
2925 — I... gdzie zaś, w piersiach mę cięgiem poboliwa, a jak się naziębię, to i żywą krwią pluję... Niedługo mi już, niedługo... Choć ino do zwiesny dociągnąć, wrócić do wsi i tam se między swojemi zamrzeć — o to ino Jezusiczka proszę, o to jedynie... — rozłożyła ręce, okręcone różańcami, wzniesła zapłakaną twarz i jęła się modlić tak gorąco, aż łzy jej pociekły z zaczerwienionych oczów.
2926
2927 — Zmówcie pacierz za tatula — szepnęła Jagna wtykając jej pieniądz.
2928
2929 — To będzie za tych w czyścu ostających, a za swoich to już ja i tak się cięgiem modlę i Boga proszę, za żywych i umarłych, Jaguś, a nie przysyłali to z wódką?
2930
2931 — Przychodzili.
2932
2933 — I żaden ci się nie uwidział?...
2934
2935 — Żaden. Ostajcie z Bogiem, a na zwiesnę do nas zajrzyjcie... — powiedziała prędko i poszła do matki, którą ujrzała z dala z organistami.
2936
2937
2938 Boryna zaś powracał do Antka wolno, raz, że ciżba była, a drugie, że mu Jaguś cięgiem w myśli stała, ale nim doszedł, spotkał się z kowalem.
2939
2940
2941 Przywitali się i szli w podle siebie milcząc.
2942
2943 — Skończycie to ze mną, hę? — zaczął ostro kowal.
2944
2945 — Niby z czym? Mogłeś mi to samo i w Lipcach powiedzieć. — Zły już był.
2946
2947 — Przecież już cztery roki czekam.
2948
2949 — Przybaczyłeś se dzisiaj! To se jeszcze poczekaj ze czterdzieści, kiej zamrę.
2950
2951 — Już i ludzie mi redzą, żeby do sądu podać... ale...
2952
2953 — Podaj. Powiem ci, gdzie skargi piszą, i na pisarza dam rubla...
2954
2955 — Ale se myślę, że po dobremu się zagodzimy... — skręcił chytrze.
2956
2957 — Prawda, z kim nie wojną — z tym zgodą.
2958
2959 — Sami to miarkujecie niezgorzej.
2960
2961 — Mnie ta z tobą ni zgody, ni wojny nie potrzeba.
2962
2963 — Zawżdy to pierwszy żonie powiadam, że ociec jest za sprawiedliwością.
2964
2965 — Kużden jest za sprawiedliwością, komu ją w kumy prosić potrza — mnie nie potrza, bom ci nic niewinowaty — powiedział twardo, aż kowal zmiękł, że to z tej strony go napocząć nie napocznie, i jakby nigdy nic, najspokojniej i prosząco rzekł:
2966
2967 — Napiłbym się czego, postawicie?...
2968
2969 — Postawię. Jakże, najlepszy zięć prosi, to choćby i całą kwartę — przekpiwał zdziebko wchodząc do narożnego szynku; był już tam i Jambroży, ale nie pił, siedział w kącie markotny jakiś i smutny.
2970
2971 — Po gnatach mę łupie, to pewnie na pluchę — wyrzekał.
2972
2973
2974 Wypili raz i drugi, ale w milczeniu, bo obaj dość złości mieli do się na wątpiach.
2975
2976 — Kiej na pogrzebie pijeta! — ozwał się Jambroży, zły juści, że go to nie poprosili, bo od rana jakby nic w gębie nie miał.
2977
2978 — Jakże gadać? Ociec tyla dzisiaj sprzedaje, to muszą uważać, komu pieniądze na precenta dać...
2979
2980 — Macieju! Mówię wam, Macieju, że Pan Jezus...
2981
2982 — Komu Maciej, to Maciej, a tobie wara! Widzisz go, juchę. Za pan brat świnia z pastucha. — Ozeźlił się srodze.
2983
2984
2985 A kowal, że to już po dwóch mocnych, nabrał rezonu i rzekł cicho:
2986
2987 — Ociec, powiedzcie to słowo: dacie czy nie?
2988
2989 — Powiedziałem: do grobu ze sobą nie zabierę, a przódzi ni morga nie popuszczę. Na wycug do waju nie pójdę... jeszcze mi miły ten rok abo i dwa na świecie.
2990
2991 — To spłatę dajcie.
2992
2993 — Rzekłem, słyszałeś?
2994
2995 — Za trzecią kobietą się oglądają, to co im ta znaczą dzieci — szepnął Jambroży.
2996
2997 — A bo i pewnie.
2998
2999 — Spodoba mi się, to się i ożenię. Zabronisz?
3000
3001 — Zabronić nie zabronię, ale...
3002
3003 — Jak mi się spodoba, to z wódką poślę choćby jutro.
3004
3005 — Ślijcie, a bo ja to wam przeciwny! Dajcie mi chociaż tego ciołka, co wam ostał po graniastej, to i sam pomogę. Rozum wy swój macie, to miarkujecie, z czym wam najlepiej. Nie raz i nie dwa przekładałem żonie, co wam ano kobiety potrzeba, żeby upadku w gospodarstwie nie było...
3006
3007 — Mówiłeś to tak, Michał?...
3008
3009 — Żebym tak spowiedzi świętej nie doczekał. Mówiłem. Całej wsi przecież redzę, jak komu potrzeba, a nie wiedziałbym, co wam potrzeba!
3010
3011 — Cyganisz ty, jucho, aż się kurzy, ale jutro przyjdź, ciołka dostaniesz, bo jak prosisz — dam; a prawować się zechcesz ze mną — to ten patyk złamany weźmiesz abo i co gorsze.
3012
3013
3014 Napili się jeszcze, kowal już postawił i przyzwał jeszcze do kompanii Jambroża, któren ochotnie się przysiadł i jął gadki ucieszne opowiadać, a przekpiwać się, że raz wraz śmiechem wybuchali.
3015
3016
3017 Niedługo cieszyli się ze sobą, bo każdemu pilno było iść do swoich, a i do spraw różnych; rozeszli się w zgodzie, ale jeden drugiemu nie wierzył ani tyla, co za paznokciem — znali się dobrze jak te łyse konie i przezierali na wskroś, kieby przez szyby.
3018
3019
3020 Jambroży tylko ostał, poczekiwał na kumów abo i znajomków, żeby mu kto postawił jeszcze jaką półkwaterkę, bo dobra i psu mucha, póki kto całego gnata nie rzuci, a napić się lubiał niezgorzej i samemu stawiać sobie było trudno, a nie dziwota, kościelnym był ino.
3021
3022
3023 I jarmark dobiegał już końca.
3024
3025
3026 W samo południe zaświeciło słońce, ale tylko tyla, coby kto lustrem mignął po świecie, i zaraz się schowało za chmury; a już przed wieczorem sposępniało na świecie, chmurzyska wlekły się nisko, że prawie na dachach leżały, i drobny deszcz jął siać kiej przez gęste sito. To i rozjeżdżali się prędzej, każdy spieszył do dom, żeby się dostać przed nocą i większą pluchą.
3027
3028
3029 I handlerze rychlej zdejmowali kramy i pakowali się na wozy, że to deszcz zacinał coraz gęstszy i zimniejszy.
3030
3031
3032 Mrok zapadał prędko ciężki i mokry.
3033
3034
3035 Miasteczko pustoszało i milkło.
3036
3037
3038 Tylko dziady jeszcze gdzieniegdzie pojękiwali spod ścian i w karczmach podnosiły się wrzaski pijaków i kłótnie.
3039
3040
3041 Jakoś już o samym wieczorze wyjechali z miasta Borynowie; sprzedali wszystko, co mieli, nakupowali różności i użyli jarmarku, co się zowie. Antek podcinał koni i jechał, aż się błoto otwierało, bo i ziąb był, i podpili sobie wszyscy niezgorzej, stary, choć skąpy był i aż piszczał za groszem, a tak ich dzisiaj ugaszczał i jadłem, i napitkiem, i tym dobrym słowem, że aż dziwno było.
3042
3043
3044 Noc się zrobiła zupełna, gdy dojechali do lasu.
3045
3046
3047 Ciemno było, że choć oko wykol; deszcz padał coraz grubszy i gdzieniegdzie po drodze rozlegały się turkoty wozów i ochrypłe śpiewy pijaków, albo i ktosik człapał się wolno po błocie.
3048
3049
3050 A środkiem topolowej drogi, co ino szumiała głucho i pojękiwała jakby z zimna, szedł Jambroży pijany już całkiem, taczał się z boku na bok, czasem utknął na drzewo abo i w błoto, ale się rychło podnosił i cięgiem podśpiewywał na całe gardło, jak to miał we zwyczaju.
3051
3052
3053 Plucha szła taka i ciemność, że koniom ogonów nie rozeznał, a i światła wsi widziały się ledwie jako to wilczych ślepiów migotanie.
3054
3055
3056
3057
3058
3059
3060
3061
3062
3063
3064
3065 VI
3066
3067
3068
3069 Deszcze się rozpadały na dobre.
3070
3071
3072 Już od samego jarmarku świat z wolna zatapiał się w szarych, mętnych szkliwach deszczów, że tylko obrysy borów i wsi majaczyły blade, niby z przemiękłej przędzy utkane.
3073
3074
3075 Szły nieskończone, zimne, przenikające szarugi jesienne.
3076
3077
3078 Siwe, lodowate bicze deszczów siekły bezustannie ziemię i przemiękały do głębi, aż drzewo każde, źdźbło każde dygotało w bezmiernym bólu.
3079
3080
3081 A spod ciężkich chmur, skłębionych nad ziemią, spod zielonawych szarug wychylały się chwilami szmaty pól poczerniałych, przemiękłych, rozpłaszczonych — to wybłyskiwały strugi spienionej wody, płynącej bruzdami, albo czerniały drzewa samotne na miedzach — jak przygięte, nabrzmiałe wilgocią, trzęsły ostatnimi łachmanami liści i szamotały się rozpacznie, niby psy na uwięzi.
3082
3083
3084 Drogi opustoszałe rozlały się w błotniste, gnijące kałuże.
3085
3086
3087 Krótkie, smutne, bezsłoneczne dnie wlekły się ciężko przegniłymi smugami światła, a noce zapadały czarne, głuche, rozpaczliwe bezustannym, monotonnym chlupotem...
3088
3089
3090 Przerażająca cichość ogarnęła ziemię.
3091
3092
3093 Umilkły pola, przycichły wsie, ogłuchły bory.
3094
3095
3096 Wsie poczerniały i jakby silniej przywarły do ziemi, do płotów, do tych sadów nagich, poskręcanych i jęczących z cicha.
3097
3098
3099 Szara kurzawa deszczów przysłoniła świat, wypiła barwy, zgasiła światła i zatopiła w mrokach ziemię, że wszystko wydało się jakby sennym majaczeniem, a smutek wstawał z pól przegniłych, z borów zdrętwiałych, z pustek obumarłych i wlókł się ciężkim tumanem; przystawał na głuchych rozstajach, pod krzyżami, co wyciągały rozpacznie ramiona, na pustych drogach, gdzie nagie drzewa trzęsły się z zimna i łkały w męce — do opuszczonych gniazd zaglądał pustymi oczami, do rozwalonych chałup — na umarłych cmentarzach tłukł się wśród mogił zapomnianych i krzyży pogniłych i płynął światem całym; przez nagie, odarte, splugawione pola, przez wsie zapadłe i zaglądał do chat, do obór, do sadów, aż bydło ryczało z trwogi, drzewa się przyginały z głuchym jękiem, a ludzie wzdychali żałośnie w strasznej tęsknocie — w nieutulonej tęsknocie za słońcem.
3100
3101
3102
3103
3104
3105
3106
3107 Deszcz mżył bezustannie, jakoby kto drobnym szkliwem przysłaniał świat, że Lipce całe tonęły w gęstych tumanach szarugi, spod której tylko gdzieniegdzie czerniały dachy, to obmoknięte płoty kamienne lub te brudne kołtuny dymów, co się wiły nad kominami i wlekły po sadach.
3108
3109
3110 Cicho było we wsi, tylko gdzieniegdzie młócono po stodołach, ale z rzadka, bo wieś cała była na kapuśniskach.
3111
3112
3113 Pustka leżała na błotnistej, rozmiękłej drodze i pusto było w obejściach i przed domami, czasami tylko ktoś zamajaczył we mgle i ginął wnetki, że tylko człapanie trepów po błocie było słychać albo wóz naładowany kapustą wlókł się wolno od torfowisk i rozganiał gęsi, brodzące za liściami spadłymi z wozów.
3114
3115
3116 Staw szamotał się w ciasnych brzegach i przybierał ciągle, bo aż się przelewał w niższych miejscach na drogę po Borynowej stronie, sięgał płotów i bryzgał pianą na ściany chałup.
3117
3118
3119 Cała wieś była zajęta wycinaniem i zwożeniem kapusty; pełno jej było po klepiskach, sieniach i izbach, a jak u niektórych i pod okapami siniały kupy główek.
3120
3121
3122 Przed domami, wystawione na deszcz, mokły ogromne beczki.
3123
3124
3125 Spieszono się na gwałt, bo deszcz prawie nie ustawał, a drogi robiły się grząskie, nie do przebycia.
3126
3127
3128 I u Dominikowej dzisiaj wycinano.
3129
3130
3131 Już od rana pojechała na kapuśnisko Jagna z Szymkiem, bo Jędrzych ostał i łatał ano dach, że to przeciekał w paru miejscach.
3132
3133
3134 Pod wieczór to już było i jakby się ździebko mroczeć zaczynało, to stara raz wraz wychodziła przed dom i patrzała w mgły, ku młynowi, i nasłuchiwała, czy nie jadą jeszcze?...
3135
3136
3137 A na kapuśniskach, leżących nisko za młynem, w torfowiskach, wrzała jeszcze na dobre robota.
3138
3139
3140 Czarniawe mokre mgły leżały na łąkach, że tylko gdzieniegdzie błyskały szerokie rowy pełne siwej wody i wysokie zagony kapusty, siniejącej bladą zielenią albo rdzawej niby pasy blachy żelaznej, a tu i owdzie majaczyły we mgle czerwone wełniaki kobiet i kupy wyciętych główek.
3141
3142
3143 W dali przemglonej, nad rzeką, co płynęła z szumem wskroś gęstych zarośli, siniejących niby chmura, czerniały stogi torfu i wozy, do których donoszono kapustę w płachtach, bo z powodu rozmiękłego gruntu dojechać nie było można do kapuśnisków.
3144
3145
3146 Docinali już niektórzy i zabierali się do domu, więc i głosy coraz mocniejsze rozlegały się w mgle i leciały z zagonu na zagon.
3147
3148
3149 Jagna skończyła dopiero co swój zagon, zmęczona była srodze, głodna i przemoczona do skóry, bo nawet i trepy zapadały się w rudy, torfiasty grunt po kostki, że raz wraz je zzuwała, żeby wylać wodę.
3150
3151 — Szymek, a dyć się ruchaj prędzej, bo już kulasów nie czuję! — wołała żałośnie, a widząc, że chłopak nie może sobie zadać, wyrwała mu niecierpliwie ogromny tobół, zarzuciła go na plecy i poniesła na wóz.
3152
3153 — Parobek z ciebie tyli, a miętki jesteś w grzbiecie, kiej kobieta po rodach — szepnęła pogardliwie, wsypując kapustę do półkoszków wysłanych słomą.
3154
3155
3156 Szymek przywstydzony mamrotał coś pod nosem, skrobał się po kołtunach i zaprzęgał konia.
3157
3158 — Spiesz się, Szymek, bo noc! — naganiała go znosząc co chwila kapustę na wóz.
3159
3160
3161 Jakoż i noc nadchodziła, mrok gęstniał i czerniał, a deszcz się wzmagał, że tylko pluskało po rozmiękłej ziemi i rowach, jakby kto ziarnem sypał.
3162
3163 — Józia! skończycie to dzisiaj? — zawołała do Boryniańki, która z Hanką i Kubą wycinała w podle.
3164
3165 — Skończymy! Bo i czas do domu, taka plucha, że mnie już do koszuli przejęło. Jedziecie to już?
3166
3167 — Juści. Noc zaruteńko i taka ćma, że się drogi nie rozezna. Jutro się zwiezie resztę. Sielną macie kapustę! — dodała pochylając się ku nim i patrząc na majaczące w mgle kupy.
3168
3169 — I wasza niezgorsza, a już co korpiele, to macie największe...
3170
3171 — Z nowego nasienia była rozsada, dobrodziej przywieźli z Warszawy.
3172
3173 — Jagna! — ozwał się znowu z mgieł głos Józi — wiecie, a to jutro Walek Józefów śle z wódką do Marysi pociotkowej...
3174
3175 — Taki skrzat! A ma to ona już lata? Widzi mi się, że jeszcze łoni krowy pasała!...
3176
3177 — La chłopa to już lata ma, ale i morgów ma tyla, że się parobki śpieszą.
3178
3179 — Będą się i do ciebie śpieszyły, Józia, będą...
3180
3181 — Jak się tatuś z trzecią nie ożenią! — zakrzyczała Jagustynka gdzieś z trzeciego zagona.
3182
3183 — Co wam też w głowie, a toć dopiero na zwiesnę matkę pochowali — powiedziała przetrwożonym głosem Hanka.
3184
3185 — Co ta chłopu szkodzi. Kużden chłop to jak ten wieprzak, żeby nie wiem jak był nachlany, to do nowego koryta ryj wrazi... Ho, ho, jedna jeszcze nie dojdzie... nie ostygnie całkiem, a już za drugą się ogląda... pieski to naród... A jak to zrobił Sikora? W trzy tygodnie po pochówku pierwszej z drugą się ożenił.
3186
3187 — Prawda, ale i drobiazgu po nieboszczce ostało pięcioro...
3188
3189 — Rzekliście! Ale ino głupie uwierzą, że la dzieci się ożenił... la siebie, bo mu markotno było samemu pod pierzyną!...
3190
3191 — My byśwa ojcu nie dali, oho!... — zawołała energicznie Józia.
3192
3193 — Młódka ty jeszcze, to i głupia... ojcowy grunt, to i ojcowa wola!
3194
3195 — Dzieci też coś znaczą i prawo swoje mają — zaczęła Hanka.
3196
3197 — Z cudzego woza to złaź choć i wpół morza — mruknęła głucho Jagustynka i zamilkła, bo Józka rozgniewana zaczęła nawoływać Witka, co się był wałęsał gdzieś nad rzeką, a Jagna się nie wtrącała do tej rozmowy — uśmiechała się ino niekiedy, że się to jej jarmark przypomniał, i nosiła kapustę, a skoro wóz był już pełen, Szymek jął wyjeżdżać ku drodze.
3198
3199 — Ostajcie z Bogiem — rzuciła do sąsiadek.
3200
3201 — Jedźta z Bogiem, my też zaraz... Jaguś, a przyjdziesz do nas obierać, co?
3202
3203 — Powiedz ino, kiedy potrza, a przyjdę, Józia, przyjdę...
3204
3205 — A w niedzielę chłopaki wyprawiają muzykę u Kłębów, wiecie to?
3206
3207 — Wiem, Józia, wiem.
3208
3209 — Spotkacie Antka, to powiedzcie, że czekamy, niech pośpieszy — prosiła Hanka.
3210
3211 — Dobrze, dobrze...
3212
3213
3214 Pobiegła prędzej, żeby dognać wóz, bo Szymek odjechał był już ze staję, że ino go słychać było, jak klął na konia; wóz grzęznął i zarzynał się aż po osie w rozmiękłym, torfiastym gruncie, że na dołkach i w gorszych miejscach oboje musieli pomagać koniowi, żeby wyciągnął z trzęsawiska.
3215
3216
3217 Milczeli oboje, Szymek wiódł konia i zważał, żeby nie wywrócić, bo dołów wszędzie było pełno, a Jagna szła z drugiej strony, podpierała ramieniem wóz i rozmyślała, jak się to trzeba wystroić na to obieranie do Borynów.
3218
3219
3220 Mrok zapadał prędko, że ledwie konia widać było, deszcz jakby przestał, tylko mokra, ciężka mgła wisiała, że oddychać było ciężko, a górą szumiał głucho wiatr i bił w drzewa na grobli, do której dojeżdżali właśnie.
3221
3222
3223 Podjazd na groblę był ciężki, bo stromy i śliski, koń utykał i co krok przystawał odpoczywać, że ledwie zdzierżeli wóz, żeby nie uciekł.
3224
3225 — Nie trza było tyle kłaść na jednego konia! — ozwał się jakiś głos z grobli.
3226
3227 — To wy, Antoni?...
3228
3229 — Juści.
3230
3231 — A pośpieszajcie, bo już tam Hanka was wypatruje... Pomóżcie nam...
3232
3233 — Poczekajcie, niech ino zejdę, to pomogę. Pomroka taka, że nic nie widać.
3234
3235
3236 Wjechali zaraz na groblę, bo tak potężnie podparł, aż koń ruszył z kopyta i zatrzymał się dopiero na wierzchu.
3237
3238 — Bóg wam zapłać, ale też mocni jesteście, że laboga! — wyciągnęła do niego rękę.
3239
3240
3241 Zamilkli nagle, wóz ruszył, a oni szli koło siebie nie wiedząc, co mówić, zmieszani dziwnie oboje.
3242
3243 — Wracacie to? — szepnęła cicho.
3244
3245 — Ino cię do młyna odprowadzę, Jaguś, bo tam w drodze woda wyrwę zrobiła.
3246
3247 — To dopiero ciemnica, co? — wykrzyknęła.
3248
3249 — Boisz się, Jaguś? — szepnął przysuwając się bliżej.
3250
3251 — Hale, bałabym się ta...
3252
3253
3254 Znowu zamilkli i szli tak przy sobie, że biodro w biodro, ramię w ramię...
3255
3256 — A oczy to się wam świecą jak temu wilkowi... aże dziwno...
3257
3258 — Będziesz w niedzielę na muzyce u Kłębów?
3259
3260 — A bo to matka mi dadzą...
3261
3262 — Przyjdź, Jaguś, przyjdź... — prosił cichym, przyduszonym głosem.
3263
3264 — Chcecie to? — zapytała miękko, zaglądając mu w oczy.
3265
3266 — Laboga, a dyć ino la ciebie zgodziłem skrzypka z Woli i la ciebie namówiłem Kłęba, żeby dał chałupy, la ciebie, Jaguś... — szeptał i tak przysuwał twarz do jej twarzy, i dyszał, aż się cofnęła nieco i zadygotała ze wzruszenia.
3267
3268 — Idźcie już... czekają na was... jeszcze kto nas obaczy... idźcie...
3269
3270 — A przyjdziesz?
3271
3272 — Przyjdę... przyjdę... — powtórzyła obzierając się za nim, ale już zniknął w mgle, tylko odgłos jego kroków słychać było po błocie.
3273
3274
3275 Dreszcz nią wstrząsnął gwałtowny i coś jak płomień wichrem przeleciał przez serce i głowę, aż się zatoczyła. Ani wiedziała, co się jej stało, oczy ją paliły, jakby zasypane zarzewiem, tchu złapać nie mogła ni przyciszyć serca namiętnie bijącego; rozkładała ręce bezwiednie, jak do obejmowania, rozprężała się w sobie, bo ją brały takie szalone ciągotki, że omal nie krzyczała... dopędziła wozu, chwyciła się luśni i choć nie potrza było, tak potężnie pchała, aż wóz skrzypiał, chwiał się i główki spadały w błoto... a przed oczami cięgiem widziała jego twarz i oczy roziskrzone, pożądliwe... palące...
3276
3277 — Smok, nie chłop... chyba takiego drugiego we świecie nie ma... — myślała bezładnie.
3278
3279
3280 Oprzytomniał ją turkot młyna, obok którego przejeżdżali, i szum wody płynącej na koła i spod stawideł otwartych, bo przybór był ogromny. Rzeka z rykiem głuchym spadała na dół i rozbita na białą miazgę, kłębiła się i jaśniała w rzece rozlewającej się szeroko.
3281
3282
3283 W domu młynarza, stojącym zaraz przy drodze, już się świeciło i przez szyby przysłonięte firankami widać było lampę stojącą na stole.
3284
3285 — Mają lampę kiej u dobrodzieja albo i we dworze jakim...
3286
3287 — Bo to nie bogacze?... Grontu to ma więcej od Boryny i na precenta pieniądze daje, i na mieleniu to nie okpiwa, co? — ciągnął Szymek.
3288
3289 — Żyją kiej dziedzice... Takim to dobrze... Po pokoju chodzą... na kanapach się wylegują... w cieple siedzą... słodko jadają, a ludzie na nich robią... — myślała, ale bez zazdrości, nie słuchając Szymka, któren o ile mrukliwy był, o tyle kiej się rozgadał, to już bez nijakiego końca.
3290
3291
3292 Dowlekli się wreszcie do chałupy.
3293
3294
3295 W izbie widno było i ciepło, ogień buzował się wesoło na trzonie; Jędrzych obierał ziemniaki, a stara nastawiała kolację.
3296
3297
3298 Jakiś stary, siwy człowiek grzał się przy kominie.
3299
3300 — Skończyliście, Jaguś?
3301
3302 — A ino, telo że ta ździebko, może ze trzy płachty, ostało na zagonie.
3303
3304
3305 Poszła do komory się przebrać i wkrótce już się zwijała po izbie i narządzała jedzenie pilnie poglądając i ciekawie na starego, któren siedział w głębokim milczeniu, patrzał w ogień, przebierał ziarna różańca i poruszał ustami. A gdy siadali do kolacji, stara położyła łyżkę dla niego i zapraszała.
3306
3307 — Ostajcie z Bogiem... zajrzę tu jeszcze, bo może i w Lipcach ostanę na dłużej...
3308
3309
3310 Uklęknął na środku izby, pochylił się przed obrazami, przeżegnał i wyszedł.
3311
3312 — Kto to? — zapytała Jagna zdziwiona.
3313
3314 — Wędrownik ci to święty, od grobu Jezusowego idzie... dawno go znam, już tu nieraz bywał i przynosił świętości różne... Jakoś ze trzy roki temu...
3315
3316
3317 Nie skończyła, bo wszedł Jambroży, pochwalił Boga i usiadł przed kominem.
3318
3319 — Ziąb taki i plucha, że aże mi moja drewniana noga skostniała.
3320
3321 — Wam też po nocy i takim błocku łazić... nie siedzielibyście to w chałupie i pacierze se przepowiadali... — mruczała Dominikowa.
3322
3323 — Cniło mi się samemu, tom do dzieuch wyszedł i do ciebie, Jaguś, pierwszej wstąpiłem...
3324
3325 — Kostucha waszej dziewusze na imię...
3326
3327 — Z młodszymi hula, a o mnie całkiem zabaczyła!...
3328
3329 — Ale?... — zagadnęła Dominikowa pytająco.
3330
3331 — Prawdę mówię. Dobrodziej był z Panem Jezusem u Bartka za wodą...
3332
3333 — Cie... na jarmarku widziałam go zdrowym...
3334
3335 — Zięciaszek ci go tak sprał kołkiem, że aż mu wątpia odbił.
3336
3337 — O cóż, kiedy?...
3338
3339 — A o cóż by, jak nie o gront. Wadzili się już z pół roku, aż się i dzisiaj w połednie porachowali.
3340
3341 — Że to kary boskiej nie ma na tych zabijaków — ozwała się Jagna.
3342
3343 — Przyjdzie, nie bój się, Jagno, przyjdzie — rzekła twardo stara wznosząc oczy na obrazy święte.
3344
3345 — A kto już pomarł, nie wstanie — szepnął Jambroży cicho.
3346
3347 — Siadajcie do miski, zjecie, co jest.
3348
3349 — Nie od tegom, nie. Miseczce jednej, bele dużej, poradzę jeszcze — podkpiwał.
3350
3351 — Wam to ino przekpiwania w głowie i zabawa.
3352
3353 — Tyla i mojego, tyla, na cóż mi turbacje, hę?
3354
3355
3356 Obsiedli ławkę, na której stały miski, i jedli wolno i w milczeniu. Jędrzych pilnował, żeby dokładać i dolewać, tylko Jambroży raz po raz powiadał jakie słowo ucieszne i sam się śmiał najbardziej, bo chłopaki, chociaż rade były się pośmiać, bali się srogiego wzroku matki.
3357
3358 — Dobrodziej w domu? — zagadnęła pod koniec.
3359
3360 — A gdzie by na takie błoto? Jak Żyd w książkach siedzi.
3361
3362 — Mądry ci on, mądry...
3363
3364 — I dobry, że nie znaleźć lepszego... — dodała Jagna.
3365
3366 — Juści... pewnie... na brzuch se nie pluje ani drugiemu na brodę, a co mu kto da, weźmie...
3367
3368 — Nie pletlibyście bele czego.
3369
3370
3371 Powstali od kolacji. Jagna ze starą siadły do kądzieli przed kominem, a synowie jak zwykle zajęli się sprzątaniem, myciem naczyń i obrządkiem. Tak już zawżdy u Dominikowej było, że synów swoich dzierżyła żelazną ręką i rychtowała ich na dziewki, żeby ino Jagusia rączków se nie pomazała.
3372
3373
3374 Jambroży zapalił fajkę, pykał w komin, to poprawiał głownie i dorzucał gałęzi i raz wraz spoglądał na kobiety, ważył cosik w głowie i układał.
3375
3376 — Były pono u was swaty?
3377
3378 — Abo to jedne.
3379
3380 — Nie dziwota, Jagna kiej malowana. Dobrodziej powiedział, że i w mieście nie spotkać piękniejszej.
3381
3382
3383 Jagna poczerwieniała z ucieszności.
3384
3385 — Tak powiedział! Niech mu Bóg da zdrowie! Dawno się już zbierałam zanieść na wotywę, dawno, ale jutro zaraz zaniesę.
3386
3387 — Przysłałby tu jeszcze ktoś z wódką, ino się boją ździebko...— zaczął po cichu.
3388
3389 — Parobek?... — zapytała stara nawijając na turkoczące po podłodze wrzeciono.
3390
3391 — Gospodarz na całą wieś, rodowy... ale wdowiec.
3392
3393 — Dziecków cudzych kolebała nie będę...
3394
3395 — Odchowane, nie bój się, Jaguś, odchowane.
3396
3397 — Co jej tam po starym... ma jeszcze lata... poczeka se na młodego, jak się jej uda jaki.
3398
3399 — Takiego nie braknie, a bo to młodych brak? Jak świece chłopaki, papierosy palą, w karczmie tańcują, gorzałkę piją i ino patrzą za dzieuchami, która jakie morgi ma i trochę gotowego grosza, żeby balować było za co... Gospodarze juchy, do połednia śpią, a po połedniu taczkami gnój wożą i motyczkami orzą pole...
3400
3401 — Na poniewierkę takiemu Jagny nie dam.
3402
3403 — Niepróżno mówią, żeście we wsi najmądrzejsza...
3404
3405 — Ale i za starym też uciechy nijakiej dla młódki...
3406
3407 — A bo to do uciechy nie ma młodych?
3408
3409 — Staryście kiej świat, a pstro wama jeszcze we łbie — powiedziała surowo.
3410
3411 — I... gada się, byle ozór nie skiełczał.
3412
3413
3414 Zamilkli na długo.
3415
3416 — Stary uszanuje i na cudzy grosz niełasy — podjął znowu Jambroży.
3417
3418 — Nie, nie, ino obraza boska z tego bywa.
3419
3420 — Mógłby zapis zrobić — rzekł serio wytrząsając fajkę na trzon.
3421
3422 — Jagna ma dosyć swojego — odpowiedziała po chwili, wahająca już i niepewna.
3423
3424 — Więcej by on dał, niźli wziął, więcej...
3425
3426 — Rzekliście!
3427
3428 — Co wiadomo, nie z wiatru wziąłem ani z pomyślonku, nie od siebie przyszedłem...
3429
3430
3431 Milczeli znowu. Stara ogładzała długo rozwichrzoną kądziel, potem pośliniła palec i jęła wyciągać lniane włókna lewą ręką, a prawą puszczała w wir wrzeciono, że z warczeniem, kieby bąk, kręciło się po podłodze i furkotało.
3432
3433 — Jakże? Ma to przysłać?
3434
3435 — Któren?
3436
3437 — Nie wiecie to? A dyć tamten! — wskazał przez okno na światła, ledwie migoczące przez staw, u Boryny.
3438
3439 — Dorosłe dzieci, dobrego słowa nie dadzą i prawa do swoich części mają.
3440
3441 — Ale może zapisać to, co jego... jakże?... A chłop dobry i gospodarz nie bele jaki, i pobożny, i krzepki jeszcze, sam widziałem, jak se korzec żyta zadawał na plecy. Już tam by Jagnie nic nie brakowało, chyba tego ptasiego mleka... a że wasz Jędrzych na bezrok do wojska staje... to Boryna z urzędnikami się zna, wie, do kogo trafić, mógłby pomóc...
3442
3443 — Jak ci się widzi, Jaguś?...
3444
3445 — Mnie ta wszystko jedno, każecie, to pójdę... wasza w tym głowa, nie moja... — mówiła cicho, wsparła czoło na kądzieli i zapatrzyła się w ogień bezmyślnie, i słuchała wesołego trzaskania gałązek. Ten czy tamten, wszystko było jej zarówno — wstrząsnęła się tylko nieco na przypomnienie Antka.
3446
3447 — Jakże? — pytał Jambroży powstając z ławki.
3448
3449 — Niech przysyłają... zrękowiny nie ślub jeszcze... — odrzekła wolno.
3450
3451
3452 Jambroży pożegnał się i poszedł prosto do Boryny.
3453
3454
3455 Jagna wciąż siedziała nieruchoma i milcząca.
3456
3457 — Jaguś... córuchno... co?...
3458
3459 — A nic... wszyćko mi zarówno... Każecie, to pójdę za Borynę... a nie, to ostanę przy was... bo mi to źle wami?...
3460
3461
3462 Stara przędła dalej i mówiła cicho:
3463
3464 — Najlepiej chcę la ciebie, najlepiej... Juści, że stary on jest, ale krzepki jeszcze, i ludzki, nie tak jak drugie chłopy, uszanuje cię... Panią se będziesz u niego, gospodynią... A jak zapis zrobi, to już go tak narychtuję, żeby gront wypadł w podle naszego, koło żyta pod górką... a choćby i ze sześć morgów zapisał... Słuchasz to? Ze sześć morgów! A trza ci iść za chłopa... trza... po co mają wygadywać na ciebie i na ozorach obnosić po wsi?... Wieprzka by się zabiło... a może i nie... może... — umilkła i już w głowie układała sobie resztę, bo Jaguś jakby nie słyszała jej słów, przędła machinalnie, i jakby jej nie obchodził los własny, tak nie myślała o tym zamężciu.
3465
3466
3467 A bo to jej źle było przy matce? Robiła, co chciała, i nikt jej marnego słowa nie powiedział. Co ją tam obchodziły gronta, a zapisy, a majątki — tyle co nic, abo i mąż? Mało to chłopaków latało za nią? — niechby tylko chciała, to choćby wszystkie na jedną noc się zlecą... i myśl jej leniwie się snuła jak nić lniana z kądzieli i jak ta nić okręcała się ciągle jednako na tym, że jak matka każą, to pójdzie za Borynę... Juści, że go nawet woli od innych, bo kupił jej wstążkę i chustkę... juści... ale i Antek by kupił to samo... a i inne może... żeby tylko miały Borynowe pieniądze... każden dobry... i wszystkie razem... a bo ona ma głowe, żeby wybierać! Matki w tym głowa, żeby zrobić jak potrza...
3468
3469
3470 Zapatrzyła się znowu w okno, bo poczerniałe, zwiędłe georginie, kołysane przez wiatr, zaglądały w szyby, ale wnet zapomniała o nich, zapomniała o wszystkim, nawet o sobie samej, zapadła w takie prześwięte bezczucie, jak ta ziemia rodzona w jesienne martwe noce – bo jako ta ziemia święta była Jagusia dusza — jako ta ziemia. Leżała w jakiś głębokościach nie rozeznanych przez nikogo w bezładzie marzeń sennych — ogromna a nieświadoma siebie — potężna a bez woli, bez chcenia bez pragnień — martwa a nieśmiertelna, i jako tę ziemię brał wicher każdy, obtulał sobą i kołysał, i niósł tam, gdzie chciał... i jako tę ziemię o wiośnie budziło ciepłe słońce, zapładniało życiem, wstrząsało dreszczem ognia, pożądania i miłości — a ona rodzi, bo musi... bo jako ta ziemia święta, taka była Jagusia dusza – jako ta ziemia!...
3471
3472
3473 I długo tak siedziała w milczeniu, ino te oczy gwiezdne świeciły się kiej spokojne wody w wiośniane południe, aż ocknęła z nagła, bo ktosik otwierał drzwi do sieni.
3474
3475
3476 Wbiegła Józka zadyszana, przypadła do komina, wylewała z trepów wodę i rzekła:
3477
3478 — Jaguś, jutro u nas obieranie, przyjdziesz?
3479
3480 — Przyjdę.
3481
3482 — W izbie będziemy obierali. Ambroży tam siedzą u tatula, tom się chyłkiem wyrwała na wieś, żeby ci powiedzieć. Będzie Ulisia i Marysia, i Wikta, i pociotkowe, i drugie... I chłopaki przyjdą... Pietrek obiecał się ze skrzypicą...
3483
3484 — Któren to?
3485
3486 — A Michałów, co za wójtem siedzą, co to w kopanie przyszedł z wojska... i tak mówi pokracznie, że go i wymiarkować trudno...
3487
3488
3489 Natrzepała, co ino mogła, i poleciała do dom.
3490
3491
3492 Cisza znowu objęła izbę.
3493
3494
3495 Czasami deszcz uderzał w szyby, jakby kto przygarścią piasku rzucił, to wiatr szumiał i baraszkował w sadzie albo dmuchał w komin, że głownie się rozsypywały po trzonie, i dym buchał na izbę... a cięgiem warczały wrzeciona po podłodze.
3496
3497
3498 Wieczór ciągnął się wolno i długo, aż stara cichym, drżącym głosem zaśpiewała:
3499
3500
3501
3502         Wszystkie nasze dzienne sprawy...
3503
3504
3505
3506 A chłopaki z Jagną wtórowali z cicha, a tak przenikliwie, aż kury w sieni na grzędach krzekorzyć zaczęty i pogdakiwać.
3507
3508
3509
3510
3511
3512
3513
3514
3515
3516
3517 VII
3518
3519
3520 Nazajutrz dzień był tak samo zadeszczony i posępny.
3521
3522
3523 Co chwila ktoś wychodził z jakiejś chałupy i długo a frasobliwie poglądał w omglony świat, czy się gdzie nie przejaśnia — ale nic, kromie burych chmur, płynących tak nisko, że darły się o drzewa, widać nie było; deszcz mżył bezustannie, tyle że jakoś zaraz z południa przeszedł w ulewę, jakoby kto upusty niebieskie otworzył, że ino dudniło po dachach.
3524
3525
3526 Ludzie się kwasili po chałupach; jaki taki lazł po tym błocie i deszczu do sąsiadów na wyrzekanie, że to czas taki, co i psa na dwór wygonić trudno, a tu niejeden ściółkę miał jeszcze w lesie, kto znów drew nie zwiózł, a insze, bez mała wszystkie prawie, nie docięli w polu kapusty, po którą i nie wyjechać dzisiaj, bo ano staw tak przybrał w nocy, że musieli do dnia wywrzeć stawidła i puścić wodę do rzeki, która i przez to rozlała się szeroko, aż łąki stanęły pod wodą, a kapuśniska jako te wyspy czerniały się grzbietami zagonów spośród siwej, spienionej topieli.
3527
3528
3529 U Dominikowej też nie zwieźli tej reszty, jaka w polu ostała.
3530
3531
3532 Jagna już od rana nie mogła dać sobie rady, chodziła ino z kąta w kąt, to patrzyła przez okna na krzę georginii, powaloną przez falę, w ten świat zadeszczony i wzdychała żałośnie.
3533
3534 — Cni mi się, że laboga! — szeptała, z niecierpliwością oczekując zmroku i pójścia do Borynów na to obieranie kapusty, a tu dzień wlókł się tak wolno, kiej ten dziadek po błocie, tak nudnie i tak jakoś smutnie, że już wydzierżyć było nie sposób. Rozdrażniona też była, że cięgiem krzyczała na chłopaków i potrącała, co się jej tylko pod ręce nawinęło, a do tego głowa ją poboliwała, aż se owsem rozprażonym i octem skropionym obłożyła ciemię — dopiero przeszło. Mimo to miejsca sobie znaleźć nie mogła i robota leciała z rąk, a ona zapatrzała się w staw rozchlustany, któren niby ptak jaki rozwijał ciężkie skrzydła, bił nimi, podrywał się z szumem, aż woda wypryskiwała na drogi, a ulecieć nie mógł, jakby nogami wrośnięty w ziemię. A za wodą stał dom Boryny, dobrze było widać zielony ze starości dach i ganek świeżo pokryty gontami, bo się jeszcze żółciły, i zabudowania za sadem, ale całkiem nie wiedziała, na co patrzy...
3535
3536
3537 Dominikowej nie było od samego rana, bo ją wezwali do rodzącej kobiety na drugi koniec wsi, jako że lekująca była i znająca się na różnych chorobach.
3538
3539
3540 A Jagnę aż podrywało, żeby gdzie bieżyć we świat, do ludzi, ale co się przyodziała na głowę w zapaskę i wyjrzała za próg na błoto i pluchę — to się jej odechciewało wszystkiego... że w końcu aż się jej płakać chciało z tej jakiejś dziwnej tęskności... to nie mogąc sobie poradzić, otworzyła swoją skrzynkę i jęła z niej wyjmować a rozkładać po łóżkach przyodziewek świąteczny... aż poczerwieniało w izbie od wełniaków pasiastych... zapasek... kaftanów... ale nie cieszyło ją to dzisiaj, nie... patrzyła obojętnym, znudzonym wzrokiem na dobro swoje, tylko wyciągnęła spod spodu chustkę Borynową i wstążkę, ustroiła się w nią i długo przeglądała się w lusterku.
3541
3542 — Niezgorzej... trza się na wieczór w to przyodziać... — pomyślała i zdjęła zaraz, bo ktoś szedł opłotkami do chałupy.
3543
3544
3545 Wszedł Mateusz... Jagna aż krzyknęła ze zdziwienia, bo ten ci to był, o którego najwięcej pomawiano ją, że z nim w sadzie nocami się schodzi, a często i gdzie indziej puszcza... Parobek był starszy, bo mu już dobrze było po trzydziestce, kawaler jeszcze, ale żenić się nie chciał, że to siostry miał nie powydawane, a jak Jagustynka plotkowała, że mu to dzieuchy abo i cudze żony lepiej smakowały... Chłop był rozrosły jak dąb, mocny, dufający w siebie i przez to tak harny i nieustępliwy, że mało kto się go nie bojał. A sposobna jucha była do wszystkiego; na fleciku grywał, że aż do duszy szło, wóz zrobić zrobił, chałupy stawiał, piece wylepiał, wszystko robił tak sprawnie, że ino mu się robota w garściach paliła; grosz go się ino nie trzymał całkiem, choć zarabiał sporo, bo wszystko zaraz przepił i przefundował albo i rozpożyczył... Gołąb było mu na przezwisko, choć i do jastrzębia prędzej był podobien z twarzy i z onej zapalczywości...
3546
3547 — Niech będzie pochwalony!
3548
3549 — Na wieki... Mateusz!
3550
3551 — Jam ci, Jaguś, ja...
3552
3553
3554 Ścisnął ją za rękę i tak gorąco patrzył w oczy, aż się dziewczyna zarumieniła i niespokojnie na drzwi poglądała.
3555
3556 — A to z pół roku byłeś we świecie... — szepnęła zmieszana.
3557
3558 — Całe pół roku i dwadzieścia i trzy dni... dobrzem liczył... — a rąk jej nie puszczał.
3559
3560 — Zapalę światło! — zawołała, że to się już mroczyło na dobre i żeby mu się wyrwać.
3561
3562 — Przywitajże mnie, Jaguś — prosił cicho i chciał ją objąć, ale wysunęła się prędko i szła do komina zapalić światło, bojała się, żeby ich tak po ciemku matka nie zeszła abo i kto drugi, ale nie zdążyła, bo Mateusz chycił ją wpół, przycisnął mocno do siebie i jął zapamiętale całować...
3563
3564
3565 Zatrzepotała się kiej ptak, ale nie jej moc wyrwać się takiemu głodnemu smokowi, któren ściskał, aż żebra trzeszczały, i tak całował, że całkiem zesłabła, oczy jej zaszły mgłą, tchu złapać nie mogła, że ino ostatkiem skamlała:
3566
3567 — Puść... Mateusz... Matula...
3568
3569 — Jeszcze ździebko, Jaguś, jeszcze raz, bo się całkiem wścieknę... — I tak całował, że mu dziewczyna całkiem zmiękła i leciała przez ręce kiej woda, ale puścił ją, bo posłyszał w sieniach kroki, sam zapalił nad okapem lampkę i skręcał papierosa, a roziskrzonymi uciechą oczami spoglądał na Jaguś, że to jeszcze przyjść do siebie nie przyszła, bo się mocno dzierżyła ściany i dyszała ciężko.
3570
3571
3572 Jędrzych wszedł i ogień na trzonie rozdmuchiwał, nastawiał garnki z wodą i cięgiem się po izbie kręcił, że już mało wiele ze sobą mówili, a ino poglądali na się iskrzącymi, głodnymi oczami, jakoby się zjeść chcieli...
3573
3574
3575 Wnetki, bo jakoś w pacierzy parę, nadeszła Dominikowa, musi być zła była, bo już w sieniach wywarła gębę na Szymka, a ujrzawszy Mateusza popatrzyła nań srogo, na przywitanie nie zważała i poszła do komory przyoblec się.
3576
3577 — Idź se, bo cię matka zeklną jeszcze... — prosiła cicho.
3578
3579 — Wyjdziesz to do mnie, Jaguś, co? — prosił.
3580
3581 — Wróciłeś to już ze świata? — rzekła stara, jakby go dopiero spostrzegając.
3582
3583 — Wróciłem, matko... — mówił łagodnie i chciał ją w rękę pocałować.
3584
3585 — Ale, suka ci była matką, nie ja! — warknęła wyrywając rękę ze złością. — Po coś tu przyszedł? Mówiłam ci już, że tutaj nic po tobie...
3586
3587 — Do Jagusi przyszedłem, nie do was — hardo zawołał, bo go już złość brała.
3588
3589 — Wara ci od Jagusi, słyszysz! Wara ci, żeby ją potem bez ciebie na ozorach obnosili po wsi, jak tę jaką ostatnią... ani mi się pokazuj na oczy!... — wrzasnęła.
3590
3591 — Krzyczycie kiej wrona, że wieś cała usłyszy!...
3592
3593 — Niech usłyszą, niech się zlecą, niech wiedzą, żeś się Jagny przyczepił kiej rzep psiego ogona, że i ożogiem trudno cię odegnać!...
3594
3595 — Żebyście nie kobieta, to bym warna ździebko żebra zmacał za powiedanie takie...
3596
3597 — Spróbuj, zbóju jeden, spróbuj, psie!... — pochwyciła za żelazny pogrzebacz.
3598
3599
3600 Ale i na tym skończyła, bo Mateusz splunął, trzasnął drzwiami i wyszedł prędko, bo jakże, z babą się to miał bić i pośmiewisko z siebie dla wsi czynić?
3601
3602
3603 A stara, że to już jego nie stało, wsiadła na Jagnę i hajże jazgotać, a wypominać wszystko, co miała na wątpiach... Jaguś siedziała cicho, aż zmartwiała ze strachu, ale kiedy słowa matki dojęły ją do żywego... przecknęła, schowała głowę w pierzynę i buchnęła płaczem i wyrzekaniami... rozżalona była srodze... bo przecież nic temu niewinna... nie zwoływała go do chałupy... sam przyszedł... a na zwiesnę, co matka wypominają... to... spotkał ją przy przełazie... mogła się to wyrwać takiemu smokowi?... kiej ją tak ozebrało, że... a potem mogła się to ognać przed nim?... Zawsze się z nią tak dzieje, że niech kto a ostro spojrzy na nią albo i ściśnie mocno... to się w niej wszystko trzęsie, moc ją odchodzi i tak mdli w dołku, że już o niczym nie wie... co ona winowata?
3604
3605
3606 Skarżyła się cicho przez łzy, aż stara się udobruchała i jęła troskliwie obcierać jej twarz i oczy, a głaskać po głowinie, a uspokajać...
3607
3608 — Cichoj, Jaguś, nie płacz... nie... a to oczy ci się zaczerwienią kiej królikowi i jak to pójdziesz do Borynów?
3609
3610 — Czas to już? — spytała po chwili, spokojniejsza nieco.
3611
3612 — Juści, że pora, a przybierz się pięknie, ludzie tam będą, a i sam Boryna uważa...
3613
3614
3615 Podniesła się zaraz Jaguś i zaczęła się ubierać.
3616
3617 — Nie uwarzyć ci to mleka?
3618
3619 — Nie chce mi się całkiem jeść, matulu.
3620
3621 — Szymek, wygrzewasz się pokrako, a tam krowy o pusty żłób zębami dzwonią! — krzyknęła resztą złości, aż Szymek uciekł, żeby czego nie oberwać.
3622
3623 — Widzi mi się — mówiła ciszej, pomagając Jagnie się przyodziać — że kowal jest w zgodzie z Boryną. Spotkałam go, wiódł od starego sielnego ciołka... Szkoda... dobrze wart z piętnaście papierków... ale może to i dobrze, że są w zgodzie, bo kowal pyskacz i na prawie się zna... — odstąpiła parę kroków i z lubością przyglądała się córce. — Ale, tego złodzieja Kozła pono już wypuścili, trzeba znowu zamykać wszystko a pilnować...
3624
3625 — Pójdę już!
3626
3627 — Idź, a siedź do północka i gzij się tam z parobkami! — wybuchnęła resztą złości.
3628
3629
3630 Jagna wyszła, ale jeszcze z drogi słyszała starą, jak krzyczała na Jędrka, że świnie nie wegnane do chlewów, a kury nocują po drzewach.
3631
3632
3633 U Boryny już było sporo ludzi.
3634
3635
3636 Ogień buzował się na kominie i rozświetlał ogromną izbę, aż lśniły się szkła od obrazów i kołysały się te światy, czynione z kolorowych opłatków i na nitkach wiszące u czarnych, okopconych belek; na środku izby leżała kupa czerwonej kapusty, a w półkole, szeroko zatoczone, twarzami do ognia, siedziały rzędem dziewczyny i kilka kobiet starszych — obierały z liści kapustę, a główki rzucały na rozesłaną pod oknem płachtę.
3637
3638
3639 Jaguś ogrzała ręce przy kominie, ostawiła trepy pod oknem i siadła zaraz z kraju przy starej Jagustynce, i jęła się roboty.
3640
3641
3642 Gwar się też w miarę podnosił, bo przybywało jeszcze kobiet i parobków, którzy wraz z Kubą znosili kapustę ze stodoły, ale częściej kurzyli papierosy i szczerzyli zęby do dziewczyn, a prześmiewali się społecznie.
3643
3644
3645 Józka, choć to i skrzat był jeszcze, a rej wodziła i w robocie, i w śmiechach, bo starego nie było, a Hanka, jak to zwyczajnie, kiej ta ćma łaziła abo mruk.
3646
3647 — Czerwono w izbie, jakby od makowych kwiatów! — zawołał Antek, bo był wtoczył do sieni beczki, a teraz ustawiał przed kominem, z boku nieco, szatkownicę.
3648
3649 — Ba, zestroiły się kiej na wesele! — ozwała się któraś starsza.
3650
3651 — A Jaguś to kiejby ją kto w mleku wymył — zaczęła złośliwie Jagustynka.
3652
3653 — Poniechajcie — szepnęła czerwieniąc się.
3654
3655 — Cieszta się dziewczyny, bo już Mateusz przywędrował ze świata, zaraz się tu zaczną muzyki a tańce, a wystawanie po sadach... — ciągnęła stara.
3656
3657 — Całe lato go nie było.
3658
3659 — Jakże, dwór stawiał we Woli.
3660
3661 — Majster jucha, bańki nosem puszcza — rzekł któryś z parobków.
3662
3663 — A do dzieuch tak sposobny, że i trzech kwartałów czekać nie potrza...
3664
3665 — Jagustynka to nikomu dobrego słowa nie dadzą — zaczęła jakaś dziewczyna.
3666
3667 — Pilnuj się, bym o tobie nie chciała co rzec...
3668
3669 — Wiecie, pono ten stary wędrownik już przyszedł.
3670
3671 — Będzie dzisiaj u nas! — zawołała Józia.
3672
3673 — Bez całe trzy roki bywał we świecie.
3674
3675 — We świecie?... Był ci u grobu Jezusowego!
3676
3677 — Hale! Widział go tam kto? Cygani jucha, a głupie wierzą; tak samo i kowal opowiada o zamorskich krajach, co ino w gazetach wyczyta...
3678
3679 — Nie gadajcie, Jagustynko, sam dobrodziej przytwierdzał do mojej matki.
3680
3681 — Prawda, że to Dominikowa jakby drugą chałupę ma na plebanii i zawżdy wiedzą, czy księdza brzuch boli — lekująca przeciech...
3682
3683
3684 Jagna zmilkła, ale poczuła dziwną ochotę choćby tym nożem ją żgnąć, bo cała izba parsknęła śmiechem, tylko Ulisia Grzegorzowa nachyliła się do Kłębowej i spytała:
3685
3686 — Skąd on jest?
3687
3688 — Skąd? Ze świata szerokiego, abo to kto wie? — Nachyliła się nieco, wzięła główkę na dłoń, obcinała liście i mówiła szybko, coraz głośniej, żeby i drugie słyszały: — Co trzecią zimę przychodzi do Lipiec i u Boryny zakłada kwaterę... Rochem kazał się przezywać, choć mu ta pewnie i nie Roch... Dziad jest i nie dziad, kto go tam wie... ale pobożny człowiek i dobry... ino mu tej obrączki nad głowę, a byłby rychtyk kiej te świątki na obrazach. Różańce ma na szyi obcierane o grób Jezusowy... obrazki dzieciom daje święte, a jak niektórym, to i takie z królami, co to z naszego narodu przódzi wychodziły... i książki pobożne ma i takie, w których stoi wszystko, i historie różne o świecie... czytał je przecież mojemu Walkowi, to i ja, i mój słuchalim, inom przepomniała, bo i wymiarkować ciężko... A nabożny taki, że z pół dnia przeklęczy, drugi raz pod krzyżem albo i gdzie w polu, a do kościoła ino na mszę chodzi. Dobrodziej zapraszał go do siebie, na plebanię, to mu rzekł:
3689
3690 — Z narodem mi ostać, nie na pokojach moje miejsce...
3691
3692 — Miarkują też wszyscy, że nie musi być z chłopskiego stanu, choć mówi jak wszystkie, i nauczny jest; jakże, z Żydem gadał po niemiecku, a we dworze w Drzazgowej — to z panienką, co była la zdrowia w ciepłych krajach, też rozmówił się po zagranicznemu... a od nikogo nic nie weźmie, tyle co tę kapkę mleka i kromkę chleba, a i za to jeszcze dzieci uczy... powiedają... — ale Kłębowa urwała z nagła, bo dziewczyny buchnęły śmiechem i aż się pokładały.
3693
3694
3695 Śmieli się z Kuby, któren niósł w płachcie kapustę i pchnięty przez kogoś, przewrócił się na środku jak długi, aż się kapusta rozleciała po izbie, a on wstawał z trudem i co się już zebrał na czworaki, to padał znowu, bo go popychali.
3696
3697
3698 Józia go obroniła i pomogła wstać, ale też pomstował, pomstował...
3699
3700
3701 I z wolna rozmowa przeszła na co innego.
3702
3703
3704 Wszystkie mówiły z cicha, a gwar się czynił jakoby w ulu przed wyrojem, a śmiechy szły, a przekpiwania i uciecha taka, że ino oczy się iskrzyły i gęby śmiały, a robota szła chybcikiem, ino trzaskały noże o głąby, a główki jako te kule raz wraz padały na płachtę i stożyły się w coraz większą kupę. Antek zaś szatkował nad wielkim cebrem przy kominie; rozdziany był, że ostał ino w koszuli i w portkach pasiatych z wełniakowego sukna, rozczerwienił się, łeb mu się rozwichrzył i pot gęsto pokrył mu czoło; tęgo robił, ale śmiał się cięgiem i przekpiwał, a taki był urodny, że Jagna jak w obraz poglądała, a i nie ona jedna tylko... a on przystawał, żeby odetchnąć, i wesołym wzrokiem tak patrzał na nią, aż spuszczała oczy i czerwieniła się. Ale nikt tego nie widział prócz Jagustynki, a i ta udawała, że nie patrzy, jeno sobie w głowie układała, jak to opowiedzieć na wsi.
3705
3706 — Marcycha pono zległa, wiecie to? — zaczęła Kłębowa.
3707
3708 — Nie nowina to jej, co roku se to robi.
3709
3710 — Baba jak tur, to jej dzieciak krew odciąga od głowy — mruknęła Jagustynka i chciała dalej coś o tym rzec, ale ją zgromiły drugie, że to o takich rzeczach mówi przy dzieuchach.
3711
3712 — Wiedzą one i o lepszych, nie bójta się. Teraz nastał czas taki, że już i gęsiarce nie mówią o bocianie, bo się w oczy roześmieje... nie tak to przódzi bywało, nie...
3713
3714 — No, wyście ta już wszystko wiedzieli jeszcze za bydłem... — rzekła poważnie stara Wawrzonowa — a bo to nie baczę, coście wyprawiali na pastwiskach...
3715
3716 — Kiedy baczycie, to i ostawcie la siebie! — zakrzyknęła ostro Jagustynka.
3717
3718 — Byłam już za chłopem... za Mateuszem, widzi mi się... nie, za Michałem, tak, bo juści Wawrzon był trzeci... — mruczała nie mogąc utrafić.
3719
3720 — Ale, siedzita i nie wiecie, co się stało! — zawołała wpadając zadyszana Nastusia Gołębianka, Mateusza siostra.
3721
3722
3723 Podniosły się ciekawe zapytania ze wszystkich stron i wszystkie oczy spoczęły na niej.
3724
3725 — A to młynarzowi ukradli konie!
3726
3727 — Kiedy?
3728
3729 — Ze trzy pacierze temu. Dopiero co Jankiel mówił Mateuszowi.
3730
3731 — Jankiel ta wie wszystko zaraz, a może i nieco przódzi...
3732
3733 — Takie konie, kiej te hamany!
3734
3735 — Ze stajni wyprowadziły. Parobek poszedł do młyna po obrok, wraca, a tu już ni koni, ni uprzęży nie ma, a pies w budzie struty, no!
3736
3737 — Na zimę idzie, to się już różności zaczynają.
3738
3739 — A bo kary na złodziejów nie ma żadnej... Hale, dużo mu zrobią, wsadzą do kryminału, dadzą jeść, w cieple się wysiedzi, z kolegami wypraktykuje, że kiej go puszczą, to jeszcze lepszy jest złodziej, bo nauczny.
3740
3741 — Gdyby tak mnie konia wyprowadzili, a złapałbym, to bym ubił na miejscu jak psa wściekłego! — wykrzyknął jeden z parobków.
3742
3743 — A bo ino tego by wartał taki człowiek, bo ino głupie szukają sprawiedliwości we świecie. Kużden ma prawo dochodzić swojej krzywdy.
3744
3745 — Złapać takiego i całą kupą choćby zabić, to i kary nie ma, bo wszystkich to by karali?
3746
3747 — Baczę... zrobili tak u nas... zaraz, za drugim chłopem już byłam... nie, widzi mi się, że jeszcze za Mateuszem...
3748
3749
3750 Ale te wywody przerwał Boryna wchodząc do izby.
3751
3752 — Tak se na ucho gadacie, aże po drugiej stronie stawu słychać! — zawołał wesoło, czapkę zdjął i witał się ze wszystkimi po kolei. Musiał mieć już w głowie, bo czerwony był jak ćwik, kapotę rozpuścił i głośno a dużo gadał, czego zwyczajny nie był. Chciało mu się przysiąść do Jagusi, ale się wagował, że to tak na oczach wszystkich nijako, póki zmówiona z nim nie jest, to ino wesoło pogadywał i rad na nią patrzył, taka piękna dzisiaj była i wystrojona w chustkę od niego.
3753
3754
3755 Zaraz też Witek z Kubą przynieśli długą ławę przed komin, Józia okryła ją czystym płótnem i zaczęła ustawiać miski i łyżki do jedzenia.
3756
3757
3758 A Boryna wyniósł z komory pękatą, dobrze półgarncową butlę okowitki i jął z nią obchodzić wszystkich po kolei i przepijać.
3759
3760
3761 Dziewczyny się nieco wzdragały, aż któryś z parobków powiedział:
3762
3763 — Łakome na okowitkę, kiej kot na mleko, ino się prosić dają.
3764
3765 — Sam pijanica zatracony, cięgiem siedzi u Jankla, to myśli, że wszyscy!
3766
3767
3768 I piły, odwracały się, przysłaniały twarz ręką, resztę chlustały na ziemię, krzywiły się, mówiły „mocna” i oddawały kieliszek Borynie.
3769
3770
3771 Tylko Jagna uparła się i nie piła, mimo próśb i namawiań.
3772
3773 — Nawet i smaku gorzałki nie znam i nie ciekawam — powiedziała.
3774
3775 — No, siadajcie, ludzie kochane, co jest, to zjemy! — zapraszał stary.
3776
3777
3778 Obsiedli po ceregielach różnych, jak to obyczaj każe, ławę i z wolna jedli, a raz wraz pogadywali.
3779
3780
3781 Z misek dymiło parą, że przysłoniła wszystkich jak chmurą, z której tylko skrzybot łyżek, mlaskanie i to słowo niektóre słychać było.
3782
3783
3784 Jadło zwarzyli wybrane, aż się dziwił niejeden, bo i ziemniaki z rosołem były, i mięso gotowane z prażoną jęczmienną kaszą, i kapusta z grochem — rzetelnie ugościli, po gospodarsku, a do tego Boryna cięgiem zapraszał a przymuszał, a Józia ze swej strony i Hanka pilnowały, by zasię dolać i dołożyć...
3785
3786
3787 Witek dorzucał suchych karpów na ogień, że ino trzaskał wesoło, a Kuba przez ten czas, co jedli, znosił kapustę i zsypywał na kupę, a łakomie wciągał w siebie zapachy, oblizywał się i wzdychał.
3788
3789 — Pół wołu bym zjadł z jedną abo z dwoma miseczkami kaszy... a juchy tak żrą jak te konie wygłodzone, jeszcze gotowe człowiekowi nie zostawić ni kosteczek — myślał z markotnością i przyciągał pasa, tak mu w kiszkach burczało z głodu.
3790
3791
3792 Ale rychło skończyli i podnieśli się z „Bóg zapłać” gospodarstwu.
3793
3794 — Niech wam pójdzie na zdrowie.
3795
3796
3797 Rumor się uczynił, kto wychodził przewietrzyć się i kości przeciągnąć, kto zaś spojrzeć w niebo, czy się nie przejaśnia, a jak parobki, to żeby na ganku pogzić się z dziewczynami.
3798
3799
3800 A Kuba siadł na progu z miską na kolanach i jadł, aż mu się uszy trzęsły, nie zważając na Łapę, któren przypominał się różnie, a widząc, że nic nie wskóra, wysunął się na ganek do psów, co z ludźmi pościągały i gryzły się o kości wyrzucone przez Józię.
3801
3802
3803 Wzięli się akuratnie z powrotem do roboty, kiedy Roch stanął we drzwiach z pochwaleniem.
3804
3805 — Na wieki! — odrzekli chórem.
3806
3807 — Spiesz się, flisie, póki jest na misie... Spóźniliście się, ale jeszcze dla was będzie... — zawołał Boryna, przysuwając mu stołek do komina.
3808
3809 — Mleka i chleba daj mi, Józia, a wystarczy.
3810
3811 — Jest jeszcze i ździebko mięsa... — ozwała się nieśmiało Hanka.
3812
3813 — Nie, Bóg zapłać, mięsa nie jadam.
3814
3815
3816 Przymilkli z początku i przypatrywali mu się z życzliwą ciekawością, ale gdy przysiadł do jadła, rozmowy i śmiechy podniesły się na nowo.
3817
3818
3819 Tylko Jagna milczała, poglądała często na wędrownika ze zdumieniem, że to taki człowiek jak wszystkie, a u grobu Jezusowego był, pół świata zeszedł i cudów tyla widział... Jak to tam może być w tym świecie? — myślała. — Gdzie to iść, żeby tam zajść?... Naokół przeciech ino wsie a pola, a bory, a za nimi też wsie i pola, i lasy... Ze sto mil trza iść abo i z tysiąc — myślała i miała dziwną ochotę się spytać, ale gdzieby to zaś mogła, wyśmiałby ją jeszcze...
3820
3821
3822 Chłopak Rafałów, co to był z wojska powrócił, przyniósł skrzypce, nastroił i zaczął przegrywać pieśnie różne.
3823
3824
3825 Cichość się uczyniła, deszcz tylko zacinał w szyby i psy jazgotały przed domem. A on grał wciąż i coraz to coś nowego, przebierał ino palcami i smykiem tak ciągał po strunach, że nuta jakby sama wychodziła... pobożne pieśnie grał jakby la tego wędrownika, któren oczów z niego nie spuszczał, a potem znowu inne, światowe całkiem, tę o Jasiu, jadącym na wojenkę, co ją to często dziewczyny zawodziły po polach... a tak żałośliwie wyciągał nutę z owych drewulek, aż mróz szedł po kościach wszystkich, a Jagusi, że to czujna była na muzykę jak mało kto, łzy ciurkiem pociekły po twarzy.
3826
3827 — A przestań, bo Jagusia płacze!... — zawołała Nastka.
3828
3829 — Nie... to ino tak... ozbiera mnie zawdy granie... nie... — szeptała zawstydzona kryjąc twarz w zapasce.
3830
3831
3832 Nie pomogło to nic, bo choć nie chciała, a łzy same kapały z tej onej tęskliwości dziwnej, co jej była wstała w sercu nie wiadomo za czym...
3833
3834
3835 Ale chłopak grać nie przestał, tyla że teraz rznął od ucha siarczyste mazury a obertasy takie, aż dziewczyny usiedzieć nie mogły, ino ściskały dygoczące z uciechy kolana a rzucały ramionami, parobki przytupywali raz wraz i podśpiewywali wesoło — izba napełniła się wrzawą a tupotem i śmiechami, aż się szyby trzęsły.
3836
3837
3838 Naraz pies jął skowyczeć w sieni i tak przeraźliwie zawył, że umilkli wszyscy.
3839
3840 — Co się stało?
3841
3842
3843 Roch rzucił się do sieni tak prędko, że o mało się nie przewrócił o szatkownicę.
3844
3845 — I, nic... chłopak któryś przyciął psu ogon drzwiami i bez to tak wył! — zawołał Antek, wyjrzawszy do sieni.
3846
3847 — Pewnie to Witka robota — zauważył Boryna.
3848
3849 — Ale, Witek by ta psa krzywdził, któren zbiera po wsi wywłóki różne i lekuje... — broniła gorąco Józia.
3850
3851
3852 Roch powrócił mocno wzburzony, oswobodzić musiał psa, bo skowyt było słychać już gdzieś w opłotkach.
3853
3854 — I pies stworzenie boskie, i czuje krzywdę jako i człowiek... Pan Jezus miał też swojego pieska i nie dał nikomu krzywdzić... — powiedział porywczo.
3855
3856 — Pan Jezus by tam miał pieska, jak wszyscy ludzie?... — wątpiła Jagustynka.
3857
3858 — A żebyście wiedzieli, to miał i Burkiem go przezywał...
3859
3860 — Hale... No! Cie... — odzywały się ciekawe głosy.
3861
3862
3863 Roch milczał chwilę, a potem podniósł siwą głowę, okoloną długimi, równo nad czołem uciętymi włosami, utkwił blade, jakby wypłakane oczy w ogniu i ozwał się cicho, przebierając palcami ziarna różańca...
3864
3865
3866 ....W owy czas daleki...
3867
3868
3869 Kiej Pan Jezus jeszcze po ziemi chadzał i rządy nad narodem sam sprawował, stało się to, coć wam rzeknę...
3870
3871
3872 Szedł se Pan Jezus na odpust do Mstowa, a drogi nikaj nie było, ino piachy srogie a parzące, bo słońce przypiekało i gorąc był taki, jak kieby przed burzą...
3873
3874
3875 A cienia nikaj ni osłony.
3876
3877
3878 Pan Jezus szedł z cierpliwością wielką, bo do lasu był jeszcze kawał drogi, ale że już tych świętych nóżków nie czuł z utrudzenia i pić mu się okrutnie chciało, to se raz wraz przysiadał na wydmach, chocia tam i barzej przygrzewało, i rosły same ino koziebródki, a cienia było tyla, co od tych poschniętych badyli dziewann, że i ptaszek by się nie schronił...
3879
3880
3881 Ale co przysiadł, to i nie odzipnął nawet rzetelnie, bo zaraz Zły, jako ten jastrząb paskudny, co bije z góry w ustałego ptaszka, tak ci on zapowietrzony bił racicami w piach a tarzał się jako to bydlę, że taka kurzawa, taka ćma się podnosiła, co i świata widać nie było...
3882
3883
3884 Pan Jezus, choć mu piersi zapierało i ledwie się już ruchał, to wstawał i szedł, a ino się pośmiewał z głupiego, bo przeciech wiedział, że Zły chciał mu zmylić drogę, coby nie szedł na odpust na zbawienie grzesznego narodu...
3885
3886
3887 I szedł Pan Jezus... szedł... aż i przyszedł do lasu...
3888
3889
3890 Odpoczął se w cieniu niezgorzej, ochłodził wodą i coś niecoś z torby przegryz, potem wyłamał niezgorszy kijaszek, przeżegnał się i wlazł w bór.
3891
3892
3893 A bór był stary i gęsty, a błota nieprzebyte, a chrapy i oparzeliska takie, że musi sam Zły tam domował, a gąszcze, że i niektóremu ptakowi łacno przemknąć się nie było. Jeno Pan Jezus wszedł, a tu kiej Zły borem nie zatrzęsie, kiej nie zacznie wyć, kiej nie pocznie łamać chojarów — a wiater, jako że to jego parob piekielny, pomagał w te pędy i rwał suszki, rwał dęby, rwał gałęzie i huczał, i hurkotał po borze, jako ten głupi.
3894
3895
3896 Ciemność się stała, że chocia oko wykol — a tu szum, a tu trzask... a tu zawierucha... a tu jakieś zwierzaki, pomioty diabelskie wyskakują i szczerzą kły... i warczą... i straszą... i świecą ślepiami, i... ino... ino chycić pazurami, ale juści, że nie śmiały, bo jakże by... Pan ci Jezus był w swojej świętej osobie...
3897
3898
3899 Ale i Panu Jezusowi dość było tego głupiego strachania, i że pilno na odpust, to przeżegnał bór i zaraz wszystkie Złe i ze swoimi kumami przepadli w oparzeliskach.
3900
3901
3902 Ostał się ino taki dziki pies, bo w ony czas pieski nie były jeszcze z ludźmi pobratane.
3903
3904
3905 Ten ci to pies ostał i leciał za Panem Jezusem, szczekał, to docierał do świętych nóżek Jego, to udarł zębcami za porteczki, to kapot Mu ozdarł i za torby chytał, i sielnie się dobierał do mięsa... ale Pan Jezus, jako że był litościwy i krzywdy nijakiemu stworzeniu zrobić by nie zrobił, a mógł go kijaszkiem przetrącić abo i zasie samym pomyśleniem zabić, to ino powieda:
3906
3907 — Naści, głupi, chlebaszka, kiejś głodny — i rzucił mu z torby.
3908
3909
3910 Ale pies się rozeźlił i zapamiętał, że nic, ino kły szczerzy, warczy, ujada, a dociera i całkiem już psuje Jezusowe porteczki.
3911
3912 — Chlebam ci dał, nie ukrzywdził, a obleczenie mi rwiesz i szczekasz po próżnicy. Głupiś, mój piesku, boś Pana swego nie poznał. Jeszcze ty za to człowiekowi odsłużysz i żyć bez niego nie poradzisz... — powiedział Pan Jezus mocno, aż pies siadł na zadzie, potem zawrócił, ogon wtulił między nogi, zawył i kiej ogłupiały pognał w cały świat.
3913
3914
3915 A Pan Jezus przyszedł na odpust.
3916
3917
3918 Na odpuście narodu jak drzew w boru abo tej trawy na łąkach — aże gęsto.
3919
3920
3921 Ale w kościele było pusto, bo w karczmie grali, a przed kruchtą cały jarmark i pijaństwo, i rozpusta, i obraza boska, jako i w te czasy bywa.
3922
3923
3924 Wychodzi Pan Jezus po sumie i patrzy, aż tu naród kiej to zboże pod wiatrem, to w tę, to w oną stronę się kolebie i ucieka, a niektóry z biczem bieży, kto żerdkę z płotu wyciąga, kto znów po kłonice sięga, a inszy zasię i kamienia szuka, a baby w krzyk i na płoty się drą, to na wozy, a dzieci w bek, a wszyscy krzyczą:
3925
3926 — Wściekły pies, wściekły pies!
3927
3928
3929 A pies środkiem ludzi, kieby z nagła rozstąpioną ulicą, gna z wywieszonym ozorem i wprost na Pana Jezusa.
3930
3931
3932 Nie uląkł ci się Pan nasz, nie... poznał, że to ten sam piesek z boru, to ino rozpostarł tę swoją świętą kapotę i powieda do zwierza, któren z nagła przystanął:
3933
3934 — Pójdź tu, Burek, przespieczniejszyś ty przy mnie niźli w borze.
3935
3936
3937 Okrył go kapotą, ospostarł nad nim ręce i powiada:
3938
3939 — Nie zabijajcie go, ludzie, bo to też stworzenie boskie, a biedne jest, głodne, zgonione i bezpańskie.
3940
3941
3942 Ale chłopi jęli krzyczeć, jęli wydziwiać a mamrotać i trzaskać kłonicami o ziemię: że to zwierz dziki i wściekły, że im już tyla gąsków i owieczek porwał, że cięgiem szkody czyni, a i człowieka uszanować nie uszanuje, ino zaraz kłami... że nikt bez kija na pole nie wyjdzie, bo bez tego piekielnika przespieczności nijakiej nie ma... że zabić go trza koniecznie...
3943
3944
3945 I chcieli przez moc psa spod Panajezusowej kapoty wziąć a zakatować.
3946
3947
3948 Aż się Pan Jezus ozgniewał i krzyknął:
3949
3950 — Nie ruchaj, jeden drugi! To się, łajdusy i pijanice, psa boita, a Pana Boga to się nie boita, co?...
3951
3952
3953 Odstąpili, bo mocno rzekł, a Pan Jezus im dalej powieda — że są łajdusy... że przyszli na odpust, a piją ino po karczmach, a Boga obrażają, a pokuty nie czynią i przeklętniki są, a kąty jedne la drugich, złodzieje, bezbożniki i kara boska ich nie minie.
3954
3955
3956 Skończył Pan Jezus, podniósł kijaszek i chciał odejść...
3957
3958
3959 Ale już Go naród poznał i kiej nie rymnie przed Nim na kolana, kiej nie rykną płaczem i kiej nie zaczną skomleć...
3960
3961 — Ostań z nami, Panie! Ostań, Panie Jezu Chryste! Ostań! A to Ci wierne będziemy, kiej ten pies... pijanice my, bezbożniki my, złe my ludzie, ale ostań!... Ukarz, bij, ale ostań!... Sieroty my opuszczone, ludzie bezpańskie... — i tak płakali, tak żebrali, tak całowali Go po rękach i po tych nogach świętych, że zmiękło serce Pańskie, ostał z nimi przez parę pacierzów, nauczał, rozgrzeszał i błogosławił wszystkiemu.
3962
3963
3964 A potem, kiedy już odchodził, to powiada:
3965
3966 — Krzywdę wam czynił pies? Odtąd wam odsługiwać będzie. I gąsków popilnuje, i owieczki oganiał będzie, i jak się jeden albo drugi schlasz — chudoby i dobra stróżem będzie a przyjacielem. Ino go szanujta i krzywdy mu nie czyńcie.
3967
3968
3969 I odszedł Pan Jezus we świat tyli.
3970
3971
3972 A obejrzy się — Burek siedzi tam, gdzie go obronił.
3973
3974 — Burek, a pódzi ze mną, cóż to, sam, głupi, ostaniesz?...
3975
3976
3977 I pies poszedł, i już szedł wszędy za Panem i taki cichy, taki czujny, taki wierny, kiej parobek najlepszy.
3978
3979
3980 I poszli już wszędzie razem.
3981
3982
3983 I bez bory szli, i bez wody — całym światem.
3984
3985
3986 A że nieraz i głód był, to piesek ptaszka jakiego wytropił, to gąskę abo baranka przyniósł i tak se społecznie żyli.
3987
3988
3989 A często gęsto, kiedy Jezusiczek strudzony spoczywał, to Burek odganiał złych ludzi abo i zwierza dzikiego i nie dał Pana naszego, nie...
3990
3991
3992 Kiej przyszedł czas, że Żydy paskudne i one faryzeje srogie więdły Pana na umęczenie — to Burek rzucił się na wszystkich i jął gryźć, i bronić, jak tylko umiała biedota kochana.
3993
3994
3995 A Jezus mu rzekł spod drzewa, które dźwigał na mękę swoją świętą:
3996
3997 — Sumienie barzej ich gryźć będzie... a ty nie uredzisz...
3998
3999
4000 I kiej umęczonego powiesili na krzyzie, to Burek siadł i wył...
4001
4002
4003 ...drugiego dnia, kiej wszystkie ludzie poodchodzili, że już ani Panienki Najświętszej, ni apostołów świętych nie było... to ostał ino Burek...
4004
4005
4006 ...lizał raz wraz te święte, przebite goździami, konające nóżki Panajezusowe i wył... wył... wył...
4007
4008
4009 ...a kiej już trzeci dzień nadszedł... przecknął Pan Jezus i patrzy, a tu nikogo w podle krzyża... ino jeden_Burek skamli żałośliwie i tuli się do jego nogów...
4010
4011
4012 ...to Pan nasz Jezus Chrystus Przenajświętszy pojrzał miłościwie na niego w tej godzinie i rzekł ostatnim tchem:
4013
4014 — Pójdź, Burek, ze mną!
4015
4016
4017
4018
4019
4020
4021
4022 I piesek w to oczymgnienie puścił ostatnią parę i poszedł za Panem...
4023
4024
4025 Amen.
4026
4027 — Tak było, jakom rzekł, ludzie kochane! — powiedział łagodnie, skończywszy przeżegnał się i poszedł na drugą stronę, gdzie mu już Hanka spanie narządziła, że to wielce był utrudzon.
4028
4029
4030 Głuche milczenie zaległo izbę. Rozważali se wszyscy tę dziwną historię, a dziewczyny niektóre, jak Jagusia, Józka i Nastka, to obcierały ukradkiem oczy, bo tak je rzewnością przejęła dola Pańska i ta Burkowa przygoda; a samo już to, że się taki pies znalazł we świecie, co lepszy był od ludzi i wierniejszy Panu, zastanowiło wszystkich niemało... i poczęli z wolna, po cichu jeszcze czynić uwagi różne i dziwować się nad tym zrządzeniem boskim, aż Jagustynka, która była pilnie słuchała, podniesła głowę, zaśmiała się urągliwie i powiada:
4031
4032 — Baj baju, chłop śliwy rwie, a ino ich dwie! Ja waju lepszą powiem przypowiastkę, o tym, skąd się wół wziął człowiekowi:
4033
4034
4035
4036         Pan Bóg stworzył byka.
4037         I byk był.
4038         A chłop wziął kozika,
4039         Urżnął mu u dołu
4040         i stworzył wołu —
4041         ...i wół jest!
4042
4043
4044
4045 — Taka dobra moja prawda jako i Rochowa! — poczęła się śmiać.
4046
4047
4048 Izba też cała gruchnęła śmiechem i wnet posypały się żarty, to gadki, to przypowiastki różne.
4049
4050 — Jagustynka to wszystko wiedzą...
4051
4052 — Jakże, wdowa po trzech chłopach, to i nauczna.
4053
4054 — Juści, jeden ją uczył rano biczyskiem... drugi w połednie rzemieniem, a trzeci na odwieczerz często gęsto kłonicą poganiał... — wołał Rafałów.
4055
4056 — Poszłabym i za czwartego, ale nie za ciebie, boś za głupi i chodzisz usmarkany kiej Żydziak.
4057
4058 — Jak temu psu Jezusowemu było przez Pana, tak kobieta obyć się nie obędzie przez bicia... to i Jagustynce markotno... — rzucił któryś z parobków.
4059
4060 — Głupiś... bacz ino, kiej niesiesz ojcowe ćwiartki do Jankla, by cię nikt nie widział, a wdowieństwu daj spokój, to nie na twój rozum — warknęła ostro, aż przymilkli, bo bali się, że w złości wszystko głośno wypowie, co tylko wie, a mogła wiedzieć sporo. Przekorna baba była, nieustępliwa i o wszystkim mająca swoje powiedzenie, nieraz takie, że aż ludziom skóra cierpła i włosy wstawały na głowie, bo nic nie uszanowała, nawet księdza i kościoła, że już nieraz ją dobrodziej napominał i do opamiętania przynaglał, nie pomogło, a potem ino po wsi mówiła:
4061
4062 — I bez księdza każden do Pana Boga trafi, niech jeno będzie poczciwy; gospodyni lepiej mu pilnować, bo z trzecim chodzi i znowu gdzie zgubi...
4063
4064
4065 Taka była Jagustynka...
4066
4067
4068 Rozchodzić się już mieli, kiedy wszedł wójt z sołtysem, obchodzili chałupy, żeby jutro podług rozkładu wychodzili na szarwark, na drogę za młyn, rozmytą przez deszcze...
4069
4070
4071 Ale wójt przódzi, skoro jeno wszedł, rozłożył ręce i wykrzyknął:
4072
4073 — Same najpierwsze dziewczyny jucha stary se zwołał!
4074
4075
4076 Jakoż prawdę rzekł, bo były same gospodarskie córki, rodowe — i z wianem.
4077
4078
4079 Boryna gospodarz był przecież pierwszy na całą wieś, to jakże, dziewki służebne, komornice albo biedotę taką, co to w dziesięcioro wisi u krowiego ogona — zwoływałby do siebie i zapraszał!
4080
4081
4082 Wójt pogadał ze starym na osobności, ale tak cicho, że nikt nie usłyszał, pośmiał się z dziewczynami i poszedł rychło, bo jeszcze całe pół wsi zwoływać miał na jutro. Wkrótce też i zaczęli się rozchodzić wszyscy, że to późno było, a i kapusty prawie już zbrakło do obierania.
4083
4084
4085 Boryna dziękował wszystkim a każdemu z osobna, i co starszym kobietom otwierał drzwi i wyprowadzał...
4086
4087
4088 Jagustynka na odchodnym rzekła w głos:
4089
4090 — Bóg zapłać za ugoszczenie, ale dobrze całkiem nie było.
4091
4092 — Hale! No...
4093
4094 — Gospodyni brak wam, Macieju, a bez to nijakiego porządku nie może być...
4095
4096 — Co robić, moiściewy?... Co robić?... Zrządzenie już takie boskie, że pomarła...
4097
4098 — Mało to dziewczyn! A dyć w każden czwartek ino wypatrują po wsi, czy swaty od was nie idą do której... — mówiła chytrze ciągając go za język, ale Boryna, choć i miał już odpowiedź, podrapał się tylko po głowie i uśmiechał, a szukał bezwiednie oczami Jagusi, która zabierała się do wyjścia...
4099
4100
4101 Na to i czekał Antek, przyodział się nieznacznie i wyszedł naprzód.
4102
4103
4104 Jaguś sama szła do domu, bo inne mieszkały w drugiej stronie, ku młynowi.
4105
4106 — Jaguś! — szepnął wychylając się z ciemności spod płota jakiegoś.
4107
4108
4109 Przystanęła, poznała głos jego i poczęła ździebko dygotać.
4110
4111 — Odprowadzę cię, Jaguś! — Obejrzał się — noc była ciemna, bez gwiazd, wiatr huczał górą i miotał drzewami.
4112
4113
4114 Objął ją wpół mocno i tak przytuleni do siebie zginęli w ciemnościach.
4115
4116
4117
4118
4119
4120
4121
4122
4123
4124
4125 VIII
4126
4127
4128 Nazajutrz gruchnęła po Lipcach wieść o Borynowych z Jagną zmówinach.
4129
4130
4131 Wójt byt dziewosłębem — więc wójtowa, że mąż srogo przykazywał pary z gęby nie puszczać przódzi, nim powróci, dopiero na odwieczerzu pobiegła do sąsiadki, rzekomo soli pożyczyć, i już na odchodnym nie wytrzymała, ino wzięła kumę na bok i szepnęła:
4132
4133 — Wiecie to, Boryna posłał z wódką do Jagny! Ino nie mówcie, bo mój tak przykazywał.
4134
4135 — Nie może być! Gdziebym ta z ozorem po wsi latała! Pleciuch to jestem czy co?... Taki dziad i za trzecią kobietę się bierze! Co to dzieci na to powiedzą! O świecie, świecie! — jęknęła ze zgrozą.
4136
4137
4138 A skoro wójtowa wyszła, przyodziała się w zapaskę i chyłkiem przez sad wpadła do Kłębów, co w podle siedzieli, pożyczyć szczotki paczesnej, że jej była się gdziesik zapodziała.
4139
4140 — Słyszeliście? Boryna żeni się z Jagną Dominikówną! Dopiero co szły do niej z wódką.
4141
4142 — Nie! — cudeńka prawicie! Jakże by to, dzieci dorosłe i sam już w latach!
4143
4144 — Juści, że niemłody, ale mu nie odmówią... nie, gospodarz taki, bogacz!
4145
4146 — Albo i ta Jagna! Widzieliście, moi ludzie! To się łachała z tym i owym... a teraz gospodynią pierwszą będzie! Jest to na świecie sprawiedliwość? Co?... A tyla dzieuch siedzi... choćby i te siostrzyne...
4147
4148 — A moje po bracie! A Koprzywianki! A Nastusia! A drugie! To nie gospodarskie? Nie śwarne? Nie poczciwe? Co?...
4149
4150 — Będzie się ona dopiero nadymała! I tak kiej ten paw chodzi a głowy zadziera.
4151
4152 — Bez obrazy boskiej się też obyć nie obędzie — kowal ni drugie dzieci nie darują swojego macosze, nie!
4153
4154 — Hale, poredzą to co? Gront starego, to i wola jego.
4155
4156 — Juści, że po prawie jego, ale po sprawiedliwości i dzieciński też.
4157
4158 — Moiściewy, sprawiedliwość ma zawżdy ten, kogo stać na nią...
4159
4160
4161 Nawyrzekały, nażaliły się na świat i jego sprawy i rozeszły się, a z nimi rozlała się ta wieść po wsi całej.
4162
4163
4164 Że roboty było niewiela i niepilne, a ludzie siedzieli po chałupach, bo drogi były do cna rozmiękły, to pogwarzano o tych zmówinach po chałupach wszystkich. Wieś całą ogarnęła ciekawość, na czym się to skończy; spodziewali się z góry, że nastąpią bitki a procesowanie, a historie różne. Jakże, znali Borynową gwałtowność, że jak się zaweźmie, to i dobrodziejowi nie ustąpi, a i Antkową hardość też znali.
4165
4166
4167 Nawet ludzie spędzeni do szarwarku, na rozerwaną groblę za młynem, poprzystawali i jęli o tym zdarzeniu poredzać.
4168
4169
4170 Przerzekł coś niecoś jeden, przerzekł i drugi, aż w końcu stary Kłąb, że to mądry chłop był i poważany, powiedział surowo:
4171
4172 — Z tego padnie złe na wieś całą, baczcie ino.
4173
4174 — Antek nie ustąpi, jakże? Nowa gęba do miski — rzekł któryś.
4175
4176 — Głupiś, u Boryny starczyłoby i la pięciu — o działy pójdzie.
4177
4178 — Bez zapisu się tam nie obejdzie.
4179
4180 — Dominikowa nie głupia, już ona wszystkich wyrychtuje.
4181
4182 — Matką jest, to jej psie prawo o dziecko stoić — rzucił Kłąb.
4183
4184 — W kościele przesiaduje, a chytra na grosz kiej ten Żyd.
4185
4186 — Nie powiedaj leda co na ludzi, żeby ci ozór nie odjęło.
4187
4188
4189 I tak całe popołudnie zajmowała się wieś zmówinami, co i nie dziw, bo Borynowie byli rodowi, starzy gospodarze, a Maciej, chociaż urzędu nijakiego nie sprawował, a gromadzie przewodził. Jakże, na odwiecznych kmiecych rolach siedział, z dziada pradziada we wsi był, rozum miał, bogactwo miał — że chcąc nie chcąc, a słuchali i uważali go wszyscy.
4190
4191
4192 Jeno nikt z dzieci, ni kowal nawet, o zmówinach nie wiedział, bali się do nich z nowiną bieżyć, bych w pierwszej złości czego nie oberwać.
4193
4194
4195 Więc też w chałupie Borynów cicho było jeszcze, ciszej dzisiaj niźli zazwyczaj — deszcz był przestał padać i od rana przecierało się na niebie, to zaraz po śniadaniu Antek z Kubą i z kobietami pojechali do lasu zbierać susz na opał i próbować, czyby się nie dało kolek ugrabić.
4196
4197
4198 Stary pozostał w domu.
4199
4200
4201 A już od samego rana był dziwnie przykry, dziwnie zeźlony, że ino szukał okazji, na kogo by wywrzeć niepokój i złość, jakie go roztrzęsały; Witka sprał, bo pod krowy słomy nie przyrzucił i leżały do pół boków w gnoju, z Antkiem się pokłócił; Hankę wykrzyczał za chłopaka, któren wybałykował przed dom i utytłał się w błocie; nawet na Józkę powstał, że się długo guzdrała... a konie czekały na nią.
4202
4203
4204 A gdy wreszcie pozostał sam, z Jagustynką ino, która była ostała z wczoraj, żeby doglądnąć inwentarza, to już całkiem nie wiedział, co robić ze sobą. Przypominał sobie cięgiem, co mu Jambroż prawił o przyjęciu przez Dominikową, co rzekła Jagna, a mimo to dufności w siebie nie miał i dziadowi wierzyć nie bardzo wierzył, że to mógł za ten kieliszek ocyganić ino. To łaził po izbie, oknem na pustą drogę wyglądał abo zgoła i z ganku na Jagusiną chałupę niespokojnie spozierał — a zmierzchu wyczekiwał kiej zmiłowania...
4205
4206
4207 Sto razy chciało mu się bieżyć do wójta i pognać, by poszli prędzej — ale ostał w domu, bo go powstrzymywały oczy Jagustynki, co za nim chodziły cięgiem; oczy zmrużone, a świecące urągliwością i naśmiechliwe...
4208
4209 — Czarownica jucha, wierci ślepiami kiej świderkiem! — myślał.
4210
4211
4212 A Jagustynka łaziła po chałupie i obejściu z prząślicą pod pachą i naglądała — przędła, aż wrzeciono turkotało w powietrzu, nawijała nić i szła dalej, do gęsi, do świń, do obory, a Łapa włóczył się za nią senny i ociężały — nie odzywała się do starego, choć dobrze wiedziała, co go tak rozbiera i markoci, co nim tak rzuca, że aż wziął się do zabijania kołów pod ścianą do ogacenia.
4213
4214
4215 Przystawała ino przy nim raz wraz, aż w końcu rzekła:
4216
4217 — Nie idzie wama dzisiaj robota.
4218
4219 — A nie idzie, psiachmać, nie idzie.
4220
4221 — Sodoma tutaj będzie, mój Jezu! Sodoma! — myślała odchodząc. — Dobrze stary robi, że się żeni, dobrze! A to by mu dały taki wycug dzieci jak mnie! Całe dziesięć morgów pola jak złoto dałam, i co?... — splunęła ze złością. — Na wyrobki chodzę, na komornicę zeszłam!...
4222
4223
4224 A stary, że to już wydzierżeć nie mógł, gruchnął siekierę o ziemię i krzyknął:
4225
4226 — Na psa taka robota!
4227
4228 — Gryzie was coś na wnątrzu.
4229
4230 — A gryzie, gryzie...
4231
4232
4233 Jagustynka przysiadła na przyzbie, wyciągnęła długą nić, zwinęła na wrzeciono i cicho, trochę z obawą rzekła:
4234
4235 — Przeciech nie macie się z czego markocić ni turbować.
4236
4237 — Wiecie to?
4238
4239 — Nie bójcie się, Dominikowa mądra, a Jagna też pomyślenie ma.
4240
4241 — Rzekliście! — zawołał radośnie i przysiadł w podle.
4242
4243 — Jakże, mam oczy.
4244
4245
4246 Milczeli długo przetrzymując się wzajemnie.
4247
4248 — Na wesele mnie zaproście, to wam takiego „Chmiela” zaśpiewam, że rychtyk w dziewięć miesięcy chrzciny wyprawicie... — zaczęła ironicznie, ale widząc, że stary się schmurzył, dorzuciła innym tonem:
4249
4250 — Dobrze robicie, Macieju, dobrze. Jak mój pomerł, żebym była sobie poszukała chłopa, to nie komornicą bym dzisiaj była, nie... Głupia byłam, zawierzyłam dzieciom, na wycug poszłam, gront odpisałam, i co?...
4251
4252 — Ja ta nie odpiszę ni zagona! — rzekł twardo.
4253
4254 — Macie wy rozum, że tak mówicie, macie! Po sądach się włóczyłam, to ino te parę złotych, com miała — poszły, a sprawiedliwości nie kupiłam... i na starość na poniewierkę, na wyrobek! Żebyśta, ścierwy, pode płotem wyzdychały za moje ukrzywdzenie! Poszłam do nich w niedzielę, żeby chocia popatrzeć na chałupę, na ten sad, com go ano sama szczepiła, to synowa wywarła na mnie pysk, że na prześpiegi przychodzę! Mój ty Jezu kochany! Ja na prześpiegi, na swój rodzony gront przychodzę! Myślałam, że trupem padnę, tak mnie żałość ścisnęła! Poszłam do dobrodzieja, żeby ich chociaż za to skarcił z ambony, to mi rzekł, że za te krzywdy Pan Jezus mnie wynagrodzi!... Juści, juści... jak kto nic nie ma, dobra mu i Jezusowa łaska, dobra... ale zawdy wolałabym ja pogospodarzyć tu na groncie, w ciepłej izbie pod pierzyną się przespać, tłusto se podjeść i uciechy zażyć...
4255
4256
4257 I jęła z taką gorącością wygadywać na wszystko, że Boryna powstał i poszedł na wieś do wójta, jako że i mroczeć poczynało.
4258
4259 — Rychło idzieta, co?
4260
4261 — W te minuty, zarno Szymon przyjdą.
4262
4263
4264 Jakoż i przyszedł, i poszli już razem do karczmy, aby się napić jaki kieliszek i wziąć araku na poczęstunek. Jambroży już tam był i wnet przystał do nich, ale niedługo pili, bo Maciej ich popędzał.
4265
4266 — Poczekam na was tutaj; odpiją, to zabierzcie kobiety i przychodźcie duchem — zawołał za nimi.
4267
4268
4269 Szli mocno środkiem drogi, aż błoto się otwierało; mrok gęstniał i pokrywał świat szarym, smutnym przędziwem, w którym wieś cała zapadała, tylko gdzieniegdzie poczęły z mroków wybłyskiwać światła chat i psy naszczekiwały w opłotkach, jak zwyczajnie przed kolacją.
4270
4271 — Kumotrze? — ozwał się po chwili wójt.
4272
4273 — He?
4274
4275 — Widzi mi się, że Boryna wyprawi sielne weselisko.
4276
4277 — Wyprawi abo i nie wyprawi! — odrzekł zgryźliwie, że to mruk był.
4278
4279 — Wyprawi! Wójt wama to mówi, to wierzcie. Ja już w tym. Wyrychtujemy taką z nich parę, że jaż ha!
4280
4281 — Ino klacz poniesie, bo ogier, widzi mi się, ma konopie w ogonie!
4282
4283 — Nie nasza to rzecz.
4284
4285 — Hale... dzieci nas wyklinać będą...
4286
4287 — Będzie galanto, ja, wójt, to wama mówię.
4288
4289
4290 Weszli zaraz do chałupy Dominikowej.
4291
4292
4293 W izbie było widno, zamieciono, czysto — spodziewali się ich przecie.
4294
4295
4296 Dziewosłęby pochwalili Boga, przywitali się kolejno ze wszystkimi, bo i chłopaki siedzieli w izbie, usiedli na przysuniętych do komina stołkach i jęli pogadywać to o tym, to o owym.
4297
4298 — A to ziąb, jakby już na mróz szło — zaczął wójt ogrzewając ręce.
4299
4300 — Przeciech nie na zwiesnę idzie, to i nie dziwota!
4301
4302 — Zwieźliście już kapustę, co?
4303
4304 — I... ostało tam na kapuśnisku ździebko, ale teraz nie dojedzie — odpowiadała stara spokojnie i chodziła oczami za Jagną, która pod oknem motała na motowidło przędzę w parniki, a była dzisiaj tak urodna, że wójt, chłop młody jeszcze, spoglądał na nią łakomymi oczami — ale w końcu zaczął:
4305
4306 — Że to plucha, błocko i ćma, tośwa z Szymonem wstąpili do was po drodze; przyjęliście nas godnie, ugościli dobrym słowem, to cheba co stargujemy u was, matko...
4307
4308 — I we świecie coś niecoś stargować można, ino poszukać trza...
4309
4310 — Prawdęście rzekli, matko, jeno nic nam po szukaniu, bo u was widzi się nam najlepiej.
4311
4312 — Targujcie — zawołała wesoło.
4313
4314 — Jałowicę byśmy na ten przykład zatargowali.
4315
4316 — Ho, ho! Drogo stoi; nie na byle jakim postronku ją powiedzie!
4317
4318 — Ze śrebła poświęcanego mamy powrózek, a z takiego to choćby i smok, a nie zerwie się... No, wiela, matko? — i jął wyciągać butelkę z kieszeni...
4319
4320 — Wiela? Niełacno to rzec! Młódka, a na dziewiętnastą zwiesnę jej idzie, dobra i robotna, że mogłaby jeszcze roków parę postać u matki...
4321
4322 — Płone to stanie — bo bez przychówku, płone...
4323
4324 — La drugiej to i przy matce o to nietrudno! — szepnął Szymon. Wójt się roześmiał głośno, a stara błysnęła ino oczami i rzekła prędko:
4325
4326 — Szukajcie drugiej, moja może poczekać.
4327
4328 — Juści, że może, ale my nie znajdziemy urodniejszej i u lepszej maci!
4329
4330 — Rzekliście!...
4331
4332 — Ja, wójt, to wama mówię, to wierzcie... — Wyciągnął kieliszek, wytarł go połą kapoty, nalał w niego araku i rzekł poważnie: — Słuchajcie, Dominikowa, pilnie, co wama powiem; urzędnik jestem i moje słowo to nie ten ptaszek, co se pisknie, fiuknie i tylaś go już widział! Szymon, też wiadomo, kto jest — nie obieżyświat żaden, ino gospodarz, ociec dzieciom i sołtys!... Miarkujcie se ino, jakie figury do was przyszły i z czym, miarkujcie!
4333
4334 — Dyć wiem, Piętrze, i uważam.
4335
4336 — Mądraście kobieta, to i to wiecie, że prędzej czy później, a Jaguś z domu iść musi na swoje, tak już Pan Jezus postanowił, że ojce dzieci chowają la świata, nie la siebie.
4337
4338 — Oj prawda, prawda, ty matko
4339
4340
4341
4342         Cackaj, czesz, strzeż
4343         I jeszcze dopłać komu —
4344         Żeby wziął z domu...
4345
4346
4347
4348 — Tak już na świecie jest, to i nie zmieni. Chyba kapkę przepijemy, matko?
4349
4350 — A bo ja wiem?... Niewolić jej nie będę, cóż, Jaguś, odpijesz?...
4351
4352 — I... ja ta wiem... — pisknęła odwracając do okna zaczerwienioną twarz.
4353
4354 — Posłuszna! Pokorne cielę dwie matki ssie... — dorzucił Szymon poważnie.
4355
4356 — W wasze ręce, matko!
4357
4358 — Pijcie z Bogiem, aleście jeszcze nie rzekli, kto taki? — powiedziała, że to nieobyczajnie wiedzieć naprzód, nie od dziewosłębów.
4359
4360 — Kto? A sam ci Boryna! —wykrzyknął przechylając kieliszek.
4361
4362 — Stary! Wdowiec! — wykrzyknęła niby z zawodem.
4363
4364 — Stary! Nie obrażajcie Pana Boga! Stary, a sąd miał jeszcze niedawno o dziecko!
4365
4366 — Prawda, ino że to nie jego było.
4367
4368 — Jakże, gospodarz taki i zadawałby się z pierwszą lepszą! Pijcie, matko...
4369
4370 — Wypić bym wypiła, ino że to wdowiec, a staremu prędzej z brzega do Abramka na piwo, to potem co?... Dzieci macochę wyżeną i...
4371
4372 — Mówili Maciej, coby bez zapisu nie było... — mruknął Szymon.
4373
4374 — Przed ślubem chyba!
4375
4376
4377 Dziewosłęby zmilkli, dopiero po chwili wójt nalał nowy kieliszek i zwrócił się z nim do Jagny.
4378
4379 — Napij się, Jaguś, napij! Chłopa ci raimy kiej dąb, panią se będziesz i gospodynią na wieś całą, no, w twoje ręce, Jaguś, nie wstydaj się...
4380
4381
4382 Wahała się, czerwieniła, odwracała do ściany, ale w końcu, przysłoniwszy twarz zapaską, upiła ździebko i wylała resztę na podłogę...
4383
4384
4385 Wtedy kieliszek obszedł wszystkich po kolei. Stara podała chleb, sól, a w końcu i wędzonej, suchej kiełbasy na przegryzkę.
4386
4387
4388 Przepili parę razy z rzędu, aż oczy pojaśniały wszystkim i języki się rozwiązały. Jagna ino uciekła do komory, bo nie wiada czemu chycił ją płacz, że aż przez ścianę słychać było chlipanie.
4389
4390
4391 Stara chciała do niej bieżyć, ale ją wójt zatrzymał.
4392
4393 — I ciele beczy, kiej je od maci odsądzają... zwykła to rzecz. Nie we świat idzie, nie na drugą wieś, to się z nią jeszcze cieszyć będziecie... Nie będzie jej nijaka krzywda, to ja, wójt, wama mówię — wierzcie...
4394
4395 — Juści... inom se myślała zawdy, wnuczków się doczekam na pociechę...
4396
4397 — Nie turbujcie się, jeszcze się żniwa nie zaczną, a już pierwszy będzie...
4398
4399 — Pan Jezus to tylko wie przódzi, nie my, grzeszni! Zapiliśmy, prawda... a mnie tak jakoś żałośliwie na sercu kiej na pochówku...
4400
4401 — I nie dziwota, jedynaczka z domu, to waju się już za nią cni... Jeszcze ździebko, na frasunek! Wiecie, pójdziem wszystkie do karczmy, bo mi już ano wódki zbrakło, a i tam pan młody kiej na wąglikach wyczekuje.
4402
4403 — W karczmie to zrękowiny będziemy odprawiać?
4404
4405 — Po staremu, jak ojce nasi robili, ja, wójt, wama to rzekłem — wierzcie.
4406
4407
4408 Kobiety się ździebko przyodziały świąteczniej i wnet wychodzili.
4409
4410 — A chłopaki to ostaną? Siostrzyne zmówiny, to i la nich uciecha — zauważył wójt, że to parobki żałosne miny mieli i poglądali na mać niespokojnie.
4411
4412 — Trudno dom na boskiej Opatrzności ostawić.
4413
4414 — Przyzwijcie ano Agatę od Kłębów, to przypilnuje.
4415
4416 — Agata już na żebry poszła. Zawoła się kogo po drodze. Chodźta, Jędrzych, i ty, Szymek, a kapoty weźta; cóż to jak te dziadaki iść chceta?... A niech się ino któren spije... to popamięta. Krowy jeszcze nie obrządzone, świni trza kartofli utłuc — baczcie o tym.
4417
4418 — Baczym, matulu, baczym! — szeptali trwożnie, choć chłopy były pod powałę i rozrosłe jako te grusze na miedzach, ale słuchali się matki kiej wyrostki, bo ich żelazną ręką za łby trzymała, a jak było potrza, to choćby i po stołku, a do kudłów sięgła i po pyskach sprała, a posłuch musiał być i uważanie.
4419
4420
4421 Poszli do karczmy.
4422
4423
4424 Noc już była ciemna, że choć oko wykol, zwyczajnie w pluchy jesienne. Wiatr szedł górą i bił w czuby drzew, że ino się kolebały i aż kładły na płoty z szumem; staw huczał i tak się ciepał, że bryzgi rozbite w pianę padały na środek drogi i nierzadko chlustały na twarze idących.
4425
4426
4427 W karczmie też widno nie było, a wiater przez wygniecioną szybkę zawiewał, aż ta lampka na sznurku za szynkwasem kolebała się kiej kwiat złoty.
4428
4429
4430 Boryna się do nich rzucił witać, a całować, a obłapiać z gorącością, że to zmiarkował, iż Jaguś jakby już jego.
4431
4432 — A Pan Jezus rzekł: weź se, robaku, niewiastę, żeby ci się, chudziaku, nie cniło samemu. Amen! — bełkotał Jambroży, ale że więcej godziny popijał, to juści, że w języku ni w nogach mocny już nie był.
4433
4434
4435 Zaraz też na szynkwasie Żyd postawił arak i słodką, i asencję, a do tego śledzie, placek z szafranem i jakieś wymyślne kukiełki z makiem.
4436
4437 — Jedzta, pijta, ludzie kochane, braty rodzone, krześcijany wierne! — zapraszał Jambroży. — Miałem i ja kobietę, ino już całkiem nie pomnę gdzie?... widzi mi się, że we Francji... nie, w Italii to było, nie... alem teraz ostał sierotą... Powiedam wam, że co starszy krzyknął: Szlusuj!
4438
4439 — Pijcie no, ludzie! Pietrze, zaczynajcie — przerwał mu Boryna, przyniósł za całą złotówkę karmelków i wtykał je Jagusi w garście. — Naści, Jaguś, słodziusieńkie są, naści.
4440
4441 — Hale... szkodujecie się... — Wzdragała się.
4442
4443 — Nie bój się... stać mnie na to, obaczysz sama... naści... a już by la ciebie i ptasiego mleka nalazł... już ci ta u mnie krzywdy nijakiej nie będzie... — i zaczął ją wpół brać a niewolić do picia i jadła. Jagna spokojnie wszystko przyjmowała, zimno i obojętnie, jakby to nie jej zmówiny były dzisiaj. Jeno tylko jedno pomyślała, czy stary te korale, o których na jarmarku wspominał, da przed ślubem.
4444
4445
4446 Gęsto pić poczęli, jeden po drugim i na przekładankę arak ze słodką, i wszyscy wraz mówić zaczęli, nawet Dominikowa podpiła se niezgorzej i nuż wywodzić różności, nuż prawić, aż się wójt dziwował, że taka mądra kobieta jest.
4447
4448
4449 Synowie się też popili, bo Jambroży, to wójt przepijali do nich gęsto i zachęcali.
4450
4451 — Pijta, chłopaki, zmówiny to Jagny, pijta...
4452
4453 — Baczym to, baczym — razem odpowiadali i chcieli Jambroża w rękę całować, aż w końcu Dominikowa odciągnęła Borynę pod okno i zaraz do niego, prosto z mostu:
4454
4455 — Wasza Jagusia, Macieju, wasza.
4456
4457 — Bóg wam zapłać, matko, za córkę. — Ułapił ją za szyję i całował.
4458
4459 — Obiecaliście zapis zrobić, co?
4460
4461 — Zapis! A co po zapisie, co moje, to i jej...
4462
4463 — Hale, żeby to śmiałe oko miała przed pasierbami, żeby nie wyklinali!
4464
4465 — Wara im do mojego! Wszystko moje — to i Jagusine wszystko.
4466
4467 — Bóg wam zapłać, ale miarkujcie ino, że to starsi ździebko jesteście, a przecież i tak kużden śmiertelny, bo to
4468
4469
4470
4471         Śmierć nie wybiera,
4472         Dziś człowiek — jutro jagnię
4473         Równo jej popadnie...
4474
4475
4476
4477 — Jeszczem krzepki, ze dwadzieścia roków strzymam — nie bójcie się!
4478
4479 — I nieboja wilcy zjedli.
4480
4481 — Takim rad, że mówcie, czego chcecie. Chcecie, bym zapisał te trzy morgi koło Łukaszowych?
4482
4483 — Dobra i psu mucha, kiej głodny — my ta niegłodne. Na Jagusię po ojcu wypadnie pięć i z morga lasu... zapiszcie i wy sześć. Te sześć morgów przy drodze, gdzieście to latoś mieli kartofle.
4484
4485 — Najlepsze pole moje!
4486
4487 — Niby Jagusia to wybierek, a nie najlepsza we wsi!
4488
4489 — Przeciech że tak, bez to i swatów posłałem, ale bójcie się Boga, sześć morgów to karwas pola, całe gospodarstwo. Co by dzieci powiedziały! — Jął się drapać po głowie, bo go żałość ułapiła za serce; jakże, tyle pola dać, najlepszej ziemi!
4490
4491 — Moiściewy, mądrzyście i wy, że szukać, miarkujecie sami, że zapis to ino przespieczność la dziewczyny. Przeciech tego grontu, póki żyjecie, nikt wama nie odmierzy i nie weźmie — a co jest Jagusine, co jej się po sprawiedliwości należy po ojcu, to zaraz na zwiesnę omętrę się sprowadzi i już wasze, możecie se obsiewać... Miarkujecie, że to nie krzywda wasza, i te sześć morgów zapiszecie.
4492
4493 — Juści, la Jagusi zapiszę...
4494
4495 — Kiedy?
4496
4497 — A choćby i jutro! Nie, w sobotę na zapowiedzi damy i zaraz pojedziemy do miasta. Co tam, raz kozie śmierć!
4498
4499 — Jaguś, chodź ino, córuchno, chodź! — zawołała na dziewczynę, której wójt tak coś prawił a przypierał do szynkwasu, że śmiała się w głos.
4500
4501 — A to ci, Jaguś, Maciej zapisują te sześć morgów przy drodze — powiedziała.
4502
4503 — Bóg wam zapłać — szepnęła wyciągając doń rękę.
4504
4505 — Napijcie się do Jagny tej słodziuśkiej...
4506
4507
4508 Napili się, Maciej ujął ją wpół i wiódł do gromady, ale mu się wymknęła i podeszła do braci, z którymi rajcował a popijał Jambroży.
4509
4510
4511 W karczmie gwar się podnosił coraz większy i ludzi przybywało, bo jaki taki, zasłyszawszy głosy, wstępował zajrzeć, a któren znów, by się przy tej okazji napić za darmo; nawet dziad ślepy, wodzony przez psa, znalazł się i siedział na widnym miejscu, nasłuchiwał i raz wraz pacierz mówił w głos, aż posłyszeli i sama Dominikowa dała mu wódki, przegryźć i parę dwojaków w garść.
4512
4513
4514 Tęgo sobie podpili, że już wszyscy razem gadali, a brali się w bary, a obłapiali, a całowali i kużden drugiemu był bratem i przyjacielem, zwyczajnie, jak przy gęstym kieliszku.
4515
4516
4517 Ino Żyd uwijał się cicho i stawiał coraz nowe kwarty i butelki z piwem, a zapisywał kredą na drzwiach, co kto stawiał.
4518
4519
4520 A Boryna był jakby oczadziały z uciechy, pił, częstował, zapraszał, gadał, jak mało kto go kiedy słyszał, i cięgiem do Jagusi ciągnął i słodkości jej prawił, po gębusi głaskał, że to nieobyczajnie było tak przy wszystkich ułapić ją za szyję i całować, choć go i ciągotki sielne brały, że zdzierżyć nie mógł, to ino wpół ją chwytał a w ciemny kąt ciągnął.
4521
4522
4523 Dominikowa wrychle się opatrzyła, że czas już do domu iść, i jęła synków wołać, żeby się zbierali.
4524
4525
4526 Ale Szymek już był spity, to ino na matczyne gadanie pasa poprawił, pięścią grzmotnął w stół i krzyknął:
4527
4528 — Gospodarz jestem, psiachmać!... Komu wola, niech idzie... Chcę pić, to pił będę... Żydzie, gorzałki!
4529
4530 — Cichoj, Szymek, cichoj, bo cię spierą! — jęczał łzawo Jędrzych, też już mocno pijany, i odciągał za kapotę brata.
4531
4532 — Do domu, chłopaki, do domu! — syknęła Dominikowa groźnie.
4533
4534 — Gospodarz jestem! Chcę ostać, to ostanę i gorzałkę pił będę... dosyć już matczynego panowania... a nie... wygonię... psiachmać...
4535
4536
4537 Ale stara grzmotnęła go ino w piersi, aż się potoczył i opamiętał wnet, a Jędrzych nadział mu czapkę i wyprowadził na drogę, ale Szymka widać rozebrało powietrze, bo ino uszedł parę kroków, zatoczył się, chwycił płotka i jął krzyczeć i mamrotać:
4538
4539 — Gospodarz jestem, psiachmać... gront mój... moja wola robić... gorzałkę pił będę... Żydzie, araku!... a nie... wygonię...
4540
4541 — Szymek! Loboga, Szymek, chodzi do domu, matula idą! — jęczał Jędrzych i płakał rzewnymi łzami.
4542
4543
4544 Wkrótce nadeszła stara z Jagną i zabrała synów spod płota, bo się tam już byli ździebko za łby brali i tarzali po błocie.
4545
4546
4547 A w karczmie po wyjściu kobiet przycichło nieco, ludzie się porozchodzili z wolna, że ostał ino Boryna ze swatami, Jambroży i dziad zarówno ze wszystkimi już pijący.
4548
4549
4550 Jambroży był nieprzytomny, stał na środku, podśpiewywał, to opowiadał w głos:
4551
4552 — Czarny był... jak ten sagan był czarny... — zmierzył do mnie... ale trafisz mę gdzieś... wraziłem mu bagnet w kałdun... zakręciłem, że ino chrupnęło... pierwszy!... Stoimy... stoimy... a tu naczelnik wali... Jezu Chryste! Sam naczelnik!... Chłopaki... powiada... Narodzie... powiada... Szlusuj... szlusuj... — krzyknął ogromnym głosem, wyprostował się jak struna i cofał się wolno, aż mu drewniana noga stukała. — Pijcie do mnie, Pietrze, pijcie... sierotam jest... — bełkotał niewyraźnie spod ściany, ale się nie doczekał, bo naraz się porwał i wyszedł z karczmy, tylko z drogi dolatywał jego głos chrapliwy, śpiewający...
4553
4554
4555 A do karczmy wszedł młynarz, ogromny chłop, ubrany z miejska, z czerwoną twarzą, siwy i z małymi, bystrymi oczkami.
4556
4557 — Pijecie se, gospodarze! Ho, ho i wójt, i sołtys, i Boryna! Wesele czy co!
4558
4559 — Nie co insze. Napijcie się z nami, panie młynarzu, napijcie — proponował Boryna.
4560
4561
4562 Przepili znów kolejką.
4563
4564 — Kiejście tacy, powiem wam nowinę, że wytrzeźwiejeta!
4565
4566
4567 Wytrzeszczyli na niego nieprzytomne oczy.
4568
4569 — A to nie ma godziny, jak dziedzic sprzedał porębę na Wilczych Dolach!
4570
4571 — A hycel, psie krótki! Sprzedał, naszą porębę sprzedał! — krzyknął Boryna i w zapamiętałości grzmotnął butelką o ziemię.
4572
4573 — Sprzedał! Prawo jest i na dziedzica, i na kużdego, prawo jest... — bełkotał pijany Szymon.
4574
4575 — Nieprawda! Ja, wójt, to wama mówię, że nieprawda, to wierzcie!
4576
4577 — Sprzedał, ino że wziąć nie damy, jak Bóg na niebie, nie damy! — wołał Boryna i bił pięścią w stół...
4578
4579
4580 Młynarz poszedł, a oni jeszcze długo w noc radzili i odgrażali się dworowi.
4581
4582
4583
4584
4585
4586
4587
4588
4589
4590
4591 IX
4592
4593
4594 Zbiegło dni parę od zmówin Jagusinych.
4595
4596
4597 Deszcze ustały, drogi ociekły i stężały nieco, wody spłynęły, że ino po bruzdach, a gdzieniegdzie i po nizinach a łęgach siwiały się mętne kałuże kiej te oczy zapłakane...
4598
4599
4600 Nadszedł Dzień Zaduszny, szary, bezsłoneczny i martwy, że nawet wiatr nie przegarniał zeschłymi badylami ni chwiał drzewami, co stały ciężko pochylone nad ziemią...
4601
4602
4603 Bolesna, głucha cisza przygnietła świat.
4604
4605
4606 A w Lipcach już od rana dzwony biły wolno a bezustannie — i żałosne, rozbolałe dźwięki pojękiwały po omglonych, pustych polach; ponurym głosem żałoby wołały w ten dzień smętny, w ten dzień, co wstał blady, spowity w mgły aż do tych dal zapadłych, aż do tych bezkresów ziemi i nieba, siny, do niezgłębionej topieli podobny.
4607
4608
4609 Od zórz wschodnich, co się jeszcze żarzyły blado, kieby ta miedź stygnąca, spod sinych chmur zaczęły płynąć stada wron i kawek...
4610
4611
4612 Szły wysoko, wysoko, że ledwie okiem rozeznał i ledwie uchem pochwycił tę dziką, żałosną wrzawę krakań, podobną do jęków nocy jesiennych...
4613
4614
4615 A dzwony biły wciąż.
4616
4617
4618 Ponury hymn rozlewał się ciężko w martwym, ogłuchłym powietrzu, opadał na pola jękami, huczał po wsiach i lasach żałością, płynął światem całym, że ludzie i pola, i wsie zdały się już być jednym wielkim sercem, bijącym skargą żałosną...
4619
4620
4621 Ptactwo płynęło wciąż, aż dziw i lęk ogarniał, bo szły coraz niżej i coraz większymi stadami, że niebo pokryło się jakby sadzą rozwianą, a głuchy szum skrzydeł i krakań wzmagał się, potężniał i huczał niby burza nadciągająca... Zataczały kręgi nad wsią i jak kupa liści porwana przez wichurę kołowały nad polami, opadały na lasy, wieszały się na nagich topolach, obsiadły lipy przy kościele, drzewa na cmentarzu, sady, kalenice chałup, płoty nawet... aż zestraszone bezustannym biciem dzwonów zerwały się i czarną chmurą leciały ku borom... a ostry, przenikliwy szum płynął za nimi.
4622
4623 — Ciężka zima będzie! — mówili ludzie.
4624
4625 — Do lasów ciągną, ani chybi, śniegi wnet spadną.
4626
4627
4628 I wychodzili przed chałupy coraz liczniej, bo nigdy jeszcze nie widziano tyle ptactwa razem — patrzano długo, ze smutkiem dziwnym, aż zniknęły w borach. Patrzano, wzdychano ciężko, jaki taki znak krzyża położył na czole w obronie przed złem, i jęli się przyodziewać do kościoła i wychodzić, bo dzwony wciąż jęczały głucho, a z drugich wsi już szli ludzie drogami, majaczyli wskroś mgieł po ścieżkach i dróżkach.
4629
4630
4631 Smutek przejmujący padł na wszystkie dusze; jakaś dziwnie bolesna cichość omotała serca — cichość rozpamiętywań żałośliwych i wspominek o tych, co już byli odeszli tam, pod te brzozy zwieszone, pod te czarne, pochylone krzyże...
4632
4633 — Mój ty Jezu kochany! Mój Jezu! — wzdychali i podnosili szare, jak ta ziemia, twarze i topili oczy beztrwożne w tajemnicy, i szli spokojnie składać ofiary i pacierze za zmarłych.
4634
4635
4636 Wieś była jakby zatopiona w ciężkiej, żałośliwej ciszy — jeno jękliwe, proszalne śpiewania dziadów spod kościoła dochodziły czasami.
4637
4638
4639 I u Borynów ciszej było niźli zazwyczaj, chociaż tam, we środku, siedziało piekło przytajone, gotowe za lada czym wybuchnąć...
4640
4641
4642 Jakże, dzieci wiedziały już o wszystkim.
4643
4644
4645 A wczoraj, w niedzielę, wyszły pierwsze zapowiedzi starego z Jagusią...
4646
4647
4648 W sobotę to jeździli do miasta, gdzie u rejenta zapisał Boryna sześć morgów Jagusi... Wrócił późno i z twarzą podrapaną, bo że był zdziebko napity, to już na wozie chciał był Jagnę brać, ale tyla wziął, co pięścią a pazurami mu dały.
4649
4650
4651 A w domu z nikim nie mówił, choć i Antek cięgiem nasuwał mu się na oczy, ino zaraz legł spać, jak stał, w butach i kożuchu... aż rano Józia zaczęła mamrotać na niego, że pierzynę błotem pomazał.
4652
4653 — Cichoj, Józia, cichoj! Zdarzy się to i niektóremu, co nigdy gorzałki nie pije... — powiedział wesoło i zaraz od rana poszedł do Jagny i już tam do późna przesiedział, że próżno z obiadem i wieczerzą nań czekali.
4654
4655
4656 I dzisiaj wstał późno, już dobrze po wschodzie, w najlepszą kapotę się przyodział, buty świąteczne kazał se Witkowi sadłem wysmarować i nowe wiechetki ze słomy przyciąć — Kuba go wygolił, a on się pasem okręcił, kapelusz nadział i niecierpliwie wyglądał przez okno na ganek, bo tam Hanka iskała chłopaka, a nie chciał się z nią widzieć, aż i dopatrzył, że weszła na chwilę do izby, to się chyłkiem wysunął w opłotki — i tyla go już dnia tego widzieli...
4657
4658
4659 Józka cały dzień popłakiwała i tłukła się po izbie, jak ten ptak zamknięty! Antek zaś gorzał w mękach coraz boleśniejszych i sroższych — ani jadł, ni spał, ni mógł się zająć czymkolwiek; był ogłuszony jeszcze, nieprzytomny zgoła i nie wiedzący, co się z nim dzieje. Twarz mu poczerniała, że tylko oczy uczyniły się jeszcze większe i płonęły szklisto, jakby łzami skamieniałymi — zęby zacinał, żeby nie krzyczeć w głos i nie wyklinać, a chodził wciąż po izbie, to po obejściu, to w opłotki szedł lub na drogę i powracał, padał w ganku na ławę i siedział godzinami, zapatrzony przed się i utopiony w bólu, co w nim rósł jeszcze i potężniał.
4660
4661
4662 Dom ogłuchł, ino płakania w nim się rozlegały, jęki a westchnienia, kieby po pogrzebie czyim. Drzwi stały wywarte na rozcież do obór i chlewów, że inwentarz łaził po sadzie i zaglądał w okna, a nie miał go kto nagnać z powrotem, tyle co stary Łapa naszczekiwał i zaganiał, ale na darmo, bo nie uradził.
4663
4664
4665 W stajni na werku Kuba czyścił strzelbę, a Witek z podziwem nabożnym przyglądał się temu i wyzierał okienkiem, żeby ich kto nie zeszedł.
4666
4667 — Huknęło, że Jezus! Myślałem, że to dziedzic abo borowy strzelają...
4668
4669 — Hale... juści... dawnom nie strzelał, tęgom nabił i gruchnęło kiej z harmaty...
4670
4671 — Toście zaraz z wieczora poszli?...
4672
4673 — Tak, poszedłem na dworskie, pod las, bo tam na oziminę lubią kozy wychodzić... Ćma była, tom siedział długo... aż tu na świtaniu rogacz idzie... Przyczaiłem się tak, że ino z pięć kroków był ode mnie... nie strzeliłem, bo okrutny był, kiej wół... to myślę... nie uredzę... Puściłem go... a w jaki pacierz abo dwa... łanie wyszły... Wybrałem se najlepszą... inom przyłożył, jak nie huknie! Tęgom nabił, ba, aże mi ramię spuchnęło, tak dostałem przykładem... ale się zwaliła... ino kopała nogami... jeszcze by nie... z pół garści siekańca dostała w bok... a beczała jucha... ażem się bojał, by nie posłyszał borowy, i dorznąć musiałem...
4674
4675 — W lesie ostała, co? — pytał chłopak rozgorączkowany opowieścią.
4676
4677 — Gdzie ostała, to ostała, nic ci do tego, a powiedz komu choć słowo, to obaczysz, co ci zrobię...
4678
4679 — Kiej przykazujecie, to i nie powiem, a Józi to można?
4680
4681 — Hale, cała wieś by zaraz wiedziała. Naści dziesiątkę, kup se co...
4682
4683 — Nie powiem i tak, ino mnie weźcie kiedy ze sobą, moi złoci, moi...
4684
4685 — Śniadanie! — krzyczała sprzed domu Józka.
4686
4687 — Ino cicho być, wezmę cię, wezmę!
4688
4689 — I dacie mi choć ten raziczek strzelnąć, dacie? Co? — błagał.
4690
4691 — Ale... proch to myśli, głupi, że darmo dają...
4692
4693 — Mam pieniądze, Kuba, mam, jeszcze w jarmarek dali mi gospodarz dwa złote, co je chowam na wypominki, to...
4694
4695 — Dobrze, dobrze, nauczę cię — szepnął i pogładził chłopaka po głowie... bo go tak ujął za serce tym skamleniem.
4696
4697
4698 A w parę pacierzy po śniadaniu już obaj szli do kościoła. Kuba kusztykał raźno, a Witek ostawał się nieco, bo mu markotno było, że to nie miał butów, ino boso szedł.
4699
4700 — A czy to można do zakrystii boso, co? — pytał cicho.
4701
4702 — Głupiś! Pan Jezus ci ta na buty czyje zważa, a nie na pacierze...
4703
4704 — Pewnie że tak, ino w butach to zawżdy przystojniej... — szeptał smutniej.
4705
4706 — Kupisz ty sobie jeszcze buty, kupisz...
4707
4708 — A kupię, Kuba, kupię. Niech ino podrosnę na parobka, to zaraz pojadę do Warszawy i zgodzę się do koni... a w mieście to już wszystkie chodzą w butach, prawda, Kuba?
4709
4710 — Prawda, prawda! — baczysz to jeszcze?
4711
4712 — I jak! Pięć roków miałem, kiej mę Kozłowa przywieźli, to i baczę dobrze... juści... ziąb był... piechtyśmy szli do maszyny... baczę... a tu tyla jarzącego światła... że jeszcze mę w oczach ćmi... baczę... a dom kiele domu i takie wielgachne niczym kościół...
4713
4714 — Bajesz! — rzucił wzgardliwie.
4715
4716 — Baczę dobrze, Kuba... przeciem i dachów nie dojrzał... a tyla powozów... okna do samej ziemi... juści... całe ściany widzi mi się ze szyb... i takie cięgiem dzwonienie...
4717
4718 — Kościołów tyla, to i nie dziwota!
4719
4720 — Pewnie, bo skądże by dzwonienia były?
4721
4722
4723 Zmilkli, bo już weszli na cmentarz i jęli się przepychać przez gęsty tłum, co był zaległ dookoła kościoła, że to we środku pomieścić się nie mogli.
4724
4725
4726 Dziady uczyniły ulicę od głównych drzwi aż hen na drogę, a każden na swój sposób się wydzierał, a krzyczał, a modlił w głos i dopraszał wspomożenia, a jak niektórzy to i na skrzypkach pogrywali, i pieśnie wyciągali jękliwymi głosami, a drugie na piszczałkach libo i harmonikach, że wrzask się rozlegał, aż w uszach wierciło...
4727
4728
4729 W zakrystii też było narodu gęsto, aż żebra trzeszczały przy stole, gdzie organista przyjmował na wypominki, a przy drugim syn jego, Jaś, ten, co to był we szkołach.
4730
4731
4732 Kuba docisnął się przódzi i niemałą litanię imion podał organiście, któren zapisywał i brał za każdą duszę po sześć groszy albo i po trzy jajka, jeśli kto nie miał gotowych pieniędzy.
4733
4734
4735 Witek ostał nieco w tyle, że go to po bosych nogach srodze deptali, ale się pchał, jak mógł, choć ta i niejeden burknął, że to się to pod łokcie ciśnie a starszym zastąpia, pieniądze w garści ściskał — dopiero kiej go dopchnęli do stołu, wprost organisty, zapomniał języka w gębie... Jakże, gospodarze sami, a gospodynie ino, cała wieś prawie, bo i młynarzowa w kapeluszu kiej dziedziczka, i kowalowie, i wójt ze swoją... a wszyscy patrzą w niego... to nasłuchują... przypominają sobie w głos dusze różne... i po dziesięć... i po dwadzieścia imion podają... za całą familię... za ojców, dziadów i pradziadów... A on co?... Wie to, kto jego mać? Kto ojciec?... Wie?... Ma to dać za kogo?... Jezu mój! Jezusiczku... to ino gębę szeroko otworzył i te oczy modre i stojał nieruchawy jako ten głupi i serce mu się skurczyło z bolenia, że ledwie zipał, ledwie mógł złapać tego dechu... i tak mu się ckno zrobiło w dołku, jakby już miał ostatnią parę puścić... ale nie dostojał tak, bo go odepchnęli w kąt, pod kropielnicę, to się ino wsparł głowiną o oną misę cynową, żeby nie paść, a łzy to mu jak te paciorki suły się z oczów... jak te różańce żałosne... i próżno je chciał powstrzymać... daremnie... i tak się trząsł w sobie, tak dygotał każdą kosteczką, że ani zębów zewrzeć nie mógł, ani ustoić prosto; przysiadł w kącie na podłodze, od oczów ludzkich, i płakał rzewnymi, sierocymi łzami...
4736
4737 — Matulu! Matulu! — skamlało w nim cosik i oździerało mu duszę do dna. A pomiarkować nie mógł ni rozeznać, czemu to wszyscy ojców mają, matki mają, a on jeden sierota, on jeden tylko, on jeden...
4738
4739 — Jezu mój, Jezu!... — chlipał i zanosił się jako ten ptaszek duszony w sidłach, dopiero Kuba go odnalazł i zawołał:
4740
4741 — Witek, dałeś to już na wypominki?
4742
4743 — Nie — odrzekł, porwał się z nagła, wytarł oczy i z mocą jął iść do stołu... tak, i on poda imiona... co ta mają wiedzieć, że nie ma nikogo... po co... sierota, to la siebie... a znajda, to znajda... Zadzierżysto powiódł oczami i pewnym głosem podał imiona: Józefy, Marianny i Antoniego, te, co mu pierwsze przyszły na pamięć...
4744
4745
4746 Zapłacił, wziął resztę i poszedł z Kubą na kościół pomodlić się i wysłuchać, jak ksiądz wypomni jego dusze...
4747
4748
4749 Na środku kościoła stał katafalk z trumną na wierzchu obstawioną jarzącymi światłami, a ksiądz z ambony wypominał nieskończone litanie imion — a co przerwał, odpowiadał mu głośny pacierz, mówiony przez wszystkich za te zmarłe w czyścu ostające.
4750
4751
4752 Witek przyklęknął przy Kubie, któren wyciągnął z zanadrza koronkę i jął odmawiać wszystkie Zdrowaś i Wierzę, jakie ksiądz nakazywał; zmówił i on pacierz jeden i drugi, ale zmorzyły go w końcu monotonne głosy modlitw, ciepło i wyczerpanie płaczem, to się ździebko wsparł o biedro Kuby i zasnął...
4753
4754
4755
4756
4757
4758
4759
4760 Po południu, na nieszpory, jakie się odprawiały raz w rok w cmentarnej kaplicy, pociągnęli wszyscy od Boryny.
4761
4762
4763 Szli Antkowie z dziećmi, szli kowalowie, szła Józka z Jagustynką, a na końcu kusztykał Kuba z Witkiem — bych już tych świątków zażyć do cna.
4764
4765
4766 Dzień już przywierał szare, zmęczone powieki, gasnął i zapadał z wolna w przerażające, smutne topiele zmroków; wiatr się poruszył i przeciągał po polach z jękiem, tłukł się między drzewinami a wionął surowym, przegniłym tchem jesieni.
4767
4768
4769 Cicho było, tą dziwnie posępną cichością Zaduszek; tłumy szły drogą w surowym milczeniu, ino tupot nóg się rozlegał głucho, ino te drzewa przydrożne chwiały się niespokojnie i cichy a bolesny szum gałęzi drżał nad głowami, ino te grania i śpiewy proszalne dziadów łkały w powietrzu i opadały bez echa...
4770
4771
4772 Przed wrótniami, a nawet i wśród mogił, pod murem, stały rzędy beczek solówek, a obok nich rozkładały się gromady dziadów.
4773
4774
4775 A naród płynął całą drogą pod topolami ku cmentarzowi; w mroku, co był już przytrząsł świat jakby popiołem szarym, błyskały światła świeczek, jakie mieli niektórzy, i chwiały się żółte płomyki lampek maślanych, a każdy, nim wszedł na cmentarz, wyciągał z tobołka chleb, to ser, to ździebko słoniny albo kiełbasy, to motek przędzy lub tę przygarść lnu wyczesanego, to grzybów wianek, i składali to wszystko pobożnie w beczki — a były one księże, były organistowe i Jambrożego, a reszta dziadowskie, a któren w nie nie kładł, to grosz jaki wciskał w wyciągnięte ręce dziadowskie... i szeptał imiona zmarłych, za które prosił o pacierz...
4776
4777
4778 Chór modłów, śpiewów, imion wypominanych jękliwym rytmem wznosił się wciąż nad wrótniami, a ludzie przechodzili — szli dalej, rozpraszali się wśród mogił, iż wnet, niby robaczki świętojańskie, jęły jaśnieć i migotać światełka wskroś mroków i gąszczów drzew, i traw zeschniętych.
4779
4780
4781 Głuchy, przyciszony trwożnie szept pacierzy drgał w przyziemnej ciszy; czasem szloch bolesny zerwał się z mogił; czasem lament żałosny wił się w rozdzierających skrętach wśród krzyżów; to jakiś nagły, krótki, nabrzmiały rozpaczą krzyk jak piorun rozdzierał powietrze albo ciche płacze dziecięce — sieroce płacze kwiliły w omroczonych gąszczach niby pisklęta...
4782
4783
4784 A chwilami opadało na cmentarz głuche i ciężkie milczenie, że ino drzewa szumiały posępnie, a echa płakań ludzkich, skarg, krzyków bolesnych, żałości biły ku niebu, w świat cały szły...
4785
4786
4787 Ludzie snuli się wśród mogił cicho, szeptali lękliwie i trwożnie poglądali w dal omroczoną, niezgłębioną...
4788
4789 — Każdy umiera! — wzdychali ciężko z kamienną rezygnacją i wlekli się dalej, przysiadali przy grobach ojców, mówili pacierze, to siedzieli cisi, zadumani, głusi na życie, głusi na śmierć, głusi na ból — jak te drzewa, i jak te drzewa kolebały się im dusze w sennym poczuciu trwogi...
4790
4791 — Jezus mój! Panie miłosierny, Mario! — rwało się im z dusz umęczonych zamętem i podnosili twarze zakrzepłe i wyczerpane jak ta ziemia święta, a oczy szare niby te kałuże, co się jeszcze siwiły w mrokach, wieszali u krzyżów i ruchami tych drzew rozchwianych sennie osuwali się na kolana; do stóp Chrystusa rzucali serca strwożone i wybuchali świętym płaczem oddania się i rezygnacji.
4792
4793
4794 Kuba z Witkiem chodzili razem z drugimi, a gdy już do cna pociemniało, Kuba powlókł się w głąb, na stary cmentarz.
4795
4796
4797 A tam na zapadniętych grobach cicho było, pusto i mroczno — tam leżeli zapomniani, o których i pamięć umarła dawno — jako i te dnie ich, i czasy, i wszystko; tam jeno ptaki jakieś krzyczały złowrogo i smutnie szeleściła gęstwa, a gdzieniegdzie sterczał krzyż spróchniały — tam leżały pokotem rody całe, wsie całe, pokolenia całe — tam się już nikt nie modlił, nie płakał, lampek nie palił... wiatr jeno huczał w gałęziach a rwał liście ostatnie i rzucał je w noc na zatracenie ostatnie... tam jeno głosy jakieś, co nie były głosami, cienie, co nie były cieniami, tłukły się o nagie drzewa kiej te ptaki oślepłe i jakby skamlały o zmiłowanie...
4798
4799
4800 Kuba wyjął z zanadrza parę oszczędzonych skibek chleba, rwał je w glonki, przyklękał i rozrzucał po mogiłach.
4801
4802 — Pożyw się, duszo krześcijańska, co cię wypominam w wieczornym czasie, pożyw się, pokutnico człowiecza, pożyw się! — szeptał z przejęciem.
4803
4804 — Wezną to? — pytał cicho Witek zatrwożonym głosem.
4805
4806 — Przeciech! Ksiądz żywić nie da!... w beczki drugie kładą, ale tym biedotom nic z tego... Księdzowe albo i dziadoskie świnie mają wyżerkę... a dusze pokutujące głód cierpią...
4807
4808 — Przyjdą to?...
4809
4810 — Nie bój się... Wszystkie te, co czyścowe męki cierpią... wszystkie. Pan Jezus odpuszcza je na ten dzień na ziemię, żeby swoich nawiedziły...
4811
4812 — Żeby swoich nawiedziły! — powtórzył z drżeniem Witek.
4813
4814 — Nie bojaj się, głupi, zły dzisiaj nie ma przystępu, wypominki ano odganiają go, i te pacierze, i te światła... A i Pan Jezus sam chodzi se dzisiaj po świecie i liczy, gospodarz kochany, co mu ta jeszcze dusz ostało, aż se wybierze wszystkie, wybierze... Dobrze baczę, jak matula mówili, a i stare ludzie przytwierdzają...
4815
4816 — Pan Jezus se chodzi dzisiaj po świecie! — szeptał Witek i oglądał się bacznie...
4817
4818 — Ale, zobaczysz ta... to ino święte widzą abo i zasie pokrzywdzone najbarzej...
4819
4820 — Patrzcie no, a tam się świeci i ludzie jakieś są — zawołał Witek ze strachem wskazując na szereg mogił pod samym płotem...
4821
4822 — To leżą ci, co ich to w boru pobili... juści... i moje pany tam leżą... i matka moja... juści...
4823
4824
4825 Przedarli się przez gąszcz i przyklęknęli u mogił zapadłych i tak rozwianych, że ledwie ślad ino został; ani krzyże ich znaczyły, ni drzewa jakie ocieniały, nic, jeno ten piach szczery, parę zeschłych badyli dziewanny i cisza, zapomnienie, śmierć...
4826
4827
4828 Jambroży z Jagustynką i Kłąb stary klęczeli przy tych grobach umarłych; dwie lampki tliły się wciśnięte w piasek, wiatr zawiewał i kołysał światłami, i rwał słowa pacierzy, i niósł je w noc czarną...
4829
4830 — Juści... matula moja tam leżą... baczę... — szeptał Kuba cicho, więcej do siebie niźli do Witka, któren przykucnął przy nim, bo ziąb go przejmował na wskroś.
4831
4832 — A zwali ją Magdaleną... Ociec gront swój mieli, ale służyli we dworze za furmana... w ogiery ino jeździli ze starszym panem... a potem pomarli... gront stryje wzieni... a ja pańskie prosiaki pasałem... Juści, Magdalena było matce, a ojcu Pieter i na przezwisko Socha, jako i mnie jest — A potem dziedzic do koni mnie wziął, bym w ogiery po ojcu jeździł... to ino na polowania we świat, do drugich panów jeździlim cięgiem... strzylałem i ja niezgorzej... że młodszy dziedzic strzelbę mi dali... a matka ino ze starszą panią siedziała we dworze... Dobrze baczę... i kiej wszystkie szły... wzieni i mnie... Bez cały rok byłem... a co kazali, robiłem... juści, nie jednego burka zakatrupiłem... nie dwóch... a młodszy dziedzic dostał we flaki... wątpia mu wypłynęły... Pan mój przecie... dobry człowiek... na bary wziąłem i wyniesłem... a potem do ciepłych krajów pojechał, i mnie kazał starszemu panu listy nieść... poszedłem... juści, że sterany byłem kiej ten pies... kulas mi przestrzelili, zagoić się nie chciał, że to cięgiem ino na dworze, pod gołym niebem... a śniegi były po pas i mrozy siarczyste... baczę... juści... przywlekłem się nocą... szukam... Jezus, Mario! Jakby mnie kto kłonicą przez ciemię zdzielił!... Dworu nie ma, gumien nie ma... płotów nawet nie ostało... do cna wszystko spalone... a stary pan i pani starsza, i matula moja... i ta Józefka, co za pokojówkę była... pobite leżą na śmierć w ogrodzie!... Jezu! Jezu! baczę wszystko... juści... Mario! — jęczał cicho i łzy jak groch sypały mu się tak gęsto po twarzy, że i już nie obcierał... pojękiwał ino z żałości i utęsknienia, bo jak żywe tak mu to wszystko stanęło przed oczami, a Witek spał se, bo strudzona była biedota płakaniem...
4833
4834
4835 Noc była coraz głębsza, wiatr mocniej targał drzewami, że długie warkocze brzóz zamiatały po mogiłach, a białe ich pnie, niby w gzła śmiertelne przyodziane, majaczyły w mrokach... Ludzie się rozchodzili... światła gasły... śpiewy dziadów umilkły... milczenie uroczyste a pełne dziwnych szelestów i głosów przejmujących zapanowało wśród mogił... Cmentarz jakby się napełniał cieniami... tłumem widm... gąszczem mrocznych zarysów... gędźbą rozjęczonych a cichych głosów... oceanem dziwnych drgań, ruchem ciemności... błyskami trwogi, niemym łkaniem... tajemnicą pełną przerażenia i zamętu — aż stado wron zerwało się z kaplicy i z krzykiem uciekały na pola, a psy w całych Lipcach poczęły wyć długo, rozpaczliwie, żałośnie...
4836
4837
4838 Wieś była cicha mimo święta, drogi były puste, karczma zamknięta, a gdzieniegdzie tylko przez małe zapocone szybki błyskały światełka i płynęły ciche śpiewy pobożnych i głośne modlitwy odmawiane za zmarłych...
4839
4840
4841 Z trwogą wysuwano się przed domy, z trwogą nasłuchiwano szumów drzew, z trwogą patrzano w okna, czy nie stoją, nie jawią się ci, co w dniu tym błądzą, przygnani tęsknotą i wolą Bożą... czy nie jęczą pokutniczo na rozstajach... czy nie zaglądają przez szyby żałośnie?...
4842
4843
4844 A gdzieniegdzie, starym zwyczajem świętym, gospodynie wystawiały na przyzby resztki wieczerzy, żegnały się pobożnie i szeptały...
4845
4846 — Naści, pożyw się, duszo krześcijańska, w czyścu ostająca...
4847
4848
4849 Wśród ciszy, smętku, rozpamiętywań, lęku płynął ten wieczór Zaduszek...
4850
4851
4852 W izbie u Antków siedział Roch, ten ci wędrownik z Ziemi Świętej, i czytał a powiadał pobożne i święte historie.
4853
4854
4855 Ludzi było dość, bo i Jambroży z Jagustynką i Kłębem przyszli, i Kuba z Witkiem, i Józia z Nastusią; nie było tylko starego Boryny, któren do późna w noc siedział u Jagusi.
4856
4857
4858 Cicho było w izbie, że ino ten świerszcz za kominem skrzypiał, a trzaskały suche karpy na ogniu.
4859
4860
4861 Siedzieli wszyscy na ławach przed kominem, ino Antek pod oknem.
4862
4863
4864 A Roch przegarniał raz wraz kijaszkiem wągielki i cichym głosem mówił:
4865
4866
4867 ...Niestraszno umierać, nie, bo —
4868
4869
4870 „Jako ci ptaszkowie, co pod zimę do ciepłych krajów ciągną, tak ci duszyczka strudzona do Jezusa podąża...
4871
4872
4873 Jako te drzewiny, w nagości stojące o zwieśnie, Pan przyodziewa w listki zielone a kwiatuszki pachnące, tak ci, duszo człowiecza, do Jezusa iść po radość, po wesele, po zwiesnę i ono przyobleczenie wieczne...
4874
4875
4876 Jako tę ziemię rodzącą a strudzoną ogarnia słońce — tak ci Pan przyhołubi duszyczkę każdą, że nic jej zimy, nic jej bolenie, nic jej śmierć.
4877
4878
4879 Hej! Bo ino płakanie jest na tej ziemice, jeno żałość a turbacja!
4880
4881
4882 I złość jako te osty się pleni, i w bory urasta!
4883
4884
4885 A wszystko próżne jest i daremne — jako to próchno, jako te pępuszki, co je na wodzie wiater wydyma, a drugi je zasię precz żenie.”
4886
4887
4888
4889
4890
4891
4892
4893
4894
4895
4896 X
4897
4898
4899 — Na ambonie i każdemu z osobna to mówię, ale wy jak te psy tylko nastajecie jeden na drugiego, tylko... — wiatr resztę słów wepchnął mu do gardła, że ksiądz się srodze zakasłał, a Antek nic nie rzekł, szedł w podle i wypatrywał w mrokach, pomiędzy drzewami.
4900
4901
4902 Wiatr się podnosił coraz mocniejszy, przewalał się po drodze i tak bił w topole, i miotał nimi, aż się przyginały z jękiem i szumiały rozsrożone.
4903
4904 — A mówiłem jusze — zaczął znowu ksiądz — żeby sam kobyłę zaprowadził do stawu, to ją naprzód wypuścił — no, i zapodziała się... Ślepa przecież, zalezie gdzie między płoty i jeszcze nogi połamie! — Biadał i bardzo troskliwie szukał, zaglądał za drzewo każde, wypatrywał po polach.
4905
4906 — Przeciech zawżdy sama chodziła...
4907
4908 — Zna dobrze drogę do stawu... przecież, nalał kto bądź wody do beczki, wykręcił tylko, a ona już sama trafiła na plebanię... — Ale w dzień ją zaprzęgali... a dzisiaj Magda czy Walek puścili ją już o zmierzchu... Walek! — krzyknął głośno, bo cień jakiś zamajaczył wśród topoli...
4909
4910 — Walka widziałem po naszej stronie, ale jeszcze przed zmrokiem.
4911
4912 — Polazł ją szukać, rychło w czas. Klacz ma ze dwadzieścia roków, przy mnie się ulęgła... wysłużyła sobie łaskawy chleb... a przywiązana jak człowiek... Mój Boże, żeby się jej co złego nie stało!
4913
4914 — Co jej ta będzie! — mruknął Antek ze złością, bo jakże, poszedł do dobrodzieja po radę, po użalenie się, to go ino skrzyczał i jeszcze zabrał, żeby kobyły szukać! Juści, i kobyły szkoda, choć ta i ślepa, i stara, ale zawżdy człowiekowi powinna być pierwszyzna!
4915
4916 — A ty się opamiętaj i nie pomstuj, boć to ojciec rodzony! Słyszysz!
4917
4918 — Dobrze pamiętam! — odparł ze złością.
4919
4920 — Grzech śmiertelny i obraza boska. A nic ten dobrego nie zwojuje sobie, któren w zapamiętałości rękę podnosi na ojców i przeciwi się przykazaniom Bożym. Masz rozum, toś o tym wiedzieć powinien.
4921
4922 — Sprawiedliwości chcę ino.
4923
4924 — A pomsty szukasz, co?
4925
4926
4927 Antek nie wiedział, co rzec na to.
4928
4929 — A i to ci jeszcze powiem, że pokorne cielę dwie matki ssie.
4930
4931 — Wszyscy mi to powiedają... juści, ino tej pokorności mam już po grdykę, że więcej nie ścierpię! Choćby i zbój, choćby i ukrzywdziciel, ale że ojciec rodzony, to już mu wolno wszystko, a dzieciom nie wolno dochodzić swojej krzywdy! Laboga, takie urządzenie na świecie, że ino plunąć a iść, gdzie oczy poniesą...
4932
4933 — A idź, któż cię trzyma? — rzucił porywczo ksiądz.
4934
4935 — Może i pójdę, bo co mi tutaj robić, co? — szeptał ciszej, łzawo jakoś.
4936
4937 — Bajesz i tyle. Drudzy i jednego zagona nie mają, a siedzą, pracują i jeszcze Panu Bogu dziękują. Wziąłbyś się do roboty, a nie wyrzekał jak baba. Zdrowy jesteś, mocny, masz o co ręce zaczepić...
4938
4939 — Przeciech, całe trzy morgi! — rzucił urągliwie.
4940
4941 — Żonę i dzieci masz, toś o tym pamiętać powinien.
4942
4943 — Baczęć ja dobrze, baczę... — mruknął przez zęby.
4944
4945
4946 Wyszli przed karczmę, świeciło się w oknach i jakieś głosy wydzierały się aż na drogę.
4947
4948 — Co to, znowu pijatyka, co?
4949
4950 — Rekruty, te, co ich do wojska latoś wzieni, piją se la uciechy... W niedzielę ich pognają w tylachny świat, to się cieszą...
4951
4952 — Karczma prawie pełna! — szepnął ksiądz przystając przy topoli, skąd było dobrze widać przez okno całe wnętrze zapchane ludźmi.
4953
4954 — Bo się zejść miały dzisiaj i uredzić... względem tego lasu, co go dziedzic sprzedał Żydom na porębę...
4955
4956 — Przecież niecały sprzedał, jeszcze tyle zostało!
4957
4958 — Póki z nami się nie ugodzi, to ani chojaka ruszyć nie damy!
4959
4960 — Jak to?... — zapytał wystraszonym nieco głosem.
4961
4962 — A nie damy i tyla! Ociec chce się prawować, ale Kłąb i te, co z nim trzymają, powiedają, że sądu nie chcą, a rąbać nie pozwolą i choćby całą wsią iść przyszło, to pójdą, a i z siekierami, i z widłami, jak wypadnie, a swojego nie dadzą...
4963
4964 — Jezus Maria! To by się bez bitki i jakiego nieszczęścia nie obyło!
4965
4966 — Pewnie! Jak się parę łbów dworskich siekierami rozwali, to zaraz będzie sprawiedliwość!
4967
4968 — Antek! Rozum ci się ze złości pomieszał czy co? Głupstwa pleciesz, mój drogi!
4969
4970
4971 Ale Antek już nie słuchał, rzucił się nieco w bok i zginął w ciemnościach, a ksiądz poszedł spiesznie ku plebanii, bo usłyszał turkot kół i ciche, żałosne rżenie kobyły...
4972
4973
4974 Antek zaś poszedł w dół wsi, ku młynowi, a drugą stroną stawu, żeby nie przechodzić koło chałupy Jagny.
4975
4976
4977 Jak zadra tkwiła mu ona pod sercem, jak zła zadra, że jej nie wyciągnąć ni uciec od niej.
4978
4979
4980 A bystre światło biło z jej chałupy, jasne i wesołe jakieś... przystanął, aby spojrzeć ino ten jeden razik, aby choć zakląć ze złości — ale go wnet cosik poderwało z miejsca, że pognał jako ten wicher, ni się obejrzał za się.
4981
4982 — Ojcowa ona już, ojcowa!
4983
4984
4985 Do szwagra bieżał, do kowala — rady i on nijakiej nie da, ale między ludźmi nieco posiedzi, a nie tam, w chałupie ojcowej... Albo i ten ksiądz! Do roboty go będzie zaganiał! Hale, sam nic nie robi, frasunku nijakiego ni turbacji żadnej nie ma, to łatwo mu drugich poganiać. Kobietę mu wypomniał i dzieci... baczy on ją dobrze, baczy! Już mu dość obmierzły jej płakania i ta jej pokorność, i te jej psie, skamlące oczy... i gdyby nie ona!... Żeby to był sam! Jezus mój! — jęknął ciężko i porwał go dziki, szalony gniew, że chciało mu się chycić kogo za gardziel, dusić, rozdzierać i bić aż do śmierci!...
4986
4987
4988 Ale kogo?... Nie, nie wiedział, i złość ustąpiła nagle, jak była przyszła, a on patrzył pustym wzrokiem w noc i nasłuchiwał szamotań wichury, co się przewalała po sadach i tak ciepała drzewami, aż kładły się na płoty i chlastały go gałęziami po twarzy... i wlókł się wolno, ociężale, że ledwie się mógł poruszać, bo na duszę jęły mu się zwalać zmory smutku, umęczenia, niemocy, iż rychło zapomniał, gdzie idzie i z czym?...
4989
4990 — Ojcowa jest Jagna, ojcowa! — przerzekał raz po raz, a coraz ciszej — jako ten pacierz, bych go nie zapomnąć.
4991
4992
4993 W kuźni czerwono było od ogniska, chłopak dymał miechem zapamiętale, aż rozżarzone węgle warczały i buchały krwawym płomieniem; kowal stał przy kowadle, czapkę miał na tyle głowy, ręce nagie, skórzany fartuch, twarz usmoloną tak, że mu ino oczy świeciły się jako te wągliki, a kuł żelazo czerwone mocno, aż huczało, i deszcz iskier rozpryskiwał się spod młota i z sykiem topił się w błotnistej ziemi.
4994
4995 — A co? — zapytał po chwili.
4996
4997 — I... cóż by zaś! — odparł cicho Antek, wsparł się o wasąg, których kilka stało do okucia, i zapatrzył się w ogień.
4998
4999
5000 Kowal pracował tęgo, nagrzewał żelazo raz po raz i kuł, dzwonił do taktu młotem, to pomagał chłopakowi dymać miechem, gdy mocniejszego ognia było potrzeba, a ukradkiem poglądał na Antka i uśmiech złośliwy wił mu się pod rudymi wąsami.
5001
5002 — Byłeś pono u dobrodzieja? No i co?
5003
5004 — A cóż by, nic! W kościele bym to samo usłyszał.
5005
5006 — A chciałeś co innego? — zaśmiał się ironicznie.
5007
5008 — Ksiądz przecie, uczony... — mówił usprawiedliwiająco Antek.
5009
5010 — Uczony, jak wziąć trzeba, ale nie, kiej co dać komu...
5011
5012
5013 Ale Antkowi już się odechciało sprzeciwiać.
5014
5015 — Pójdę do izby — rzekł po chwili.
5016
5017 — Idź, wójt wstąpi do mnie, to tam przyjdziemy! A machorka jest na szafce, zapal se...
5018
5019
5020 Nie słyszał nawet, tylko wszedł do mieszkania, co po drugiej stronie drogi było.
5021
5022
5023 Siostra rozpalała ogień, a najstarszy chłopak uczył się na elementarzu przy stole... Przywitali się w milczeniu.
5024
5025 — Uczy się to? — zauważył, bo chłopak sylabizował głośno i wodził zastruganym patykiem po literach.
5026
5027 — Już od kopania panienka z młyna mu pokazują, bo mój czasu nie ma.
5028
5029 — Roch też uczy już od wczoraj w ojcowej izbie.
5030
5031 — Chciałam i ja tam słać Jaśka, ale mój nie da, że to u ojca i że panienka więcej uczona, bo w szkołach była we Warszawie...
5032
5033 — Pewnie, pewnie... — powiedział, byle coś rzec.
5034
5035 — A Jasiek taki zmyślny do lementarza, aż się panienka dziwuje.
5036
5037 — Jakże... kowalowe nasienie przecież... syn takiego mądrali...
5038
5039 — Przekpiwasz się, a on najlepiej powiada, że póki ociec żyją, to zawżdy zapis mogą odebrać...
5040
5041 — Juści, wyrwij wilkowi z gardła, wyrwij! Sześć morgów grontu! To my u niego z kobietą za parobków prawie służym, a on obcej zapisuje, leda komu...
5042
5043 — Kłócił się będziesz a pomstował, a rady u ludzi szukał, a prawował — to cię jeszcze z chałupy wygoni... — mówiła cicho oglądając się na drzwi.
5044
5045 — Kto to powiedział? — zawołał głośno zrywając się ze stołka.
5046
5047 — Cichoj ino... tak ludzie mówią, cichoj!... — szeptała lękliwie.
5048
5049 — Nie ustąpię, niech mę przez moc wyciepnie, do sądu pójdę, prawował się będę, a nie ustąpię! — krzyczał prawie.
5050
5051 — I głową muru nie przebijesz, choćbyś i trykał jak ten baran! — powiedział kowal wchodząc do izby.
5052
5053 — To co zrobić? Mądre rady masz la ludzi, to poradź...
5054
5055 — Złością ze starym nie wygra!
5056
5057
5058 Zapalił fajkę i jął mu przekładać, tłumaczyć, łagodzić i tak kręcić, aż się Antek poznał i krzyknął:
5059
5060 — Ty z nim trzymasz!
5061
5062 — Za sprawiedliwością jestem.
5063
5064 — Dobrze ci za nią zapłacił?
5065
5066 — Jeśli zapłacił, to nie z twojej kieszeni.
5067
5068 — A z mojej, psiachmać, z mojej! Dobrodziej jucha z cudzego. Dosyć już wziąłeś, to ci niepilno.
5069
5070 — Tylem wziął, co i ty!
5071
5072 — Hale, tyle... a statki, a szmaty, a krowę, a ileś wycyganił od ojca? Baczę dobrze i te gąski, te prosiaki i kto tam zliczy! A ciołek, co ci go dał niedawno, to nic?
5073
5074 — Mogłeś i ty brać.
5075
5076 — Złodziej nie jestem ni ten cygan!
5077
5078 — A ja złodziejem jestem, ja?...
5079
5080
5081 Przyskoczyli do siebie, gotowi się chycić za orzydla, ale opadli wnet, bo Antek rzekł ciszej:
5082
5083 — Nie mówię tego do ciebie... Ale swojego nie dam, choćbym miał skapieć...
5084
5085 — I... nie tyla ci tam o ten grunt idzie, widzi mi się... — rzucił drwiąco kowal.
5086
5087 — Ino o co?
5088
5089 — Latałeś za Jagną, to ci teraz i markotno.
5090
5091 — Widziałeś?... — krzyknął ugodzony jakby w samo serce.
5092
5093 — Są takie we wsi, co i widziały, a nie raz...
5094
5095 — Żeby im pomroka padła na ślepie! — szepnął ciszej, bo właśnie wójt wchodził do izby i witał się ze wszystkimi; snadź wiedział, o co się kłócą, bo również jął bronić starego i usprawiedliwiać.
5096
5097 — Dobrze was poił i wypasał kiełbasami, to i nie dziwota, że go bronicie...
5098
5099 — Bele czego nie powiadaj, kiej wójt do cię mówi! — krzyknął wyniośle.
5100
5101 — Wasze wójtostwo stoi u mnie tyle, co ten patyk złamany...
5102
5103 — Coś rzekł, co?
5104
5105 — Słyszeliście! A nie, to rzeknę jeszcze takie słowo, aż wam w pięty pójdzie...
5106
5107 — Rzeknij to słowo, rzeknij!
5108
5109 — A rzeknę — oto pijanica jesteście i judasz, i przeniewierca! A rzeknę, że za gromadzkie pieniądze balujecie i dobrzeście za to wzięli od dworu, że dziedzic sprzedał nasz las!... A chcecie, to wam jeszcze co dołożę, ino że już tym kijaszkiem... — wołał zapalczywie porywając za kij.
5110
5111 — Urzędnik jestem, miarkuj się, Antek, byś nie żałował.
5112
5113 — A w mojej chałupie ludzi nie następuj, bo tu nie karczma! — krzyczał kowal zasłaniając sobą wójta, ale Antek już na nic nie zważał, bo obu zwymyślał jak psów, trzasnął drzwiami i wyszedł...
5114
5115
5116 Ulżyło mu rzetelnie; spokojniejszy wrócił do domu, ino tym jednym markotny, że niepotrzebnie pokłócił się ze szwagrem.
5117
5118 — Teraz już wszyscy będą przeciwko mnie! — myślał nazajutrz rano przy śniadaniu i ze zdumieniem zobaczył kowala wchodzącego do izby.
5119
5120
5121 Przywitali się, jakby nigdy nic nie zaszło pomiędzy nimi.
5122
5123
5124 A że Antek szedł do stodoły urżnąć sieczki, kowal poszedł za nim, przysiadł się na snopkach zruconych ze sąsieka do omłotu i jął cicho mówić:
5125
5126 — Na psa wszystkie kłótnie i o co jeszcze? O to głupie słowo! Tom pierwszy przyszedł do ciebie i pierwszy wyciągam rękę do zgody...
5127
5128
5129 Antek podał mu rękę, spojrzał podejrzliwie i mruknął:
5130
5131 — Juści, że ino to słowo, bom złości do was nie miał. Wójt mnie zeźlił, bo co się będzie ujmował, nie jego sprawa, to mu wara!
5132
5133 — To samo mu rzekłem, bo chciał bieżyć za tobą...
5134
5135 — Bić mnie... dałbym ja mu bitkę, jak jego pociotkowi, co jeszcze od żniw żebra se lekuje... — wykrzyknął i jął nakładać słomę do lady.
5136
5137 — I tom mu przypomniał... — rzucił skromnie kowal i uśmiechnął się chytrze.
5138
5139 — Jeszcze ja się z nim porachuję, popamięta mnie... figura jucha, urzędnik!...
5140
5141 — Ryfa jest i tyla, poniechaj go. Umyśliłem cosik i z tym do ciebie przychodzę... Trza zrobić tak... Po południu przyjdzie tu moja, to razem z nią idźcie do starego rozmówić się dokumentnie... Na nic tam złości i żalenia się po kątach, trza w oczy stanąć i prosto powiedzieć, co się ma... Będzie dobrze abo i nie będzie, ale trza wszystko wyłożyć!...
5142
5143 — Co tu wykładać, kiej zapis zrobił!
5144
5145 — I złością z nim nie poredzi! Juści, że zapis zrobił, ale póki żyje, to zawdy go może odebrać — bacz to sobie i latego nie potrza mu się przeciwić. Niech się żeni, niech ma swoją uciechę.
5146
5147
5148 Antek przybladł na to przypomnienie i drżeć począł w sobie, aż rznąć przestał.
5149
5150 — Przeciw temu nie powstawaj w oczy, a przychwalaj i mów, że dobrze robi, i zapis, miał wolę, to zrobił... niech ino resztę nam przyobieca — tobie i mojej, a przy świadkach! — dodał chytrze.
5151
5152 — A Józka i Grzela? — zapytał z niechęcią.
5153
5154 — Spłaci się ich! Bo to Grzela mało wybrał? Ady prawie mu co miesiąc posyła do wojska. Mnie ino słuchaj, zrób, jak ci redzę, a nie stracisz. Moja w tym głowa, że już tak pokieruję, co wszystko będzie nasze...
5155
5156 — Jeszcze baran żyje, a już kuśnierz kożuch na nim szyje...
5157
5158 — Mnie słuchaj... Niech ino przyobieca przy świadkach, żeby ino było za co chycić pazurami... sąd jeszcze jest i sprawiedliwość, nie bój się. A jest już jedna zaczepka, boć został gront po twojej matce...
5159
5160 — Wielka parada, cztery morgi — na mnie i na twoją...
5161
5162 — Ale go nie dał tobie ni mojej! A tyle roków sieje i zbiera! Zapłaci wam dobrze za to i z precentami... Przywtórzę raz jeszcze, staremu się w niczym nie przeciw, przychwalaj, przygaduj, na wesele idź, dobrego słowa nie żałuj, a obaczysz, że go narychtujemy... A nie da się dobrocią, to sądy radę mu dadzą... Z Jagusią znacie się dobrze... to i ona mogłaby ci pomóc coś niecoś... jeno jej rzeknij o tym... ona jeszcze lepiej mogłaby starego na naszą stronę przechylić... no, zgoda?... Bo czas mi już iść...
5163
5164 — Zgoda! Ino prędko idź, bym ci w pysk nie dał i za wrota nie wyciepnął! — szepnął przez zęby.
5165
5166 — Co ty, Antek? Co ty? — bełkotał przestraszony, bo Antek puścił kosę i szedł ku niemu blady, ze strasznymi oczami.
5167
5168 — Judasz ścierwa, złodziej! — wychlustywał ze siebie spienioną nienawiścią słowa, aż kowal porwał się i uciekł co tchu.
5169
5170 — Rozum mu się psuje czy co? — myślał już na drodze. — Jakże, dobrą radę dałem... a ten?... Kiej taki głupi, to niech idzie na wyrobek, niech go stary wygoni, pomogę jeszcze do tego... a tak czy owak grontu nie popuszczę... Takiś to ty! W pysk chciałeś mi dać, za wrota wyciepnąć, żem się chciał z tobą podzielić... że kiej do brata przyszedłem z dobrym słowem! Takiś to ty! Aha, sam byś chciał wszystko brać! Niedoczekanie twoje! Wyciągnąłeś ty ze mnie moje zamysły, to już cię, jucho, przyrychtuję, jaż cię frybra angielska potrzęsie! — Rozsrażał się coraz bardziej, bo go wściekłość porywała, że Antek przejrzał jego zamysły i gotów jeszcze wydać przed starym. Tego się najwięcej obawiał.
5171
5172 — Trza temu zapobiec! — zdecydował natychmiast i mimo obawy przed Antkiem zawrócił z powrotem do Borynów.
5173
5174 — Jest gospodarz? — zapytał Witka, któren wprost domu smagał kamieniami na gęsi, pływające po stawie.
5175
5176 — Hale, jest tam! Poszli przecie do młynarzów zapraszać na wesele...
5177
5178 — Wyjdę naprzeciw, niby to się spotkamy! — pomyślał i poszedł ku młynarzowi, ale po drodze wstąpił jeszcze do domu i przykazał żonie pięknie się przyodziać, dzieci zabrać i zaraz, jak przedzwonią południe, iść do Antków.
5179
5180 — Już on ci powie, co robić!... Nic sama nie rób i nie miarkuj, boś głupia, a ino jak będzie potrza, to beknij, ojcowe nogi obłap i proś... a słuchaj dobrze, co ojciec powiedzą i co Antek przódzi mówił będzie...
5181
5182
5183 Z dobry pacierz ją nauczał, a przez okno patrzył, czy ich na moście nie widać.
5184
5185 — Zajrzę do młyna, czy jagłę zrobili. — Dłużyło mu się w domu czekać.
5186
5187
5188 Ale szedł wolno, przystawał a medytował... — Juści, kto go ta wie, co zrobił? Sklął mnie, a gotów zrobić, com redził... to i lepiej, że kobieta przy tym będzie... a nie zrobi, pokłócą się... stary go wypędzi... Tak abo i nie, a zawsze się cosik udrze la siebie... — zaśmiał się radośnie, zatarł ręce, nacisnął kaszkiet i zapiął kapotę, bo wietrzno było i ziąb przejmujący szedł od stawu.
5189
5190 — Przymrozek będzie albo i pluchy nowe — szepnął przystając na moście i spoglądając po niebie... Chmury gnały nisko, bure, ciężkie, jakby obłocone, niby stada nie mytych baranów. Staw pomrukiwał głucho, a czasami chlustał wodą o brzegi, na których gdzieniegdzie wśród czarnych, pochylonych olch i wierzb rosochatych czerwieniły się kobiety pierące szmaty — kijanki trzaskały zajadle po obu brzegach. Na drogach pusto było, gęsi tylko całymi stadami babrały w stężałym błocie i po rowach, zarzuconych opadłymi liśćmi i śmieciami, i dzieci krzyczały przed domami. Koguty zaczęły piać po płotach, jakby na zmianę.
5191
5192 — We młynie prędzej się ich doczekam! — szepnął i poszedł na dół.
5193
5194
5195 Antek zaś po odejściu kowala jął rznąć tak zajadle sieczkę, że całkiem się zatracił w tej robocie i do południa narznął tyle, aż Kuba, któren przyjechał z lasu, wykrzyknął:
5196
5197 — Na cały tydzień będzie tego, no — dziwował się tak głośno, aż Antek oprzytomniał, ladę rzucił, przeciągnął się i poszedł do chałupy.
5198
5199 — Co będzie, to będzie, a trza mi się z ojcem rozmówić dzisiaj! — postanawiał... — Cygan on jest i judasz, ale może i dobrze redzi... Juści, musi on w tym co mieć... — Myślał o kowalu i zajrzał na drugą stronę, ojcową, i wnet się cofnął, bo tam siedziało ze dwadzieścioro dzieci i wszystkie razem a w głos sylabizowały... Roch je nauczał i pilnie baczył, by psich figlów nie stroiły... Chodził se dookoła nich z różańcem w ręku, nasłuchiwał, czasem które poprawił, czasem pociągnął za ucho, czasem pogłaskał, a często gęsto przysiadł i cierpliwie wykładał, jako tam stoi, i pytał, a dzieciska hurmem jedno przez drugie rwały się odpowiadać, jako te indory, kiej je kto podrażni... a tak głośno, że i po drugiej stronie słychać było...
5200
5201
5202 Hanka gotowała obiad i pogadywała z ojcem swoim, starym Bylicą, któren rzadko zachodził, że to schorowany był i ledwie się już ruchał.
5203
5204
5205 Siedział pod oknem, wsparty na kijaszku, i wodził oczami po izbie, to na dzieci, co były cicho się zbiły w kąt, to na Hankę spozierał... siwy był całkiem, wargi mu się trzęsły i głos miał słaby, jakby ptaszęcy, a w piersiach mu cięgiem rzęziało...
5206
5207 — Jedliście śniadanie, co? — pytała cicho.
5208
5209 — I... po prawdzie to Weronka zabaczyła mi dać... i nie upominałem się, nie...
5210
5211 — Weronka psy nawet głodzi, bo tu nieraz do mnie podjeść przychodzą! — zawołała, bo i przy tym gniewała się ze starszą siostrą jeszcze od zeszłej zimy, że to tamta po śmierci matki pobrała wszystko, co pozostało, i oddać nie chciała, to się i prawie nie widywały.
5212
5213 — Bo się u nich nie przelewa, nie... — bronił cicho... — Stach młóci u organisty, to i tam poje i jeszcze czterdzieści groszy za dzień bierze... a w chałupie tyla gąb... że i tych ziemniaków nie starczy... Prawda... że dwie krowy mają i mleko jest... żet## masło i sery do miasta nosi i ten grosz jaki zbierze... ale zabaczy często dać jeść... juści, nie dziwota... dzieci tyla... a to i wełniaki ludziom tka... i przędzie, i haruje jak ten wół... a bo to dużo mi trza?... Żeby ino w porę... i co dnia... to...
5214
5215 — A to się do nas przenieście na zwiesnę, kiej wam u tej suki tak źle...
5216
5217 — Dyć się nie skarżę, nie narzekam, ino... ino... — głos mu się załamał nagle...
5218
5219 — Popaślibyście gęsi, to dzieci przypilnowali...
5220
5221 — Wszystko bym robił, Hanuś, wszystko — szeptał cichutko.
5222
5223 — W izbie jest miejsce, to się łóżko wstawi, byście ciepło mieli...
5224
5225 — A dyć i w oborze, i przy koniach spałbym, byle u ciebie, Hanuś, byle już nie wracać! Byle... — zachłysnął się aż tą prośbą błagalną i łzy jęły mu kapać z zapadłych, poczerwieniałych oczów... — Zabrała mi pierzynę, bo powiada, że dzieci nie mają pod czym spać... juści... marzły, żem sam je brał do siebie... ale kożuszysko się wytarło i nic mę nie grzeje... i łóżko mi wziena... a po mojej stronie zimno... ani tej szczapy drzewa nie pozwoli... i każdą łyżkę strawy wypomina... na żebry wygania... a kiej mocy nie mam, do ciebiem się ledwie zwlókł...
5226
5227 — Laboga! A czemuście to nam nic nigdy nie rzekli, że wam tak źle...
5228
5229 — Jakże... córka... on dobry człowiek, ale cięgiem na wyrobku... jakże...
5230
5231 — Piekielnica jedna! Wzięła pół gromu i pół chałupy, i wszystko, i taki wam daje wycug! Do sądu trza iść! Jeść mieli wam dawać i opał, i to, co wam do ubieru potrzeba, a my te dwanaście rubli w rok... bośmy przeciech i dług spłacili... co, nie tak?...
5232
5233 — Prawda! Rzetelni jesteście, prawda... ale i te parę złotych, co od was, a com je chował sobie na pochówek, wycyganiła ode mnie... a potem i dać było potrza... Jakże, dziecko... — Umilkł i siedział cichy, skulony, podobny do kupy starych wiórów prędzej niźli do człowieka.
5234
5235
5236 A po obiedzie, skoro jeno kowalowa weszła z dziećmi i jęła się witać, zabrał węzełek, jaki mu Hanka narządziła po kryjomu, i wyniósł się po cichu.
5237
5238
5239 Boryna na obiad nie przyszedł.
5240
5241
5242 Kowalowa postanowiła zatem czekać choćby i do nocy; Hanka narządziła pod oknem warsztat i przeciągała pacześny wątek przez płochy i tylko niekiedy, choć i z nieśmiałością, rzuciła jakie słowo w rozmowę, jaką wiódł Antek z siostrą; wywodził swoje żale, w czym mu już i przywtarzała, ale niedługo to trwało, bo wpadła Jagustynka i jakby od niechcenia mówiła:
5243
5244 — Od organistów lecę, do prania mnie zawołały... Dopiero co był tam Maciej z Jagną prosić na wesele. Pójdą! Juści, swój do swego, bogacz do bogacza ciągnie... i księdza też prosili...
5245
5246 — I dobrodzieja prosili?... — wykrzyknęła Hanka.
5247
5248 — A cóż to, święty czy co? Prosili, powiedział, że może przyjdzie... laczego nie?... Bo to młoducha nie urodna, a bo to jadła dobrego i napitku nie naszykują? Młynarze się też obiecali i z córką. Ho, ho, takiego wesela, jak Lipce Lipcami, jeszcze nie było! Wiem dobrze, bo z Jewką od młynarzów kucharować będziemy. Wieprza już im Jambroży sprawił, kiełbasy robią... — przerwała nagle, bo nikt nie mówił i nie pytał, siedzieli chmurni, więc przyjrzała się wszystkim uważnie i wykrzyknęła:
5249
5250 — Zanosi się u was na coś!
5251
5252 — Zanosi czy nie zanosi, a wam nic do tego! — powiedziała tak ostro kowalowa, aż Jagustynka się obraziła i poszła na drugą stronę, do Józi, która ustawiała ławki i stołki, bo dzieci się już porozchodziły, a Roch polazł na wieś.
5253
5254 — Pewnie, że ojciec nie będzie sobie żałował niczego — szepnęła kowalowa rozżalonym głosem.
5255
5256 — Nie ma to na to? — powiedziała Hanka i zmilkła zastrachana, bo Antek spojrzał na nią groźnie. Siedzieli więc prawie w milczeniu i czekali; czasem które niecoś rzekło i znowu zapadało głuche, ciężkie, niepokojące milczenie...
5257
5258
5259 Przed chałupą i na ganku Witek z dziećmi wyprawiał takie brewerie, aż Łapa szczekał i chałupa się trzęsła.
5260
5261 — Gotowych pieniędzy musi mieć też dosyć, ciągle coś sprzedaje, a wyda na co?...
5262
5263
5264 Antek machnął ręką na to siostrzyne słowo i wyszedł z izby na powietrze, ckniło mu się w chałupie i niepokój w nim rósł i strach, sam nie wiedział czego... czekał na ojca i niecierpliwił się, a rad był w duszy, że tamtego tak długo nie widać. — „Nie o gront tobie idzie, a o Jagusię!” Przypomniał sobie, co mu kowal wczoraj powiedział... — Łże jak ten pies! — wykrzyknął zapamiętale. Wziął się do ogacania ściany od podwórza, Witek nosił mu ściółkę z kupy, a on ubijał i zakładał żerdkami, ale mu ręce drżały i raz wraz zaprzestawał roboty. Wspierał się o ścianę i przez nagie, bezlistne drzewa patrzył za staw, hań, na Jagusiną chałupę... Nie, nie miłowanie w nim wzrastało, ino złość i tysiące uczuć nienawistnych, aż się zdziwił temu! Suka, ścierwa, rzucili jej gnat, to i poszła! — myślał.
5265
5266
5267 Ale przyszły nań wspomnienia, wypełzły skądściś, z tych pól nagich, z dróg, z sadów sczerniałych i pokurczonych i obsiadły mu serce, czepiały się myśli, majaczyły przed oczami... aż pot pokrył mu czoło, oczy rozbłysły i dreszcz go przechodził mocny, ognisty!... Hej, a tam w sadzie... a wtedy w lesie... a kiedy razem powracali z miasta...
5268
5269
5270 Jezus! Aż się zatoczył, bo z nagła ujrzał tuż przed sobą jej twarz rozpłomienioną, dyszącą namiętnie, jej modre oczy i te usta pełne i tak czerwone, a tak bliskie, że ich tchnienie czuł, buchnęły na niego żarem... i ten głos cichy, urywany, nabrzmiały miłością i ogniem... — Jantoś!... Jantoś! — przechylała się do niego blisko, że czuł ją całą przy sobie, jej piersi, jej ramiona, jej nogi — aż oczy przecierał i odpędzał precz od się te mary mamiące, i cała jego złość zawzięta skapywała mu z serca niby te lody ze strzech, gdy je wiośniane słońce przygrzeje, a budziło się znowu kochanie i wznosiła swój łeb kolczasty tęskność bolesna, taka straszna tęskność, że choćby głową tłuc o ścianę i ryczeć wniebogłosy!
5271
5272 — A żeby to siarczyste zatrzasnęły! — wykrzyknął przytomniejąc i bystro spojrzał na Witka, czy ten nie domyśla się czego... Od trzech tygodni był w gorączce, w oczekiwaniu jakiegoś cudu, a nic nie mógł poredzić, niczemu się przeciwić! A bo to raz przychodziły mu szalone myśli i postanowienia, że biegł, aby się z nią zobaczyć, bo to jedną noc na deszczu i chłodzie warował jak ten pies przed jej chałupą! Nie wyszła, unikała go, na drodze już z dala omijała!...
5273
5274
5275 Nie, to nie! I coraz bardziej zawzinał się przeciwko niej i przeciw wszystkiemu! Ojcowa ona, to i obca, to i ta przybłęda, ten pies bezpański, ten złodziej, co gront, dobro najwyższe, im kradnie — a to kijem go choćby i na śmierć zakatrupię!
5276
5277
5278 A bo to raz chciało mu się ojcu do oczów stanąć i rzec: nie możecie się z Jagną żenić, bo ona moja! Ale strach podnosił mu włosy na głowie, co powie stary, co ludzie, co wieś?...
5279
5280
5281 A przecież Jaguś będzie jego macochą, matką jakby — jakże to może być, jakże?... Toć grzech musi być, grzech! Aż bał się myśleć o tym, bo mu serce zamierało ze zgrozy niewytłumaczonej, z obawy przed jakąś straszną karą boską... I nie rzec o tym nikomu, ino to nosić w sobie jako zarzewie, jako ten ogień żywy, któren aż do kości przepala... nie na ludzką to moc, nie.
5282
5283
5284 A tu już za tydzień ślub...
5285
5286 — Gospodarz idą! — zawołał Witek prędko, aż Antek drgnął ze strachu.
5287
5288
5289 Mroczało już na świecie.
5290
5291
5292 Zmierzch sypał się na wieś, jako ten popiół niewystudzony i od ukrytego zarzewia rudawy jeszcze — zorze dogasały, bladły od tych chmur burych, które wiatr gnał i zwalał na zachód, i stożył w góry przeogromne. Zimno się robiło, ziemia tężała, powietrze czyniło się ostre, rzeźwe jak przed przymrozkiem i takie słuchliwe, że tupot i ryki pędzonego do wodopoju inwentarza szły głośniej, a skrzypy wrótni i studziennych żurawi, rozmowy, krzyki dzieci, szczekania leciały wyraźniej przez staw; gdzieniegdzie błyskały już okna i padały na wodę długie, porwane, drgające odbicia świetliste... a spoza lasów wychylał się z wolna ogromny, czerwony księżyc w pełni, aż łuny biły nad nim, jakby pożar buchał gdzieś w głębi lasów.
5293
5294
5295 Boryna przyodział się w zwyczajne szmaty i poszedł w podwórze do gospodarstwa, zajrzał do koni, do krów, do stodoły, a nawet i do prosiaków, skrzyczał Kubę za coś i Witka również, że cielęta wylazły z gródki i łaziły pomiędzy krowami, a gdy wrócił do izby swojej, już tam czekali nań wszyscy... Milczeli, ino wszystkie oczy podniosły się na niego i opadły wnet, bo przystanął na środku, obejrzał się po nich i zapytał drwiąco:
5296
5297 — Wszystkie! Jak na sąd jaki!
5298
5299 — Nie na sąd, ino do was przyślim z proszeniem — rzekła nieśmiało kowalowa.
5300
5301 — A czemuż to i twój nie przyszedł?...
5302
5303 — Robotę ma pilną, to ostał w domu...
5304
5305 — Juści... robotę... juści... — uśmiechnął się domyślnie, zrzucił kapotę i jął zzuwać buty, a oni milczeli, nie wiedząc, od czego zacząć. Kowalowa chrząkała i przyciszała dzieci, bo się brały do baraszkowania, Hanka siedziała na progu i karmiła chłopaka, a latała niespokojnymi oczami po twarzy Antka, któren siedział pod oknem i układał sobie w głowie, co ma rzec, a drżał cały ze wzruszenia i niecierpliwości. Jedna Józia spokojnie obierała ziemniaki pod kominem, przyrzucała drewek na ogień i ciekawie poglądała po wszystkich, bo nic wymiarkować nie mogła.
5306
5307 — Czego chcecie, mówcie! — zawołał ostro, zniecierpliwiony milczeniem.
5308
5309 — A to... mów, Antek... a to przyślim wedle tego zapisu... — jąkała kowalowa.
5310
5311 — Zapis zrobiłem, a ślub w niedzielę... to wam rzeknę!
5312
5313 — To wiemy, ale nie o to przyślim.
5314
5315 — A czego?
5316
5317 — Zapisaliście całe sześć morgów!
5318
5319 — Bom tak chciał, a zechcę, to w ten mig zapiszę wszystko...
5320
5321 — Jak wszystko będzie wasze, to zapiszecie! — powiedział Antek.
5322
5323 — A czyjeż to jest, co? Czyje?...
5324
5325 — Dziecińskie, nasze.
5326
5327 — Głupiś jak ten baran! Grunt jest mój i zrobię z nim, co mi się spodoba!
5328
5329 — Zrobicie abo i nie zrobicie...
5330
5331 — Ty mi wzbronisz, ty!
5332
5333 — A ja, a my wszystkie, a nie, to sądy wam wzbronią! — krzyknął, bo już nie mógł ścierpieć i buchnął zapamiętałością.
5334
5335 — Sądami mi wygrażasz, co? Sądami! Zamknij ty gębę, pókim dobry, bo pożałujesz! — krzyczał przyskakując do niego z pięściami.
5336
5337 — A ukrzywdzić się nie damy! — wrzasnęła Hanka podnosząc się na nogi.
5338
5339 — A ty czego? Trzy morgi piachu wniesła i starą płachtę, a będzie tu pysk wywierała?
5340
5341 — Wyście i tyla Antkowi nie dali, nawet tych jego morgów matczynych, a robimy wam za parobków, jak te woły.
5342
5343 — Sprzątacie za to z trzech morgów.
5344
5345 — A odrabiamy wam za dwadzieścia abo i więcej!
5346
5347 — Jak wam krzywda, idźcie se poszukać lepiej!
5348
5349 — Nie pójdziem szukać, bo tu jest nasze! Nasze po dziadach pradziadach! — zawołał mocno Antek.
5350
5351
5352 Stary uderzył go oczami i nic nie odrzekł, przysiadł przed komin i pogrzebaczem tak dziabał w głownie, aż iskry się sypały — zły był, ognie chodziły mu po twarzy i włosy mu cięgiem spadały na oczy, jarzące jak u żbika... ale się jeszcze hamował, choć ledwie i zdzierżał...
5353
5354
5355 Długie milczenie zaległo izbę, że ino te przysapki a dychania prędkie słychać było. Hanka szlochała z cicha i pohuśtywała dziecko, bo skamleć poczęło.
5356
5357 — My nie przeciwni ożenkowi, chcecie, to się żeńcie...
5358
5359 — A przeciwcie się, dużo o to stoję!...
5360
5361 — Ino zapis odbierzcie — dorzuciła przez łzy Hanka.
5362
5363 — Zmilkniesz ty, a to, psiachmać, jazgocze cięgiem jak ta suka! — rzucił z taką mocą pogrzebacz w ogień, aż się głownie potoczyły na izbę.
5364
5365 — A wy się miarkujcie, bo to nie dziewka wasza, żebyście gębę wywierali na nią!
5366
5367 — To czemu pyskuje!
5368
5369 — Ma prawo, bo się o swoje upomina! — wrzeszczał coraz mocniej Antek.
5370
5371 — Chcecie, to i zapiszcie, ale to, co ostało, odpiszcie na nas — zaczęła cicho kowalowa.
5372
5373 — Głupiaś! Widzisz ją, mojem się tu będzie dzieliła! Nie bój się, na wycug do waju nie pójdę... — rzekłem!
5374
5375 — A my nie ustąpim. Sprawiedliwości chcemy.
5376
5377 — Jak wezmę kija, to wama dam sprawiedliwość.
5378
5379 — Spróbujcie ino tknąć, a pewnikiem wesela nie doczekacie...
5380
5381
5382 I jęli się już kłócić, przyskakiwać do się, grozić, bić pięściami w stół, wykrzykiwać a wypominać wszystkie swoje żale i krzywdy. Antek tak się zapamiętał i tak rozsrożył, że wściekłość buchała z niego i raz wraz już starego chwytał to za ramię, to za orzydle i gotów był bić... ale stary jeszcze się hamował, nie chciał bijatyki, odpychał Antka, na obelgi z rzadka odpowiadał, bych ino dziwowiska la sąsiadów i wsi całej nie czynić. W izbie podniósł się taki krzyk i zamęt, i płacz, bo obie kobiety płakały i wołały na przemian, a dzieci też wrzeszczały, że Kuba z Witkiem przylecieli z podwórza pod okna... ale nic rozeznać nie rozeznali, bo wszyscy razem krzyczeli, aż w końcu, kiedy im już zabrakło głosu, chrzypieli ino samymi przekleństwami a pogroźbami. Hanka ryknęła nowym, ogromnym płaczem, wsparła się o okap i jęła zalewanym przez łzy, nieprzytomnym głosem krzyczeć:
5383
5384 — Na żebrę ino nam iść, we świat... o mój Jezus, mój Jezus!... A jak te woły harowalim i dnie... i noce... za parobków... a teraz co?... A Pan Bóg was pokarze za krzywdę naszą!... Pokarze... Całe sześć morgów zapisali... a te szmaty po matce... te paciorki... to wszystko... i la kogo to? La kogo?... La takiej świni! A żebyś pode płotem zdechła za krzywdę naszą, a żeby cię robaki roztoczyły, ty wywłoko, ty lakudro jedna, ty!...
5385
5386 — Coś powiedziała?... — zaryczał stary przyskakując do niej...
5387
5388 — Że lakudra i włók ten, to i cała wieś wie o tym... cały świat!... cały!...
5389
5390 — Wara ci od niej, bo ci ten pysk o ścianę rozbiję, wara... — i jął nią trząść, ale już Antek przyskoczył i osłonił, i również krzyczeć począł:
5391
5392 — I ja przywtórzę, że lakudra jest, włók, ja! A spał z nią, kto chciał, ja!... — wołał nieprzytomnie i gadał, co mu ślina na język przyniesła, nie skończył, bo stary, rozwścieklony już teraz do ostatka, trzasnął go tak w pysk, aż rymnął łbem na oszkloną szafkę i z nią razem zwalił się na ziemię... Porwał się rychło okrwawiony i runął na ojca.
5393
5394
5395 Rzucili się na siebie jak dwa psy wściekłe, chycili się za piersi i wodzili po izbie, miotali, bili sobą o łóżka, o skrzynie, o ściany, aż łby trzaskały. Krzyk się podniósł nieopisany, kobiety chciały ich rozerwać, ale przewalili się na ziemię i tak zwarci całą nienawiścią i krzywdami tarzali się, gnietli, dusili...
5396
5397
5398 Całe szczęście, że rychło rozerwali ich sąsiedzi i odgrodzili od siebie...
5399
5400
5401 Antka przenieśli na drugą stronę i zlewali wodą, tak osłabł z umęczenia i upływu krwi, bo twarz miał porozcinaną o szyby.
5402
5403
5404 Staremu nic się nie stało; spencer miał nieco podarty i twarz podrapaną i aż siną z wściekłości... Sklął i powyganiał ludzi, co się byli zlecieli, drzwi od sieni zamknął i siadł przed kominem...
5405
5406
5407 Ale uspokoić się nie mógł, bo mu cięgiem wracało przypomnienie tego, co na Jagnę wypowiedzieli, a żgało go w serce jakby nożem...
5408
5409 — Nie daruję ja ci tego, psie jeden, nie daruję! — przysięgał sobie w duszy. — Jakże, na Jagusię... — Ale wnet przychodziło mu do głowy i to, co nieraz już słyszał o niej, co dawniej pogadywali, a na co nie zwracał uwagi! Gorąco mu się robiło i dziwnie duszno, i dziwnie markotno... — Nieprawda, pleciuchy i zazdrośniki, wiadomo! — wykrzyknął w głos, ale coraz więcej mu się przypominało gadań ludzkich. — Jakże, rodzony syn powieda, to nie mają szczekać! Ścierwa! — ale żarły go te wspominki jak ogień...
5410
5411
5412 A gdy Józia posprzątała ślady bitwy, a w końcu, choć i późno, podała kolację, spróbował ziemniaków i położył łyżkę, nie mógł przełknąć.
5413
5414 — Zasypałeś obroki koniom? — zapytał Kuby.
5415
5416 — Przeciech...
5417
5418 — Gdzie Witek?
5419
5420 — Po Jambroża poleciał, by Antkowi głowę opatrzył; gęba mu spuchła kiej garnek — dodał i wyniósł się zaraz, bo księżyc świecił, a on się dzisiaj wybierał pod las na polowanie... — Juchy, chleb ich rozpiera, to się biją — mruczał.
5421
5422
5423 Stary też poszedł na wieś, nie wstąpił jednak do Jagny, choć się w oknach świeciło, zawrócił spod samych drzwi i polazł drogą ku młynowi.
5424
5425
5426 Noc była chłodna, wyiskrzona, przymrozek ścinał ziemię, księżyc wisiał wysoko i tak jasno świecił, że cały staw roziskrzył się jakby żywym srebrem, drzewa rzucały długie, chwiejne cienie na drogi puste. Późno już było, światła w domach gasły, ino bielone ściany występowały mocniej ze sadów nagich, cisza i noc ogarniała wieś całą, jeden młyn turkotał i woda bełkotała monotonnie... Maciej chodził to tą, to drugą stroną stawu i nie wiedział, co z sobą począć, nie uspokoił się, gdzie tam, jeszcze barzej rozbierała go złość i nienawiść; aż i do karczmy poszedł, posłał po wójta i prawie do północka pił, ale robaka nie zalał... jeno jedno postanowienie powziął.
5427
5428
5429 Rano nazajutrz, skoro wstał, zajrzał na drugą stronę. Antek leżał jeszcze, twarz miał obwiązaną w okrwawioną szmatę, ale się uniósł nieco.
5430
5431 — Wynośta mi się w ten mig z chałupy, żeby ni śladu po was nie ostało! — krzyknął. — Chcesz wojny, chcesz sądu, idź do sądu, skarż mnie, dochodź swojego. Coś swoje posiał — latem zbierzesz, a teraz wynoś się! Niech moje oczy was nie widzą! Słyszysz! — ryknął, bo Antek podniósł się, ale nic nie odpowiadał... i zaczął się wolno ubierać...
5432
5433 — Żeby mi do połednia już was nie było! — zawołał jeszcze z sieni.
5434
5435
5436 Antek i na to nie odrzekł, jakby nic nie słyszał...
5437
5438 — Józka, zawołaj Kubę, niech założy kobyłę do wozu i wywiezie ich, gdzie chcą!
5439
5440 — Hale, kiej Kubie cosik jest, leży na werku i jęczy ino, a powiada, że całkiem wstać nie może, tak go ten kulas krzywy boli...
5441
5442 — Hale, noga go boli! Wałkoń jeden, odpoczywać se chce... — i sam zajął się rannym obrządkiem gospodarskim.
5443
5444
5445 Ale Kuba rozchorzał naprawdę, nie powiadał, co mu jest, choć go się Boryna pytał, ino że chory, a tak jęczał, tak stękał, aż konie rżały, przychodziły do wyrka i obwąchiwały mu twarz, i lizały, a Witek coraz to nosił mu wodę wiaderkiem i ukradkiem prał w potoku jakieś szmaty skrwawione...
5446
5447
5448 Stary nie spostrzegł tego, bo przypilnowywał, by się Antkowie wynosili.
5449
5450
5451 I wynosili się.
5452
5453
5454 Bez krzyków już, bez kłótni, bez sprzeciwiań pakowali się, wynosili statki, wiązali toboły; Hanka aż mdlała z żałości, Antek ją wodą trzeźwił i poganiał, byle już rychlej zejść z ojcowskich oczów, byle prędzej...
5455
5456
5457 Pożyczył konia od Kłęba, ojcowego nie chciał, i przewoził rzeczy do Hanczynego ojca, na koniec wsi, za karczmę jeszcze...
5458
5459
5460 Ze wsi przyszło paru gospodarzy z Rochem na czele i chcieli zgodę czynić między nimi, ale ni syn, ni ojciec mówić sobie o tym nie dali... —
5461
5462 — Pobróbuje, jak to wolność smakuje i swój chleb — odpowiedział stary.
5463
5464
5465 Antek nic nie odrzekł na namowy, ino podniósł pięść i tak zaklął strasznie, tak pogroził, aż Roch zbladł i cofnął się do kobiet, których się dość zebrało w opłotkach i w ganku, żeby to Hance pomóc, a głównie, by się w głos użalać i pyskować a uredzać!...
5466
5467
5468 Gdy zabeczana Józia podawała obiad ojcu i Rochowi, już tamci z ostatnimi rzeczami i dziećmi wyjeżdżali z opłotków na drogę... Antek ni się obejrzał na chałupę, przeżegnał się ino, westchnął ciężko, smagał konia, podpierał wóz, bo kopiasto był nałożony, i szedł jak martwy, a blady jak ten papier, oczy mu gorzały zaciętością i zęby szczękały kiej we febrze... ale ni jednego słowa nie rzekł, Hanka zaś wlekła się za wozem, starszy chłopak czepiał się matczynego wełniaka i krzyczał wniebogłosy, młodszego tuliła do piersi i zaganiała przed sobą krowy, stadko gęsi i dwa chude prosiaki, a tak ryczała, tak wyklinała, tak zawodziła, że ludzie wychodzili z domów i jakby procesją ich odprowadzali.
5469
5470
5471 A u starego obiad jedli w ponurym milczeniu.
5472
5473
5474 Stary Łapa szczekał na ganku, biegł za wozem, powracał znowu i wył... Witek go nawoływał, ale pies nie słuchał, biegał po sadzie, obwąchiwał podwórze, wpadał do izby Antków, obleciał ją parę razy, wypadł do sieni, szczekał, skomlił... połasił się do Józi i znowu latał jak oszalały, to przysiadał na zadzie i ogłupiałym wzrokiem patrzył, aż wreszcie zerwał się, wtulił ogon pod się i poleciał za Antkami...
5475
5476 — A to i Łapa poszedł za niemi...
5477
5478 — Wróci, wygłodzi się, to wróci, nie bój się, Józia — mówił miękko stary. — Nie bucz, głupia! Wyporządź tamtą stronę, Roch będą mieli mieszkanie. Zawołaj Jagustynki, to ci pomoże... i zajmij się gospodarstwem, gospodynią teraz jesteś, na twojej głowie wszystko... no nie bucz, nie... — ujął jej głowę i głaskał a przyciskał do piersi, a hołubił...
5479
5480 — Pojadę do miasta, to ci trzewiki kupię.
5481
5482 — Kupicie, tatulu? Naprawdę kupicie?...
5483
5484 — Kupię ci, kupię ci i co więcej, ino dobrą córką bądź, o gospodarstwie pamiętaj!
5485
5486 — To i na kaftan mi kupcie, taki jak ma Nastusia Gołębianka.
5487
5488 — Kupię ci, córko, kupię...
5489
5490 — I wstążek, ino długich, bobym nie miała na wasze wesele.
5491
5492 — Co ci ino potrza, mów, a wszystko miała będziesz, wszystko.
5493
5494
5495
5496
5497
5498
5499
5500
5501
5502
5503
5504 XI
5505
5506
5507
5508 — Śpisz to, Jaguś?...
5509
5510 — A bo to mogę. Ocknęłam na rozświcie i cięgiem mi w głowie stoi, że już dzisiaj wesele... aż wierzyć trudno.
5511
5512 — Markotno ci, córko, co? — spytała ciszej... z lękliwą nadzieją w sercu...
5513
5514 — Co by zaś markotno miało być! Ino, że od was trzeba mi iść, na swoje...
5515
5516
5517 Stara nie odrzekła, stłumiła w sobie żal, jaki nagle ją przewiercił, i wstała z pościeli, przyodziała się byle jak i poszła do stajni budzić chłopaków. Zaspali nieco po wczorajszych rozplecinach, bo dzień już był duży, świt zatopił ziemię w srebrzystej, połyskliwej szronami topieli, zorze się rozpalały na wschodzie — jakoby kto niebo posypał zarzewiem.
5518
5519
5520 Dominikowa umyła się w sieni i cicho chodziła po izbie, ale raz wraz poglądała na Jagnę, której ledwie głowę można było rozeznać na pościeli wśród mroków, jakie jeszcze zalegały izbę...
5521
5522 — Leż se, córko, leż!... Ostatni to raz u matki, ostatni! — myślała z czułością i z tym bolesnym żalem, co wciąż powracał. Nie chciało się jej wierzyć, że to naprawdę już dzisiaj, aż sobie przypominać musiała wszystko... Tak, sama chciała tego, a teraz, a teraz... jakby strach nią owładnął i tak zatrząsł, aż skurczyła się z bólu i przysiadła na łóżku... Boryna dobry człowiek, uszanuje i krzywdy jej nie zrobi... a Jaguś poprowadzi go, gdzie ino zechce, bo stary świata Bożego poza nią nie widzi...
5523
5524
5525 Nie, nie o to się bojała, nie o to... pasierby! Juści... po co było Antków wyganiać? Teraz dopiero będą zapiekać a pomsty szukać!... A nie wyganiać, to Antek byłby pod bokiem i obraza boska abo i co gorsze wyszłoby z tego!... Jezus mój! A rady już nie ma... Zapowiedzi wyszły... wieprzek zabity, weselni sproszeni... tyla już zrobione... zapis w skrzynce...— Nie, nie! Co będzie, to będzie, a krzywdy nijakiej, póki żyje, zrobić jej nie dam!... — pomyślała stanowczo i poszła znowu do chłopaków krzyczeć, czemu nie wstają.
5526
5527
5528 Za powrotem chciała ostro wołać na Jagnę, ale Jaguś usnęła, równy, cichy oddech szedł od łóżka, a ją znowu chwyciły wątpliwości różne i żale, i jak te jastrzębie czepiały się pazurami serca, darły i krzyczały strachem a troską! Uklękła pod oknem, wpiła zaczerwienione, rozpalone oczy w świt i modliła się długo i gorąco. Wstała mocna i na wszystko gotowa.
5529
5530 — Jaguś! Wstań, córko, czas już! Ewka zaraz przyleci do gotowania, a tyla jeszcze roboty!
5531
5532 — Pogoda to? — pytała podnosząc ociężałą głowę.
5533
5534 — I jaka, aż się lśkni na świecie od przymrozku! Słońce zaraz wzejdzie...
5535
5536
5537 Jagna ubierała się szybko. Stara jej pomogła i długo o czymś rozmyślała, bo w końcu rzekła:
5538
5539 — A przywtórzę ci jeszcze, com już nieraz mówiła... Borynę trza uważać... dobry on człowiek... z bele kim się nie zadawać... bych cię znowu na ozory nie wzięli... ludzie to jak te psy... ino gryźć! Słuchasz to, córko?...
5540
5541 — Słucham, słucham, ale tak mówicie, jakbym swojego rozumu nie miała...
5542
5543 — Rady dobrej nikomu nie za wiele... Bacz i to, by z Boryną nie huru-buru, a miętko, a dobrocią. Starszy wżdy uważniejszy jest na to niźli młodziak... a kto wie, może ci z grontu przypisać abo gotowy grosz za pazuchę wrazić!
5544
5545 — Nie stoję tam o to — burknęła zniecierpliwiona.
5546
5547 — Boś młoda i głupia... A obejrzyj się ino po wsi, po ludziach, to obaczysz, o co się kłócą, o co prawują, o co zabiegają! O grunt jeno, o dobro! Dobrze by ci to było bez tego zagona, bez tej świętej ziemi, co? Nie do wyrobku i biedowania Pan Jezus cię stworzył, nie! A po com całe życie zabiegała? — La ciebie ino, Jaguś! A teraz ostanę kiej ten palec sama jedna!...
5548
5549 — A bo to chłopaki idą w świat? Ostają...
5550
5551 — Tyla mi z nich pociechy, co z wczorajszego dnia! — wykrzyknęła i rozpłakała się — a z pasierbami zgodę powinnaś trzymać! — dodała obcierając oczy.
5552
5553 — Józka dobra dziewczyna, Grzela jeszcze nierychło wróci z wojska... a...
5554
5555 — Kowali trza się strzec.
5556
5557 — Przecież oni z Maciejem sielnie obserwują...
5558
5559 — Ma w tym kowal jakieś wyrachowanie, ma! Ale pilnowała go będę... Z Antkami najgorzej, bo się pogodzić nie chcą... i dobrodziej wczoraj zgodę chciał zrobić... nie przystali...
5560
5561 — A bo Maciej jest jak ten zły pies, żeby ich z chałupy wygnać! — wykrzyknęła namiętnie.
5562
5563 — Co ty, Jaguś, co ty? A dyć Antek najbarzej wygadywał na ciebie i grunt chciał odebrać, i pomstował a zarzekał przeciw tobie, że powtórzyć trudno.
5564
5565 — Antek przeciw mnie? Ocyganili was, ażeby im ozory paskudne poschnęły!...
5566
5567 — A czemuż to jego stronę trzymasz, co?... — zapytała groźnie.
5568
5569 — A bo wszystkie na niego! Ja nie jestem jak ten pies dziadowski, co za każdym idzie, byle mu ino chleba podrzucił! Dobrze widzę, że mu się krzywda dzieje...
5570
5571 — To może byś mu i zapis oddała... co?...
5572
5573
5574 Ale Jagna już nie zdążyła rzec, bo łzy ciurkiem polały się z jej oczów, to ino buchnęła do komory, przywarła drzwi za sobą i długo buczała...
5575
5576
5577 Nie przeszkadzała w tym Dominikowa, ino nowe strapienie wśliznęło się do jej serca... ale nie czas było medytować, Ewka przyszła, chłopaki przeciągali się przed sienią, trzeba było wziąć się do porządków i przygotowań ostatnich...
5578
5579
5580 Słońce wstało i dzień raźno potoczył się naprzód.
5581
5582
5583 Przymrozek w nocy był niezgorszy, że kałuże po drogach i brzegi stawu ścięły się lodem, a na grudzi i co lżejsze bydlę utrzymać się nie mogło.
5584
5585
5586 Ciepło się czyniło, pod płotami i w cieniach siwiało jeszcze, ale ze strzech skapywał zamróz lśniącymi paciorkami, a na mokradłach kurzyły opary kieby dymy. Powietrze było tak przejrzyste, że okólne pola widziały się jak na dłoni, a lasy się przysunęły, że i poniektóre drzewa mógł rozeznać...
5587
5588
5589 Na niebie modrym i niskim ani jednej chmurki nie było.
5590
5591
5592 Ale na pogodę nie szło, bo wrony tłukły się koło domów i piały koguty.
5593
5594
5595 Niedzielny to był dzień i chociaż dzwony jeszcze nie przedzwaniały do kościoła, a już we wsi wrzało kieby w ulu. Z pół wsi szykowało się na wesele Borynowe z Jagną.
5596
5597
5598 Między chałupami, przez oszroniałe sady biegały dziewczyny z pękami wstążek, a wełniakami i stroikami różnymi...
5599
5600
5601 W chałupach był niemały rwetes przygotowań, przymierzań a przystrajań, że z gęsto powywieranych okien i drzwi buchały radosne głosy abo już te piosenki weselne.
5602
5603
5604 A i w chałupie Dominikowej uczynił się gwałt i zamieszanie, jak to zwyczajnie w dzień taki!
5605
5606
5607 Dom był świeżo obielony, choć nieco oblazł z wapna na wilgoci, a widniał już z daleka, bo i umajony był jak na Świątki. Chłopaki jeszcze wczoraj nawtykali świerczyny w strzechę, to w szpary ścian, gdzie się ino dało, a całe opłotki od drogi do sieni wysypali jedliną — pachniało jak w borze na zwiesnę.
5608
5609
5610 A i wewnątrz wyporządzone było galanto.
5611
5612
5613 Po drugiej stronie, gdzie był skład rupieci, buzował się tęgi ogień i kucharowała Ewka od młynarza przy pomocy sąsiadek i Jagustynki.
5614
5615
5616 Z pierwszej zaś izby wynieśli wszelki sprzęt zbytni do komory, że ostały ino obrazy, a chłopaki ustawiali pod ścianami ławy mocne a długie stoły. Izba też była wybielona z nowa, wymyta, a komin przysłonięty modrą płachtą, cały zaś pułap i belki, poczerniałe ze starości, Jagusia suto przystroiła wycinankami. Maciej był przywiózł z miasta kolorowych papierów, a ona wystrzygnęła z nich kółek strzępiastych, to kwiatuszków, to cudaków różnych, jako: kiedy psy gonią owce, a pasterz z kijem za nimi leci, abo zaś i procesję całą, z księdzem, z chorągwiami, z obrazami i inne różności, że spamiętać trudno, a tak wszystko utrafione i foremne kieby żywe, aż się ludzie wczoraj na rozplecinach dziwowali. Umiała ona i nie takie, a wszystko, co ino zamyśliła abo na co spojrzała... że nie było w Lipcach chałupy bez tych jej strzyżek...
5617
5618
5619 Ogarnęła się nieco w komorze i wyszła nalepiać resztę wzdłuż ścian, pod obrazami, bo już gdzie indziej miejsca nie było.
5620
5621 — Jaguś! A dałabyś spokój tym cudakom, druhen ino patrzeć... ludzie się wnet schodzić poczną, muzyka już po wsi chodzi... a ona się zabawia...
5622
5623 — Zdążę jeszcze, zdążę... — odpowiadała krótko i dała wnet spokój nalepianiom — brakło jej cierpliwości... Wysypała podłogę kolkami jedlinowymi, to stoły pokryła cienkim płótnem, to porządkowała w komorze abo się przemawiała z braćmi, lub wychodziła przed dom i patrzyła długo w świat. A żadnej radości w sobie nie czuła, żadnej. Myślała jeno, że się wytańcuje a muzyki nasłucha i śpiewów, na co łakoma była. Była jak ten dzień jasny, roziskrzony, a martwy jesienią i ogłuchły. Żeby jej wszystko nie przypominało, że to wesele dzisiaj, nie baczyłaby o tym. Boryna wczoraj, na rozpleciny, dał jej osiem sznurków korali, wszystkie, jakie mu ostały po nieboszczkach... Leżały na dnie skrzynki, nawet ich nie przymierzyła... Nie stała o nie, nie stała dzisiaj o nic... Leciałaby tylko gdzieś przed się, choćby w cały świat... ale gdzie? Abo to wiedziała! Mierziło się jej wszystko, a do głowy wciąż wracało powiedzenie matczyne o Antku... — Jakże, on by wygadywał, on?... Nie mogła wierzyć, nie chciała... bo aż się jej na płacz zbierało!... A może?... Wczoraj, kiedy prała w stawie, przeszedł i ani się spojrzał! A jak szli rano do spowiedzi z Boryną, spotkali go przed kościołem... z miejsca zawrócił jak przed złym psem... A może?... Niech szczeka, kiej taki, niech szczeka!...
5624
5625
5626 Zaczęła się buntować przeciw niemu, ale z nagła wspomnienia tego wieczora, kiedy wracali z obierania kapusty od Boryny, buchnęły jej do mózgu i zatopiły ją całą w ogniu, i obwinęły jej duszę z taką mocą, a tak wyraziście w niej odżyły, że rady sobie dać nie mogła... aż ni stąd, ni zowąd ozwała się do matki:
5627
5628 — Wiecie, a to po ślubie włosów mi nie obcinajcie!
5629
5630 — Hale, co mądrego umyśliła? Słyszano to, żeby dziewce włosów nie ucięto po ślubie!
5631
5632 — A po dworach i miastach nie obcinają!
5633
5634 — Pewnie, juści, bo im tak trzeba do rozpusty, żeby ludzi mogły ocyganiać i za co inszego się wydawać. Ale, będzie tu nowe porządki zakładała! Dworskie pannice niechta z siebie cudaki robią i pośmiewisko, niechta z kudłami jak Żydowice jakie chodzą — wolno im, kiej głupie, a tyś gospodarska córka z dziada pradziada, nie żadne miejskie pomietło, toś robić winna jak Pan Bóg przykazał, jak zawżdy w naszym gospodarskim stanie się robiło... Znam ja te miejskie wymysły, znam... jeszcze nikomu one na zdrowie nie wyszły! Poszła w służbę do miasta Pakulanka i co?... Mówił wójt, jako papier przyszedł do kancelarii, że dzieciaka udusiła i w kryminale siedzi... albo i ten Wojtek, Borynów krewniak po siostrze, dorobił się w mieście sielnie, że teraz po wsiach po proszonym chlebie chodzi... a przódzi na Wólce gospodarstwo miał, konie miał i chleba po grdykę... zachciało mu się bułek, a ma kij i torbę na starość...
5635
5636
5637 Ale Jagna mądrych przykładów nie słuchała, a o obcięciu i gadać sobie nie dała... Namawiała ją Ewka, a ta znająca była, niejedną wieś znała i rok w rok do Częstochowy z kompaniami chodziła, przekładała i Jagustynka, ale jak to ona, zawżdy z przekpinami i naśmieszliwie, bo w końcu rzekła:
5638
5639 — Ostaw warkocz, ostaw, zda się Borynie, okręci se nim rękę, ostrzej przytrzyma i mocniej cię kijem zleje... sama go obetniesz potem... Znałam taką niejedną... — nie mówiła więcej, bo Witek ją wołał, gdyż od wypędzenia Antków przeniesła się do Boryny, bo Józia poradzić sobie nie mogła z gospodarstwem. Pomagała warzyć Ewce, a co trochę zaglądała do dom, stary dzisiaj do niczego głowy nie miał, Józia już od rana przystrajała się u kowalów, a Kuba leżał wciąż chory.
5640
5641 — Chodźcie prędzej, bo Kuba was pilno potrzebuje — przynaglał chłopak.
5642
5643 — Gorzej mu to?
5644
5645 — A juści, tak stęka i jęczy, aże na drodze słychać!
5646
5647 — Idę w te pędy. Moiściewy, obaczę ino, co się z nim dzieje, i zaraz wrócę...
5648
5649 — Jaguś, i tobie trza się spieszyć, druhen ino patrzyć — naganiała matka.
5650
5651
5652 Ale Jaguś nie pospieszała, chodziła jak senna, przysiadała po ławach, to wnet się zrywała i zaczynała sprzątać, ale robota leciała jej z rąk, a ona stała długo, bezmyślnie zapatrzona w okno. Kolebała się w niej dusza jak woda i raz wraz biła, jakby o kamień jaki, o przypomnienia...
5653
5654
5655 A w domu gwar się czynił coraz większy, bo wciąż wpadały kumy różne, to krewniaczki, to gospodynie, i dawnym obyczajem znosiły kury, to bochen białego chleba, placek, soli, mąki, słoniny albo i srebrnego rubla w papierku — wszystko to w podzięce za prosiny weselne, żeby gospodyni zbytnio się nie szkodowała.
5656
5657
5658 Przepijały ze starą po kieliszeczku słodkiej, pogwarzyły, nadziwowały i rozbiegały się spiesznie.
5659
5660
5661 A Dominikowa tęgo się zwijała — pilnowała warzy, uprzątała, raiła i na wszystko oko miała i sposób, a często naganiała chłopaków, bo się ociągali, a co któren ino mógł, to się z chałupy wyrywał na wieś, do wójta, bo już tam byli muzykanci i zbierali się drużbowie...
5662
5663
5664 Na sumę mało kto poszedł, gniewał się o to dobrodziej, że la wesela zapominają o służbie Bożej — co było i prawdą, ale naród to sobie rozumiał, że i wesela takie nie co niedziela się odprawiają.
5665
5666
5667 A zaraz po obiedzie jęli się zjeżdżać ze wsi pobliskich, kto był zaproszon.
5668
5669
5670 Słońce się już przetoczyło z południa i prószyło bladym, jesiennym światłem że ziemia błyszczała jakby oroszona, okna buchały płomieniami, staw lśnił się i migotał, przydrożne rowy pobłyskiwały wodą jakby szybami — wszystek świat był przesycony światłem dogasającej jesieni i ciepłem ostatnim.
5671
5672
5673 Ogłuchła, niema cisza obtulała rozzłoconą ziemię.
5674
5675
5676 Dzień się dopalał jaskrawo i z wolna przygasał.
5677
5678
5679 Ale w Lipcach huczało jakby na jarmarku.
5680
5681
5682 Jak tylko przedzwonili na nieszpory, muzyka wywaliła się od wójta na drogę.
5683
5684
5685 Najpierwsze szły skrzypki w parze z fletem, a za nimi warczał bębenek z brzękadłami i basy, przystrojone we wstęgi, wesoło podrygiwały.
5686
5687
5688 Za muzyką szły oba dziewosłęby i drużbowie — sześciu ich było.
5689
5690
5691 A wszystko chłopaki młode, dorodne, kiej sosny śmigłe, w pasie cienkie, w barach rozrosłe, taneczniki zapamiętałe, pyskacze harde, zabijaki sielne, z drogi nieustępliwe — same rodowe, gospodarskie syny.
5692
5693
5694 Walili środkiem drogi, kupą całą, ramię przy ramieniu, aż ziemia dudniła pod nogami, a tak radośni, weselni i przystrojeni pięknie, że ino w słońcu grały pasiaste portki, czerwone spencerki, pęki wstęg u kapeluszów i rozpuszczone na wiatr, kiej skrzydła, kapoty białe...
5695
5696
5697 Krzykali ostro, podśpiewywali wesoło, przytupywali siarczyście i szli tak szumno, jakoby się młody bór zerwał i z wichurą leciał...
5698
5699
5700 Muzyka grała polskiego, bo zaś ciągnęli od domu do domu zapraszać weselników — gdzie im wynosili gorzałki, gdzie zapraszali do wnętrza, gdzie zaś śpiewaniem odpowiedzieli — a wszędy wychodzili przystrojeni ludzie, przystawali do nich i szli dalej społem, i już wszyscy w jeden głos śpiewali pod oknami druhen:
5701
5702
5703
5704         Wychodź, druhenko, wychodź, Kasieńko,
5705         Na wesele czas —
5706         Będą tam grały, będą śpiewały
5707         Skrzypice i bas —
5708         A kto się nie naje, kto się nie napije...
5709         Pójdzie do dom wczas!
5710         Oj ta dana, dana, oj ta dana, da!...
5711
5712
5713
5714 Hukali społem i z mocą taką, aż się po wsi rozlegało, aż na pola szły weselne głosy, pod borami śpiewały, we świat leciały szeroki.
5715
5716
5717 Ludzie wychodzili przed domy, do sadów, na płoty, a jaki taki, choć nie weselny, przystawał do nich, by się aby napatrzeć i nasłuchać, że nim doszli, już się prawie cała wieś stłoczyła i okrążała weselników ciżbą, iż coraz wolniej szli, a dzieci chmarą nieprzeliczoną i z wrzaskiem a przyśpiewywaniem przodem biegły.
5718
5719
5720 Doprowadzili gości do weselnego domu, przegrali im na godne wejście i zawrócili do pana młodego.
5721
5722
5723 A Witek, któren ze wstęgami u spencerka hardo był spólnie z drużbami chodził, skoczył teraz naprzód.
5724
5725 — Gospodarzu, a to muzyka z drużbami wali! — krzyknął w okna i poleciał do Kuby.
5726
5727
5728 Rzęsisto zagrali na ganku, a Boryna w ten mig wyszedł, drzwi na rozcież wywarł, witał się a do środka zapraszał, ale wójt z Szymonem ujęli go pod boki i już prosto do Jagny powiedli, bo czas było do kościoła.
5729
5730
5731 Szedł ostro i aż dziw, tak młodo wyglądał; wystrzyżony, do czysta wygolony, przystrojony weselnie — urodny był, jak mało który, a przez to, że mocno w sobie podufały i rozrosły, to i posturę już miał z dala widną, i powagę w twarzy niemałą; pośmiewał się wesoło z parobkami, pogadywał, a najczęściej z kowalem, bo mu się wciąż na oczy nawijał.
5732
5733
5734 Godnie go wprowadzili do Dominikowej; naród się rozstąpił, a oni go wiedli do izby szumno, z graniem i przyśpiewkami.
5735
5736
5737 Ale Jagusi nie było, przystrajały ją jeszcze kobiety w komorze mocno zawartej i pilnie strzeżonej, bo parobcy drzwi pchali, to w deskach szparutki czynili i przekomarzali się z druhnami, że ino pisk, śmiechy i babie wrzaski odpowiadały.
5738
5739
5740 A matka z synami przyjmowała gości, częstowała gorzałką, usadzała co starsze na ławach i na wszystko oko miała, bo narodu się zwaliło, że i trudno przejść przez izbę, po sieniach stali, w opłotkach nawet. Nie bele jakie to goście, nie! Gospodarze sami, rodowi i co bogatsze, a wszystko krewniacy, powinowaci i kumy Borynów i Paczesi, a drudzy zasie znajomkowie to i z dalszych wsiów zjechali.
5741
5742
5743 Juści, że ni Kłęba, ni Winciorków, ni tych morgowych biedot nie było, ni tego drobiazgu, co po wyrobkach chodził i zawżdy ze starym Kłębem trzymał... Nie dla psa kiełbasa, nie dla prosiąt miód!
5744
5745
5746 Dopiero w jakie dwa pacierze otwarli drzwi komory i organiścina z młynarzową wywiedły Jaguś na izbę, a druhny otoczyły ją wiankiem, a tak strojne i urodne wszystkie, że kwiaty to były, nie kwiaty, a ona między nimi najśmiglejsza i kieby ta róża najśliczniejsza stojała w pośrodku, a cała w białościach, w aksamitach, w piórach, we wstęgach, w srebrze a złocie — że się widziała niby ten obraz, co go naszają na procesjach, aż przycichło z nagła, tak poniemieli i dziwowali się ludzie Hej! Jak Mazury Mazurami, nie było śliczniejszej! Wnet drużbowie zrobili rumor i gruchnęli z całych piersi:
5747
5748
5749
5750         Rozgłaszaj, skrzypku, rozgłaszaj!
5751         A ty, Jaguś, ojca, matkę przepraszaj —
5752         Rozgłaszaj, flecie, rozgłaszaj!
5753         A ty, Jaguś, siostry, braci przepraszaj!...
5754
5755
5756
5757 Boryna wystąpił, ujął ją za rękę i przyklęknęli, a matka obrazem ich przeżegnała i jęła błogosławić, i wodą święconą kropić, aż Jaguś z płaczem padła do nóg macierzy, a potem i drugich podejmowała, przepraszała i żegnała się ze wszystkimi. Brały ją kobiety w ramiona, obejmowały i podawały sobie, aż się popłakali społem, a Józia najrzewliwiej zawodziła, bo się jej matula nieboszczka przypomniała.
5758
5759
5760 Wysypali się przed dom, ustawili w porządku należytym i ruszyli pieszo, bo do kościoła było ze staje.
5761
5762
5763 Muzyka szła przodem i rznęła ze wszystkich sił.
5764
5765
5766 A potem Jagnę wiedli drużbowie — szła bujno, uśmiechnięta przez łzy, co jej jeszcze u rzęs wisiały, weselna niby ten kierz kwietny i kiej słońce ciągnąca wszystkich oczy; włosy miała zaplecione nad czołem, w nich koronę wysoką, ze złotych szychów, z pawich oczek i gałązek rozmarynu, a od niej na plecy spływały długie wstążki we wszystkich kolorach i leciały za nią, i furkotały kieby ta tęcza; spódnica biała rzęsisto zebrana w pasie, gorset z błękitnego jak niebo aksamitu wyszyty srebrem, koszula o bufiastych rękawach, a pod szyją bujne krezy obdziergane modrą nicią, a na szyi całe sznury korali i bursztynów aż do pół piersi opadały.
5767
5768
5769 Za nią druhny prowadziły Macieja.
5770
5771
5772 Jako ten dąb rozrosły w boru po śmigłej sośnie, tak on następował po Jagusi, w biedrach się ino kołysał, a po bokach drogi rozglądał, bo mu się zdało, że Antka w ciżbie uwidział.
5773
5774
5775 A za nimi dopiero szła Dominikowa ze swatami, kowalowie, Józia, młynarzowie, organiścina i co przedniejsi.
5776
5777
5778 Na ostatek zaś całą drogą waliła wieś cała.
5779
5780
5781 Słońce już zachodziło, wisiało nad lasami czerwone, ogromne i zalewało całą drogę, staw i domy krwawym brzaskiem, a oni szli w tych łunach wolno, że aż się w oczach mieniło od tych wstążek, piór pawich, kwiatów, czerwonych portek, pomarańczowych wełniaków, chustek, kapot białych — jakoby ten zagon, rozkwitłymi kwiatami pokryty, szedł i pod wiatr z wolna się kołysał a pośpiewywał, bo druhny raz wraz zawodziły cieniuśkimi głosami:
5782
5783
5784
5785         A jadą, jadą, wozy kołaczą —
5786         A moja Jaguś, po tobie płaczą...
5787         Hej!
5788         A da śpiewają, śpiewają sobie —
5789         A da na smutek, Jagusiu, tobie...
5790         Hej!
5791
5792
5793
5794 Dominikowa całą drogę popłakiwała i jak w obraz wpatrywała się w córkę, że nic nie słyszała, co do niej zagadywali.
5795
5796
5797 W kościele już Jambroży zapalał świece na ołtarzu.
5798
5799
5800 Ogarnęli się ino w kruchcie, uporządkowali w pary i ruszyli przed ołtarz, bo i ksiądz już z zakrystii wychodził.
5801
5802
5803 Prędko się odbył ślub, bo ksiądz się do chorego spieszył. A gdy wychodzili z kościoła, organista jął na organach wycinać mazury a obertasy i kujawiaki takie, aż same nogi drygały, a niektóren tylko co nie huknął piosenką, dobrze, iż się w czas pomiarkował!
5804
5805
5806 Wracali już bez nijakiego porządku, całą drogą, jak komu było do upodoby, a rozgłośnie, bo drużbowie z druhenkami zawodzili, jakoby ich kto ze skóry obłupiał.
5807
5808
5809 Dominikowa rychlej pobiegła, a gdy nadciągnęli — już ona państwa młodych na progu witała obrazem i tym świętym chlebem i solą, a potem nuż się ze wszystkimi z nowa witać, a obłapiać i do izby zapraszać!
5810
5811
5812 Muzyka rznęła w sieniach, więc co który próg przestąpił, chwytał wpół pierwszą z brzega kobietę i puszczał się posuwistym krokiem „chodzonego” — a już tam, niby ten wąż farbami migotliwy, toczyły się dokoła izby pary, gięły się, okrążały, zawracały z powagą, przytupywały godnie, kołysały się przystojnie i szły, płynęły, wiły się, a para za parą, głowa przy głowie — niby ten rozkołysany zagon dostałego żyta, gęsto przekwiecony bławatem a makami... — a na przedzie w pierwszą parę Jagusia z Boryną!
5813
5814
5815 Aż światła ustawione na okapie dygotały, dom się chwiał, zdało się, że ściany się rozpękną od tej ciżby i mocy, jaka biła od taneczników!...
5816
5817
5818 Pochodzili z dobry pacierz, nim skończyli.
5819
5820
5821 Muzyka teraz zaczęła przegrywać pierwszy taniec, dla młodej, jak to we zwyczaju z dawien dawna było.
5822
5823
5824 Naród zbił się gęstwą pod ścianami i zaległ wszystkie kąty, a parobcy uczynili wielkie kolo, w którym zaczęła tańcować! Krew w niej zagrała, aż się jej modre oczy lśniły i białe zęby połyskiwały w zarumienionej twarzy; tańcowała niezmęczenie, coraz zmieniając taneczników, bo choć raz wokoło z każdym przetańcować musiała.
5825
5826
5827 Muzykanci grali ostro, aż im ręce mdlały, ale Jaguś jakby zaczęła dopiero, mocniej tylko poczerwieniała i wywijała tak zapamiętale, aż te jej wstęgi z furkotem za nią latały chlastając po twarzach, a rozdęte taneczną wichurą spódnice zapełniały izbę.
5828
5829
5830 A parobcy z uciechy pięściami walili w stoły i pokrzykiwali siarczyście.
5831
5832
5833 Dopiero na ostatek wybrała młodego — szykował się na to Boryna, bo skoczył kieby ryś do niej, ujął ją wpół i wichrem zakręcił w miejscu, a muzykantom rzucił:
5834
5835 — Z mazurska, chłopcy, a krzepko!
5836
5837
5838 ...Krzyknęli w instrumenty z całej mocy, aż w izbie się zakotłowało.
5839
5840
5841 Boryna zaś ino mocniej Jagnę ujął, poły na rękę zarzucił, poprawił kapelusza, trzasnął obcasami i z miejsca jak wicher się potoczył!
5842
5843
5844 Hej! Tańcował też, tańcował! A okręcał w miejscu, a zawracał, a hołubce bił, aż wióry leciały z podłogi, a pokrzykiwał, a Jagusię miotał i zawijał, że się w jeden kłąb zwarli i jak to pełne wrzeciono po izbie wili — że ino wicher szedł od nich i moc.
5845
5846
5847 ...Muzyka rznęła siarczyście, zapamiętale, z mazowiecka...
5848
5849
5850 Zbili się wszyscy we drzwiach, to po kątach, przycichli i ze zdumieniem poglądali, a on niezmordowanie hulał i coraz siarczyściej; już się niejedni wstrzymać nie mogli, bo same nogi niesły, więc ino do taktu przytupywali, a co gorętszy dziewczynę brał i puszczał się w tany, na nic już nie bacząc!
5851
5852
5853 Jagusia, choć mocna była, ale rychło zmiękła i jęła mu przez ręce lecieć, wtedy dopiero przestał i odprowadził ją do komory.
5854
5855 — Kiedyś taki chwat, bratem mi jesteś i przy pierwszych chrzcinach w kumotry mnie proś! — wołał młynarz biorąc go w ramiona.
5856
5857
5858 Wnet się pobratali gorąco, bo muzyka zaraz zmilkła i zaczął się poczęstunek.
5859
5860
5861 Dominikowa, synowie, kowal, Jagustynka uwijali się raźno z pełnymi butelkami i kieliszkami w garściach, a do każdego z osobna przepijali. Józia i kumy roznosiły na przetakach chleb pokrajany i placki.
5862
5863
5864 Wrzawa podnosiła się coraz większa, bo każden swoje głośno powiadał, a wszyscy chętnie się do kieliszków brali, bych wesela rzetelnie zażyć.
5865
5866
5867 Na ławach pod oknem przysiadł młynarz z Boryną, wójt, organista i co pierwsi gospodarze. Już tam niezgorsza butelka araku krążyła z rąk do rąk, a niejedną kolejką; jeszcze im i piwa donosili — gęsto przepijali, bo się już brać poczynali w ramiona i sielnie kumać!
5868
5869
5870 I na izbie dosyć stało narodu, pozbijali się w kupy, jak komu i z kim było do upodoby, poredzali głośno i zabawiali się niezgorzej kieliszkami.
5871
5872
5873 A w komorze, oświetlonej lampą pożyczoną od organistów, zebrały się gospodynie z organiściną i młynarzową na czele, po skrzyniach, to ławach przyrzuconych wełniakami godnie się rozsiadły, miód przez zęby cedziły i słodki placek delikatnie palcami poskubywały, a z rzadka jeśli która rzuciła to słowo jakie: słuchały uważnie, co młynarzowa rozpowiadała o dzieciach swoich.
5874
5875
5876 Nawet w sieniach była ciżba i jeszcze na drugą stronę się cisnęli, aż Ewka wyganiała, bo szykowali pilnie do wieczerzy, od której już po całym domu zapachy szły smakowite, że niejednemu w nozdrzach wierciło.
5877
5878
5879 Młodzież wysypała się przed dom, w opłotki i na przyzby; noc była zimna, cicha a oroszona gwiazdami, to się przechładzali i bawili wesoło, aż się trzęsło od śmiechów, wrzasków i biegań, bo niejedni po sadzie się uganiali za sobą, że starsi krzykali im z okien:
5880
5881 — Kwiatuszków szukacie? Byście, dziewczyny, czego innego nie pogubiły po nocy!
5882
5883
5884 Słuchał to ich kto?
5885
5886
5887 Zaś po pierwszej izbie Jagusia i Nastka Gołębianka chodziły, trzymały się wpół i cięgiem buchały śmiechem, i coś sobie na ucho opowiadały — naglądał za nimi Szymek, starszy Dominikowej, z Nastki oczów nie spuszczał, a co trochę z wódką do niej podchodził, zęby szczerzył i zagadywał.
5888
5889
5890 Kowal wystrojony odświętnie, w czarnej kapocie i w portkach na cholewy wyłożonych, uwijał się najraźniej, wszędzie był, ze wszystkimi pił, zapraszał, częstował, rajcował i zwijał się, że coraz to w innej stronie widniał jego rudy łeb i piegowata twarz.
5891
5892
5893 Młodzi przetańcowali parę razy, ale krótko i bez wielkiej ochoty, bo się za wieczerzą oglądali.
5894
5895
5896 Starsi zaś poradzali, wójt, że był już napity, coraz głośniej mówił, wypuczał się, pięścią w stół walił i nakazywał:
5897
5898 — Wójt wama to mówi, to wierzcie. Urzędnik jestem, papier do mnie przyszedł z nakazem, by gromadę zwołać i z morgi grosz jaki na szkołę uchwalić...
5899
5900 — Wy sobie, Pietrze, uchwalcie i po dziesiątku z morgi, a my i tego grosza nie damy!
5901
5902 — Nie damy! — huknął któryś.
5903
5904 — Cicho, trzeba, kiej urzędowa osoba powiada...
5905
5906 — Szkoły nam takiej nie potrzeba! — powiedział Boryna.
5907
5908 — A nie potrzeba! — powtórzyli inni chórem.
5909
5910 — Cie... w Woli szkoła jest, bez trzy zimy moje dzieci chodziły i co?... To nawet na książce tego pacierza rozebrać nie potrafią... na psa taka nauka!
5911
5912 — Matki niechaj pacierza uczą, szkoła nie od tego, ja, wójt, wama mówię.
5913
5914 — A niby od czego? — wrzasnął ten z Woli podrywając się z ławy.
5915
5916 — Ja, wójt, wama rzeknę, ino pilnie słuchajcie... zaraz, po pierwsze... — ale nie wywiódł do końca, bo Szymon na cały stół wykrzykiwał, że już ten las sprzedany Żydy ocechowały i rąbać wnet będą, czekają jeno mrozów i sanny.
5917
5918 — Niech cechują, na wycięcie poczekają... — wtrącił Boryna.
5919
5920 — Do komisarza ze skargą pójdziemy.
5921
5922 — Nie to, komisarz zawsze z dziedzicem trzyma, a gromadą iść, rębaczów rozpędzić.
5923
5924 — Ani jednego chojaka ściąć nie pozwolić!
5925
5926 — Skargę do sądu podać!
5927
5928 — Pijcie do mnie, Macieju, nie pora teraz uradzać! Po pijanemu łacno wygrażać choćby i Panu Bogu! — zawołał młynarz nalewając. Nie w smak mu szły te rozmowy i odgrażania, bo się z Żydami był ugodził i miał im drzewo na swoim tartaku przy młynie rznąć.
5929
5930
5931 Przepili i z miejsc się podnieśli, bo już zaczęli szykować do wieczerzy i wszelki sprzęt potrzebny znosić na stoły i ustawiać.
5932
5933
5934 Ale gospodarze nie zaniechali lasu, jakże, bolączka to była piekąca, więc się stłoczyli w kupę i przyciszywszy głosy przed młynarzem radzili i umawiali się, by do Boryny się zejść i coś postanowić... ale nie skończyli, bo wszedł Jambroży i prosto do nich przystał. Spóźnił się, z dobrodziejem do chorego jeździł aż na trzecią wieś, do Krosnowy, to teraz ostro wziął się do picia, aby dogonić... nie zdążył jednak, bo już starsze kobiety zaśpiewały chórem:
5935
5936
5937
5938         A dokoła, drużbeczkowie, dokoła;
5939         Zapraszajcie dobrych ludzi do stoła!
5940
5941
5942
5943 A na to, rumor czyniąc ławami, odkrzykli drużbowie:
5944
5945
5946
5947         A dyć my już poprosili — już siedzą.
5948         Dajcie ino co dobrego — to zjedzą!
5949
5950
5951
5952 I z wolna zaczęli za stoły iść, a usadzać się na ławach.
5953
5954
5955 Juści, że na pierwszym miejscu państwo młodzi, a w podle nich ze stron obu co najpierwsi, po uważaniu, po majątku, po starszeństwie aż do druhen i dzieci — a ledwie się pomieścili, choć stoły ustawili wzdłuż trzech ścian.
5956
5957
5958 Tylko drużbowie nie siedli, by posługi czynić, i muzykanci.
5959
5960
5961 Gwar przycichł, organista stojący odmawiał w glos modlitwę — jeno kowal powtarzał za nim, bo pono na łacinie się rozumiał, a potem przepijali po tym kieliszeczku na zdrowie i dobry smak.
5962
5963
5964 Kucharki wraz z drużbami wnosić poczęły dymiące ogromne donice z jadłem i przyśpiewywały:
5965
5966
5967
5968         Niesiem rosół z ryżem —
5969         A w nim kurę z pierzem!
5970
5971
5972
5973 A przy drugiej potrawie:
5974
5975
5976
5977         Opieprzone słone flaki,
5978         Jedzże, siaki taki!
5979
5980
5981
5982 Muzyka zaś zasiadła pod kominem i przygrywała z cicha piosneczki różne, bych się smaczniej jadło.
5983
5984
5985 Pojadali też przystojnie, wolno, w milczeniu prawie, bo mało kto rzucił jakie słowo, że ino mlaskanie a skrzybot łyżek zapełniały izbę, a gdy sobie już nieco podjedli i głód pierwszy zasycili, kowal znowu flaszkę puścił w kolejkę, przy czym już i poczynali prawić z cicha, i przemawiać do się przez stoły.
5986
5987
5988 Jagusia jedna jakby nic nie jadła, próżno ją Boryna niewolił, wpół brał i jak to dzieciątko prosił, cóż, kiedy nawet mięsa przełknąć nie mogła, utrudzona była wielce i rozgrzana — tyle że to piwo zimne popijała, a oczami wodziła po izbie i coś niecoś nasłuchiwała Borynowych szeptów.
5989
5990 — Jaguś, kuntentna jesteś, co? Śliczności ty moje! Jaguś, nie bój się, dobrze ci u mnie będzie, jak i u matuli nie było lepiej... Panią se będziesz, Jaguś, panią... dziewkę ci przynajmę, byś się zbytnio nie utrudzała... obaczysz!... — pogadywał z cicha, a w oczy miłośnie patrzył, na ludzi już nie bacząc, aż się w głos przekpiwali z niego.
5991
5992 — Jak ten kot do sperki się dobiera.
5993
5994 — A bo też spaśna, kiej ta lepa!
5995
5996 — Stary kręci się i nogami przebiera, niczym ten kogut!
5997
5998 — Użyje se jucha stary, użyje! — wołał wójt.
5999
6000 — Jak ten pies na mrozie — mruknął zgryźliwie stary Szymon.
6001
6002
6003 Gruchnęli śmiechem, a młynarz aż się pokładał na stole i pięścią grzmocił z uciechy.
6004
6005
6006 Kucharki znowu zaśpiewały:
6007
6008
6009
6010         Niesiem miski tłustej jagły,
6011         By se chudzielce podjadły!
6012
6013
6014
6015 — Jagno, przychyl no się, to ci coś rzeknę! — mówił wójt, przechylił się za Boryną, bo tuż przy nim siedział, i uskubnął ją w boka — a to mę na chrzestnego proś! — zawołał ze śmiechem i łakomymi oczami po niej wodził, bo mu się strasznie udała.
6016
6017
6018 Poczerwieniała mocno, a kobiety na to buchnęły śmiechem i dalejże przekpiwać, dowcipy trefne sadzić i poredzać, jak się ma z chłopem obchodzić!
6019
6020 — A pierzynę co wieczór przed kominem nagrzewaj.
6021
6022 — Głównie tłusto jeść dawać, a krzepę miał będzie...
6023
6024 — I przypodchlibiaj, za szyję często ułapiaj.
6025
6026 — A miętko dzierż, to i nie pozna, gdzie go zawiedziesz! — jedna po drugiej prawiły, jak to zwyczajnie kobiety, kiedy sobie podpiją i ozorom wolność dadzą.
6027
6028
6029 Izba aż się trzęsła od śmiechu, a one tak rozpuszczały gęby, aż młynarzowa zaczęła im przekładać, by wzgląd miały na dziewuchy i na dzieci, a organista też dowodził, że to wielki grzech siać zgorszenie i zły przykład dawać.
6030
6031 — Bo — prawił — Pan Jezus nam rzekł i święci apostołowie, co wszystko w łacińskich książkach jak wół stoi wypisane, że lepiej zabić niźli masz zgorszyć, bo jako te niewiniątka zgorszysz, to jakby mnie samego; tak stoi w Piśmie świętym — bo niepomiarkowanie w piciu, w jadle jak i w uczynkach srogo karanym będzie, to wam, ludzie kochane, mówię — bełkotał niewyraźnie, bo nie po jednym już był ni po dwóch...
6032
6033 — Kalikant jucha, zabawy będzie ludziom bronił.
6034
6035 — O księdza się obciera, to myśli, że święty!
6036
6037 — Niechaj se uszy kapotą zatka! — leciały nieprzychylne głosy, bo nie lubiano go we wsi.
6038
6039 — Wesele dzisiaj, to nie grzech się zabawić, pośmiać z czego wesołego i ucieszyć, to już ja, wójt, to wama mówię, moi ludzie.
6040
6041 — A na ten przykład i Jezus po weselach bywał i wino pijał... — dorzucił poważnie Jambroży, ale cicho, bo już pijany był, a że w końcu przy drzwiach siedział, nikt go nie słyszał — i mówić wszyscy zaczęli, śmiać się, trącać kieliszkami, a coraz wolniej pojadać, aby się do syta najeść; niejeden już i pasa popuszczał, przeciągał się, by więcej zmieścić...
6042
6043
6044 Kucharki znowu z miskami nowymi szły i śpiewały:
6045
6046
6047
6048         Chrząkała, kwiczała, w ogródeczku ryła,
6049         Będzie teraz gospodarzom za szkodę płaciła!
6050
6051
6052
6053 — Wysadzili się, no, no! — dziwili się ludzie.
6054
6055 — Jakże, z tysiąc złotych kosztuje wesele...
6056
6057 — Opłaciło się niezgorzej, bo to nie zapisał sześciu morgów!
6058
6059 — Za tę dziecińską krzywdę se balują.
6060
6061 — A Jagna siedzi jak ten mruk.
6062
6063 — Maciej za to ślepiami świeci kiej żbik!
6064
6065 — Kiej to próchno, moiściewy, kiej próchno!
6066
6067 — Będzie on jeszcze płakał.
6068
6069 — Nie jest on z tych, co płaczą, do kija prędzej się weźmie...
6070
6071 — To samom mówiła wójtowy, jak o zmówinach powiedziała.
6072
6073 — Czemu to ona dzisiaj nie przyszła?
6074
6075 — Jakże, leda dzień zlegnie...
6076
6077 — Rękę bym sobie dała uciąć, że niedługo, niech ino muzyki zaczną w karczmie, to Jagna ganiać będzie za parobkami.
6078
6079 — Mateusz ino czeka tego!
6080
6081 — Hale, hale?
6082
6083 — Przeciech! Wawrzonowa słyszała, co wygadywał w karczmie.
6084
6085 — Że go to nie prosili do muzyki?
6086
6087 — Stary chciał, ino Dominikowa się przeciwiła, wszyscy wiedzą, co było, to jakże?...
6088
6089 — Przykłada każdy, a widział kto?
6090
6091 — To niby po próżnicy pogadują!
6092
6093 — A Bartek Kozieł wypatrzył ich na zwiesnę w boru...
6094
6095 — Kozieł jest złodziej i cygan, miał z Paczesiową sprawę o świnię i bez złość wygaduje...
6096
6097 — I inni mają oczy widzące, mają...
6098
6099 — I źle się to skończy, obaczycie... juści, mnie to nic do tego, ale tak myślę, że się Antkom krzywda stała i dzieciom, to i kara przyjść przyjdzie za to.
6100
6101 — Pewnie, Pan Jezus nie rychliwy, ale sprawiedliwy...
6102
6103 — O Antku tyż coś niecoś napomykali, że tu i ówdzie widywali ich razem, jak się zmawiali... — przyciszyły głosy i rajcowały coraz złośliwiej, i nicowały nieubłaganie całą rodzinę, nie darowując i starej, a litując się nad chłopakami najbardziej.
6104
6105 — A bo to nie grzech! Parobki pod wąsem, Szymek ma już dobrze na trzydzieści i żenić mu się nie da, z domu nie popuści i o bele co piekłuje.
6106
6107 — Przecie to i wstyd, chłopy tyle, a wszystkie kobiece roboty robią...
6108
6109 — By sobie ino Jagusia rączków nie powalała!
6110
6111 — A po pięć morgów mają i żenić by się już mogli!
6112
6113 — Tyle dziewczyn jest we wsi...
6114
6115 — A wasza Marcycha najdawniej czeka i grunt przyległy do Paczesiowego!
6116
6117 — Baczcie na swoją Frankę lepiej, by się czego z Adamem nie doczekała!
6118
6119 — Stara jest piekielnica, to wiadomo, ale chłopaki też niezguły i ciamajdy!
6120
6121 — Tyle paroby, a matczynej kiecki boją się puścić!
6122
6123 — Puszczą się... już dzisiaj Szymek cięgiem chodzi za Nastką Gołębianką.
6124
6125 — Ociec ich by! taki sam, dobrze baczę, a stara za młodu nie lepsza od Jagusi!...
6126
6127 — Jaki korzeń, taka nać! — taka córka, jaka mać!
6128
6129
6130 Muzyka przycichła, grajkowie jeść poszli na drugą stronę, bo wieczerza się skończyła.
6131
6132
6133 Cicho się nagle uczyniło niby w kościele podczas Podniesienia — po chwili jednak gwar buchnął jeszcze mocniejszy, aż się zakotłowało, wszyscy naraz mówili, krzyczeli a dowodzili sobie przez stoły, że już jeden drugiego nie słyszał.
6134
6135
6136 Podali na ostatku, dla wybranych, krupnik, miodem i korzeniami zaprawiony, a reszcie szczodrze stawiali tęgą okowitkę i piwo.
6137
6138
6139 Mało kto zważał, co pije, bo już się ze łbów kurzyło niezgorzej i kuntentność rozbierała. Siadali, jak było poręczniej, kapoty rozpinali z gorąca, pokładali się na stołach. Walili pięściami, aż miski podskakiwały, chwytali się wpół, to za orzydla, to ułapiali za szyję a raili, wyżalali się — jak brat przed bratem, kiej ten krześcijan prawy przed krześcijanem i somsiadem.
6140
6141 — Źle jest na świecie! Juści! Marnacja człowiekowi a to biedowanie jeno...
6142
6143 — Poszły, psiekrwie... — Pod stołami psy gryzły się o kości.
6144
6145
6146 ...A pociecha ino w tym, kiej somsiad z somsiadem się zejdzie i przy tym kieliszku poredzą, wyżalą się i odpuszczą sobie, co tam jeden drugiemu winowaty — juści, nie to wypasione zboże ni przeoranie granicy, bo to już sądy wiedzą i świadkowie przytwierdzą, komu krzywda i komu sprawiedliwość, ale to, co tam po sąsiedzku przytrafić się przytrafi — czy kiej gadzina spyszcze w sadzie, czy baby się poswarzą abo dzieciaki się pobiją, jak to różnie się zdarzy... Dyć wesele od tego, bych zawziętość stajała i braterstwo a zgoda rosły między ludźmi!
6147
6148 — Choćby jeno na ten czas weselny, na dzień jeden!
6149
6150 — A jutro samo przyjdzie! Hej! Nie uciekniesz przed dolą, chyba pod tę świętą ziemię; przyjdzie, za łeb ułapi, jarzmo na kark włoży, biedą popędzi i ciągnij, narodzie, a potem i krwią się oblewaj, swego bacz, z garści nie popuszczaj ni na to oczymgnienie, byś się pod koła nie zaplątał!
6151
6152 — Na braci Pan Jezus stworzył ludzi, a wilkami są la siebie!
6153
6154 — Nie wilkami, nie, to jeno bieda podjudza, kłyźni i jednych na drugich rzuca, że gryzą się jak te psy o gnat objedzony!
6155
6156 — Nie sama bieda, nie, zły to ćmę na naród rzuca, że nie rozeznają, co dobre, a złe!
6157
6158 — Prawda, prawda, i dmucha w duszę kiej w to zarzewie przygasłe, aż chciwość i złość, i wszystkie grzechy rozdmucha!
6159
6160 — Juści, któren głuchy jest na przykazania, ten ochotniej słucha piekielnej muzyki!
6161
6162 — Drzewiej nie tak bywało! Posłuch był, poszanowanie starszych i zgoda!
6163
6164 — I grontu każden miał, co ino mógł obrobić, a pastwisk, a łąk, a boru.
6165
6166 — A o podatkach kto kiedy słyszał?
6167
6168 — Abo drzewo kupował kto?... Jechał do boru i brał, ile komu było potrza, a choćby i tę najlepszą sosnę czy dęba!... Co było dziedzicowe, było i chłopskie.
6169
6170 — A teraz ni dziedzicowe, ni chłopskie — żydoskie jest abo i kogo gorszego.
6171
6172 — Ścierwy! Piłem do was, pijcie do mnie! Usadziły się jakby na swojem — pijcie no, dobre twoje, dobre i moje, bych sprawiedliwość we wszystkim była...
6173
6174 — Dziedzice parszywe! W wasze ręce! Gorzałka nie grzech, byle jeno przy godnym sposobie i z bratami, to na zdrowie idzie, krew czyści i choróbska odciąga!
6175
6176 — Jak pić, to już całą kwartą, jak się weselić, to już całą niedzielę. A masz, człowieku, robotę? — pilno rób, kulasów nie żałuj i szczerze się przykładaj! A zdarzy się na ten przykład okazja — wesele, chrzciny abo i zamrze się komu — pofolguj sobie, odpoczywaj, obserwuj i uciechę miej! — A źle wypadnie — kobieta się zmarnuje, bydle ci zdechnie, pogorzel przyjdzie — wola boska, nie przeciw się, bo i cóż, chudziaku, poredzisz krzykaniem a płaczem? — nic; spokojności się ino zbędziesz, że nawet to jadło pokrzywą ci się w gębie wyda! — Cierp przeto i dufaj w Panajezusowe miłosierdzie... Przyjdzie gorsze, kostucha ułapi cię za grdykę i w ślepie zajrzy — nie próbuj się wypsnąć, nie twoja moc — bo wszystko jest w boskim ręku...
6177
6178 — Juści, kto tam wymiarkuje, kiej Jezus rzeknie: „Do tela twoje — od tela moje, człowieku.”
6179
6180 — Tak to, tak! Górą, kiej to błyskanie, lecą boskie przykazy, a nikt, żeby ksiądz, żeby najmądrzejszy, ich nie przejrzy przódzi, aż padną na naród ziarnem dojrzałym!
6181
6182 — A ty, człowieku, masz tylko jedno wiedzieć — byś swoje robił i żył, jak przykazania święte nakazują, a przed się nie wyglądał... Pan Jezus wszystkim zasługi szykuje i wypłaci rzetelnie, co ino komu przypadnie...
6183
6184 — Tym ci polski naród stojał — to i tak ma być aż po wiek wieków. Amen!
6185
6186 — A cierpliwością i bramy piekielne przemoże.
6187
6188
6189 Tak sobie pogwarzali, gęsto przepijając, a każdy wypowiadał, co miał na sercu i co mu dawno ością stało w grdyce! A najwięcej i najgłośniej gadał Jambroży, juści, że go niewiela słuchali, bo kużden mówił i swojego chciał dowieść, mało bacząc na drugich... W izbie wrzało już i kotłowało się coraz bardziej, gdy Ewka z Jagustynką weszły, niosąc przed sobą z wielką paradą przystrojoną warząchew. Muzykant, który szedł za nimi, przygrywał na skrzypkach, a one śpiewały:
6190
6191
6192
6193         Da powoli, powoli —
6194         Da od stołów wstawajcie!
6195         Po trzy grosze za potrawę,
6196         Po dziesiątku za przyprawę —
6197         Da kuchareczkom dajcie!
6198
6199
6200
6201 Naród był syty, podochocony i zmiękły dobrym jadłem i napitkiem częstym, to niektórzy i srebrne pieniądze rzucali na warząchew.
6202
6203
6204 Wraz też dźwigać się jęli zza stołów i z wolna rozchodzili — którzy na powietrze wytchnąć, którzy w sieniach albo i na izbie przystawali i dalej dyskursa ciągnęli, insi zaś obłapiali się z przyjacielstwa, a niejeden już się potaczał i po ścianach łbem orał albo drugich jako ten baran trykał — co i nie dziwota, bo wieczerza była rzęsisto gorzałką przeplatana.
6205
6206
6207 Za stołem pozostał ino wójt z młynarzem, kłócili się i z gorącością niepomierną skakali do siebie jak jastrzębie, aż Jambroży chciał ich wódką godzić.
6208
6209 — Kruchty pilnuj, dziadu, a do gospodarzy ci zasie — warknął wójt.
6210
6211
6212 Odszedł markotny, butelkę do piersi cisnął, kusztykał głośno i szukał, z kim by się mógł po przyjacielsku napić i nagadać.
6213
6214
6215 Młódź zaś wysypała się w opłotki, to trzymając się wpół na drogę wylęgali gwarzyć i gzić się — aże dudniało od przegonów i wrzawy — noc była jasna, księżyc wisiał nad stawem tak mocno błyszczącym, że i najsłabsze kręgi, co się roztaczały jakby od uderzeń światła, widne były niby węże półkolisto sunące w cichości; przymrozek brał niezgorszy, gruda się łamała pod nogami i szron pobielił dachy, i już przytrząsał sędzielizną ziemię.
6216
6217
6218 Późno już było, bo pierwsze kury odzywały się po wsi.
6219
6220
6221 A w izbie tymczasem czyniono porządek i szykowano do tańców.
6222
6223
6224 I skoro muzykanci podjedli i nieco wypoczęli, jęli z cicha przegrywać, by się weselnicy pościągali do kupy.
6225
6226
6227 Ale nie potrza ich było długo naganiać, hurmą się sypnęli do izby, bo skrzypki tak niewoliły do tańca, że już same nogi niesły — na darmo jednak, parobcy czuli się jeszcze przyciężko po wieczerzy, pokręcił się zdziebko jeden i drugi i wnet uciekali do sieni zakurzyć papierosa abo i te ściany mocne podpierać.
6228
6229
6230 Jagnę wprowadziły kobiety do komory, Boryna na przyzbie z Dominikową siedział, a co starsi zalegli ławy i kąty i poredzali, że ino na izbie dziewczyny ostały i prześmiewały się między sobą, ale że im się to zmierziło rychło, zarządziły zabawę w gry różne, bych prędzej chłopaków rozruchać.
6231
6232
6233 Najpierw zabawiali się w „Chodzi lis koło drogi, nie ma ręki ani nogi”.
6234
6235
6236 Na lisa przebrali w kożuch do góry wełną Jaśka, z przezwiska Przewrotny — gap to był, niedojda i prześmiewisko całej wsi. Parob już wyrosły, a z otwartą gębą chodził, z dziećmi się zabawiał, do wszystkich dziewczyn się zalecał, a mocno głupawy, ale że to jedynak na dziesięciu morgach, to go wszędy prosili — zajączkiem zaś była Józia Borynianka.
6237
6238
6239 Śmieli się też, śmieli, mój Jezus!
6240
6241
6242 Co krok, to Jasiek się rozczapierzał i bęc jak ta kłoda na ziemię, że mu to i nogi podstawiali, a Józia tak utrafnie kicała, stawała słupka i wargami ruchała, niczym żywy zając.
6243
6244
6245 A potem w „Przepiórkę”.
6246
6247
6248 Nastka Gołębianka prowadziła, a tak się zwijała, tak raźno śmigała po izbie, że nijak jej chycić nie mogli, aż sama im właziła w ręce, bych ino obtańcowywać koło.
6249
6250
6251 I w „Świnkę” się zabawiali.
6252
6253
6254 A na ostatek któryś z drużbów, widzi mi się, Tomek Wachnik, bociana pokazywał; w płachtę na głowę się przyokrył, a spod niej za dziób długi kij wypuścił i klekotał tak zmyślnie, kiej bociek prawdziwy, aż Józia, Witek i co młodsze zaczęły za nim gonić i krzyczeć:
6255
6256
6257
6258         Kle, kle, kle,
6259         Twoja matka w piekle!
6260         Co ona tam robi?
6261         Dzieciom kluski drobi.
6262         Co złego zrobiła?
6263         Dzieci pomorzyła.
6264
6265
6266
6267 I rozbiegały się z wrzaskiem, i kryły po kątach jak kuropatki, bo gonił, dziobał i bił skrzydłami.
6268
6269
6270 Izba aż się trzęsła od tych śmiechów, krzykań i przegonów.
6271
6272
6273 Z dobrą godzinę trwała zabawa, gdy starszy drużba dał znak, by przycichli.
6274
6275
6276 Kobiety wyprowadzały z komory Jagusię nakrytą białą płachtą i usadziły ją w pośrodku na dzieży pokrytej pierzyną — druhny porwały się niby to ją odbić, ale starsze i chłopi bronili, więc się zbiły naprzeciw i smutno, jakby z płakaniem w głosach zaśpiewały:
6277
6278
6279
6280         A już ci to, już!
6281         Po wianeczku tuż —
6282         Kornet wity, czepiec szyty,
6283         To la ciebie przyzwoity,
6284         To na główkę włóż!...
6285
6286
6287
6288 Odsłonili ją wtedy.
6289
6290
6291 Czepiec już miała na zwiniętych, grubych warkoczach, ale jeszcze się urodniejsza wydała w tym przybraniu, bo i roześmiana była, wesoła i jarzącymi oczami wodziła po wszystkich.
6292
6293
6294 Muzyka zagrała wolno i cały naród zebrany, starzy i młodzi, dzieci nawet, zaśpiewali „Chmiela” jednym ogromnym głosem radości. A po prześpiewaniu same ino gospodynie brały ją do tańca.
6295
6296
6297 Jagustynka, że sobie już podpiła, ujęła się pod boki i nuż do niej przyśpiewkami rzucać:
6298
6299
6300
6301         Da żebym ja wiedziała,
6302         Da że pójdziesz za wdowca,
6303         Da uwiłabym ci wieniec,
6304         Da z samego jałowca!
6305
6306
6307
6308 A insze jeszcze barzej przytykliwe i kolące.
6309
6310
6311 Ale nikt na to nie baczył, bo już muzykanci rznęli ze wszystkiej mocy i naród w tany szedł; zadudniało z nagła, jakby sto cepów biło w boisko, i nierozplątana gęstwa zaroiła się w izbie, bo jedni za drugimi szli, para za parą, głowa przy głowie, a pędu nabierali — więc kapoty puścili na wiatr, kołysali się szeroko, przybijali obcasami, kapeluszami potrząchali, a czasem któryś piesneczką huknął, to dzieuchy zawiedły „da dana” i wili się coraz prędzej, kolebali do taktu i szli w taki tan chybki, zadzierżysty, kołujący, zapamiętały, że już i nie rozeznał nikogo w ciżbie; a co skrzypki huknęły nutą drygliwą, to sto hołubców biło w podłogę, sto głosów krzykało z mocą i sto narodu zawracało w miejscu, jak kieby wicher zakręcił — że ino furkot szedł od kapot, wełniaków, chustek, wiewających po izbie, niby te ptaki barwiste.
6312
6313
6314 Przeszedł pacierz, dwa i trzy, a oni cięgiem tańcowali bez wytchnienia, bez przestanku, podłoga dudniła, ściany się trzęsły i izba wrzała hukiem, a ochota jeszcze rosła, jak te wody po ulewie — to ino kotłowało się i przewalało po izbie.
6315
6316
6317 A gdy skończyli, odprawować poczęli obrządki różne, jak to jest zwyczajnie przy oczepinach.
6318
6319
6320 Najpierw Jagusia musiała wkupywać się do gospodyń!
6321
6322
6323 A potem jednym ciągiem odprawiali drugie ceremonie; aż parobcy uczynili długie powrósło z nieomłóconej pszenicy i opasali nim wielgachne koło, które druhny pilnie trzymały i strzegły, a Jagusia stojała w pośrodku: chciał z nią któren tańcować, podchodzić musiał, wyrywać przez moc i hulać w kole, nie bacząc, że go ta i prażyły drugimi powrósłami po słabiźnie.
6324
6325
6326 Zaś na dokończenie młynarzowa i Wachnikowa zaczęły zbierać na czepiec. Pierwszy wójt rzucił złoty pieniądz na talerz, a za nim, kiej ten grad brzękliwy, posypały się srebrne ruble i jako te listeczki na jesieni, papierki leciały.
6327
6328
6329 Więcej niźli trzysta złotych zebrali!
6330
6331
6332 Sielny karwas grosza, ale mucha to la Dominikowej, nie stojała ona o darmochy, bo swojego miała dosyć, jeno że la Jagusi tak się ochotnie szkodowali, to ją całkiem rozebrało, że rzewliwego płakania wstrzymać nie mogła; krzyknęła na chłopaków, by podawali gorzałkę, i sama jęła częstować, przepijać i przez te łzy, co jej ciekły, kumy i kumów całowała.
6333
6334 — Pijcie, sąsiedzi!... pijta, ludzie kochane, braty rodzone!... Jakobym zwiesnę w sercu miała... za Jagusine zdrowie... jeszcze ten kieliszek... jeszcze... — a za nią kowal przepijał z drugimi i chłopaki z osobna — boć narodu była gęstwa niemała; Jaguś znowu dziękowała od siebie za dobrość i co starszych podejmowała za kolana!...
6335
6336
6337 Zawrzało w izbie, bo i kieliszki gęsto szły z rąk do rąk, i gorącość buchała ze wszystkich, i uciecha! Twarze się rumieniły, oczy połyskiwały i serca się rwały do serc, po bratersku, po sąsiedzku. Hej! Raz kozie śmierć, tyle człowiekowego, co użyje z bratami, co się poweseli i zabaczy o świecie całym! Ino kostucha bierze każdego z osobna, a na wesela trza chodzić kupą i radować się kompanią całą. Kupami też zalegali izbę, przepijali i raili wesoło, a każden swoje głośno przekładał, że już i jeden drugiego nie słyszał, ale nic to, bo i tak jedno czuli, i jedna radość ich sprzęgała do kupy i wskroś przenikała!
6338
6339
6340 A któren masz smutki, na jutro je ostaw, dzisiaj się zabawiaj, przyjacielstwa używaj, duszę ciesz! Jako tej świętej ziemi Pan Jezus daje odpoczywanie po letnim rodzeniu, tak i człowiekowi godzi się wypocząć jesienią, kiej w polu obrobił. A kiej masz, człowieku, brogi pełne i stodoły pełne ważnego jako to złoto zboża, co ino na cepy czeka, to se używaj za letnie trudy, za harowanie, za mitręgi!
6341
6342
6343 Tak sobie poredzali jedni, a inni znowu różne swoje żale i sprawy wywodzili przed sobą; drudzy zasie, co to nie tylko krowi ogon widzieli abo te babie wszy, koło starego Szymona się kupili i pogadywali o czasach dawnych, świeżych krzywdach, podatkach i sprawach gromady całej, a z cicha mówili, ile że i o wójtowych sprawkach.
6344
6345
6346 Boryna ino do żadnej kupy nie przystawał, chodził od jednych do drugich, a cięgiem oczyma za Jagną wodził i sielnie się puszył, że to urodna taka, a raz wraz muzykantom złotówki rzucał, bych smyczków nie żałowali, bo grali z cicha, odpoczywający.
6347
6348
6349 To i z nagła huknęli w instrumenty obertasa, że mróz przeszedł kości, a Boryna do Jagny skoczył, przygarnął ją krzepko i z miejsca rymnął takiego oberka, aż dyle zaskowyczały, a on wiał po izbie, zawracał, podkówkami trzaskał, a przyklękaniem z nagła zawijał, to trząchający po izbie się nosił szeroko, od ściany do ściany, to przed muzyką piosneczki śpiewał, że mu po muzycku odkrzykali, i dalej hulał siarczyście i tan wiódł zapamiętale, bo za nim drugie pary jęły się z kup wyrywać i przytupywać, śpiewać, tańcować i co ten największy pęd brać, że jakby sto wrzecion, pełnych różnobarwnej wełny, wiło się po izbie z turkotem i okręcało tak szybko, że już żadne oko nie rozeznało, gdzie chłop, gdzie kobieta; nic, ino jakby kto tęczę rozsypał i bił w nią wichurą, że grała kolorami, mieniła się i wiła coraz prędzej, wścieklej, zapamiętałej, aż światła chwilami gasły od pędu, noc ogarniała taneczników, a tylko oknami lała się miesięczna poświata rozpierzchłą, świetlistą smugą, iskrzyła się wrzącym srebrem wskroś ciemności i wskroś wirującej gęstwy ludzkiej, co nadpływała spienioną, rozśpiewaną falą, migotała i kłębiła się w tych brzaskach jako w sennym widzeniu i przepadała w ćmie nieprzeniknionej, by się znowu wynurzyć i zamajaczyć na mgnienie przed drugą ścianą, na której tknięte światłem szkła obrazów pryskały i mżyły ogniami, i przewalić się, i stoczyć w noc, że tylko ciężkie dychanie, tupoty, krzyki rwały się, plątały i huczały głucho w oślepłej izbie.
6350
6351
6352 A ciągnęły się już te tany łańcuchem jednym, bez przerwy ni przestanku... bo co muzyka zaczynała rznąć nowego, naród się podnosił z nagła, prostował jak bór i szedł z miejsca pędem takiej mocy jak huragan; trzask hołubców rozlegał się jak bicie piorunów, krzyk ochotny trząsł całym domem i rzucali się w tan z zapamiętaniem, z szaleństwem, jakoby w burzę i bój, na śmierć i życie.
6353
6354
6355 I tańcowali!
6356
6357
6358 ...Owe krakowiaki, drygliwe, baraszkujące, ucinaną, brzękliwą nutą i skokliwymi przyśpiewkami sadzone, jako te pasy nabijane, a pełne śmiechów i swawoli; pełne weselnej gędźby i bujnej, mocnej, zuchowatej młodości i wraz pełne figlów uciesznych, przegonów i waru krwie młodej kochania pragnącej. Hej!
6359
6360
6361 ...Owe mazury, długie kiej miedze, rozłożyste jako te grusze Maćkowe, huczne a szerokie niby te równie nieobjęte, przyciężkie a strzeliste, tęskliwe a zuchwałe, posuwiste a groźne, godne a zabijackie i nieustępliwe, jako te chłopy, co zwarci w kupę niby w ten bór wyniosły, runęli w tan z pokrzykami i mocą taką, że choćby w stu na tysiące iść, że choćby świat cały porwać, sprać, stratować, w drzazgi rozbić i na obcasach roznieść, i samym przepaść, a jeszcze tam i po śmierci tańcować, hołubce bić i ostro, po mazursku pokrzykiwać: „da dana!”
6362
6363
6364 ...Owe obertasy, krótkie, rwane, zawrotne, wściekłe, oszalałe, zawadiackie a rzewliwe, siarczyste a zadumane i żalną nutą przeplecione, warem krwie ognistej tętniące a dobrości pełne i kochania, jako chmura gradowa z nagła spadające, a pełne głosów serdecznych, pełne modrych patrzań, wiośnianych tchnień, woniejących poszumów, okwietnych sadów; jako te pola o wiośnie rozśpiewane, że i łza przez śmiechy płynie, i serce śpiewa radością, i dusza tęskliwie rwie się za te rozłogi szerokie, za te lasy dalekie, we świat wszystek idzie marząca i „oj da dana!” przyśpiewuje.
6365
6366
6367 Takie to tany nieopowiedziane szły za tanami.
6368
6369
6370 Bo tak ano chłopski naród się weseli w przygodny czas.
6371
6372
6373 Takoż się zabawiali na weselu Jagusinym z Boryną!
6374
6375
6376 Godziny biegły za godzinami i przepadały niepamiętliwie we wrzawie, w krzykach, w radości szumnej, w tanecznym zapamiętaniu, że ani się spostrzegli, jako się już przecierało na wschodzie i przedświtowe brzaski ściekały z wolna i rozbielały noc. Gwiazdy pobladły, księżyc zaszedł i wiatr wstawał od lasów i przeciągał, jakby rozdmuchując rzednące ciemności; oknami naglądały kudłate, poskręcane drzewa i coraz niżej chyliły oszroniałe i senne łby, a dom wciąż śpiewał i tańcował!
6377
6378
6379 Jakoby łąki i żniwne pola, i sady rozkwitłe zeszły się na gody i porwane wichurą poszły społem w długi, zawrotny, ognisty korowód!
6380
6381
6382 Wywarli drzwi na rozcież, wywarli okna, a dom buchał wrzawą, światłami, dygotał, trząsł się, trzeszczał, pojękiwał i coraz mocniej hulał, że się już zdawało, jako te drzewa i ludzie, ziemia i gwiazdy, i te płoty, i ten dom stary, i wszystko ujęło się w bary, zwiło w kłąb, splątało, i pijane, oślepłe, na nic niepomne, oszalałe, taczało się od ściany do ściany, z izby do sieni, z sieni na drogę płynęło, z drogi na pola ogromne, na bory, we świat cały wirem tanecznym szło, toczyło się, kołowało i nieprzerwanym, migotliwym łańcuchem w brzaskach zórz wschodzących przepadało.
6383
6384
6385 Muzyka to ich więdła, to granie, te piosneczki...
6386
6387
6388 ...Basy pohukiwały do taktu i buczały drygający niby bąki, a flet wiódł wtór i pogwizdywał wesoło, świegotał, figle czynił jakby na sprzeciw bębenkowi, któren ucieszny wyskakiwał, brzękadłami wrzaskliwość niecił, baraszkował i trząsł się jako ta żydowska broda na wietrze, a skrzypice więdły, szły na przedzie, niby ta najlepsza tanecznica, śpiewały zrazu mocno a górnie, jakby głosu próbowały, a potem jęły zawodzić szeroko, przenikliwie, smutnie, kieby rozstajami płacze sieroce kwiliły, aż zakręciły w miejscu i spadły z nagła, nutą krótką, migotliwą, ostrą, jakby sto par trzasnęło hołubcami i sto chłopa zakrzykało z pełnej piersi, aż dech zapierało i dreszcz szedł po skórze, i wnet jęły kołować, pośpiewywać, zawracać, drobić, przeskakiwać a śmiać się i weselić, że ciepło do serca szło i ochota do łbów biła kiej gorzałka... to znowu śpiewały tą nutą ciągliwą, żałosną i płakaniem kiej rosą osutą; tą nutą naszą, kochaną, serdeczną, pijaną mocą wielką i kochaniem, i wiedły w tan ostry, zapamiętały, mazowiecki.
6389
6390
6391
6392
6393
6394
6395
6396 Świt już się stawał coraz jaśniejszy, że światła bladły i izbę zalewał brudny, zmącony mrok, a jeszcze się zabawiali ze wszystkiego serca, a komu mało było poczęstunku, do karczmy po gorzałkę słał, kompanił się i na umor pił.
6397
6398
6399 Kto odszedł, to odszedł, kto się zmęczył, odpoczywał, a któren się opił, na przyzbie spał abo i w sieniach; drudzy zasie, barzej z nóg ścięci, to i pod płotami legali, i gdzie tam padło, a reszta tańcowała do upadłego...
6400
6401
6402 Aż już co trzeźwiejsi zbili się w kupę przy drzwiach, do taktu bili w podłogę i jęli śpiewać:
6403
6404
6405
6406         Zbierajcie się, weselnicy, już nam czas!
6407         Daleka droga,
6408         Głęboka woda,
6409         Ciemny las!
6410         Zbierajcie się, weselnicy, już nam czas!
6411         Znów się zabawimy,
6412         Jutro powrócimy
6413         Na popas!
6414
6415
6416
6417 Ale nikt ich nie słuchał!
6418
6419
6420
6421
6422
6423
6424
6425
6426
6427
6428 XII
6429
6430
6431
6432 Już na samym świtaniu Witek, umęczony zabawą i wyganiany przez Jagustynkę, pobiegł do chałupy.
6433
6434
6435 Wieś spała jeszcze na dnie mroków, co słały się nisko nad ziemią grubym, rzednącym zwałem, staw leżał martwy, przygnieciony mroczną gęstwą drzew obrzeżnych i tak utopiony w ciemnicy, że ledwie ku środkowi wyleniał się z nocy i majaczył brzaskami niby to oko zasnute bielmem.
6436
6437
6438 Przymrozek brał mocny, przeciągał zimny wiatr, że skrzepłe powietrze raziło nozdrza i dech zapierało, ziemia dzwoniła pod nogami i zmarzłe kałuże siniały na drodze niby szkła potrzaskane i oślepłe, a świat się z wolna rozbielał świtaniem, wychylał z mroków oszroniały i ogłuchły przemarzła cichością, psy ino kajś niekaj naszczekiwały sennie, młyn hurkotał w oddali, a weselna wrzawa buchała z chałupy i rozkrążała się szeroko, na dobre śmignięcie kamieniem.
6439
6440
6441 W Borynowej izbie tliło się jeszcze światełko maleńkie jako ten robaczek świętojański, aż Witek zajrzał przez okno; stary Roch siedział przy stole i z książki pośpiewywał pobożne pieśnie.
6442
6443
6444 Chłopak cicho przesunął się do obory i jął macać skobla, gdy naraz z wrzaskiem odskoczył, bo pies jakiś rzucił mu się na piersi ze skowytem.
6445
6446 — Łapa! Łapa! Wróciłeś to, piesku, wróciłeś, biedoto! — wykrzykiwał rozeznawszy psa i aż przysiadł na progu z radości. — Głodnyś, chudziaku, co?
6447
6448
6449 Znalazł za pazuchą zaoszczędzoną na weselu kiełbasę i wtykał mu do pyska, ale Łapa nie rwał się do jadła, jeno szczekał, rzucał mu się na piersi i skomlał z radości.
6450
6451 — Głodziły cię, biedoto, i wygnały we świat! — szeptał otwierając drzwi do obory i zaraz, jak stał, rzucił się na wyrko. — Już ja cię teraz bronił będę i starunek o tobie miał... — mruczał zakopując się w słomę, a pies legł w podle, warkał i polizywał go po twarzy.
6452
6453
6454 Rychło obaj zasnęli.
6455
6456
6457 A ze stajni obok położonej wołał Kuba słabym, schorzałym głosem, wołał długo, ale Witek spał jak kamień, dopiero Łapa, poznawszy głos, jął zajadle szczekać i targać za kapotę, aż przecknął.
6458
6459 — Czego? — mamrotał przez sen.
6460
6461 — Wody! Tak me rozbiera gorącość... wody!
6462
6463
6464 Choć markotny był i śpik go morzył, zaniósł mu pełne wiadro i podstawił do picia.
6465
6466 — Takim chory, że ledwie zipię... co to warczy?
6467
6468 — A Łapa! Wróciło psisko od Antków!
6469
6470 — Łapa! — szepnął macając w ciemności za psim łbem, a Łapa wyskakiwał, szczekał i darł się na wyrko.
6471
6472 — Witek, załóż koniom siana, bo dzwonią zębami o pusty żłób, a ja się poruszyć nie mogę. Tańcują jeszcze? — pytał po chwili, gdy chłopak stoczył ze stropu siano i zakładał je za drabiny.
6473
6474 — Cheba na połednie skończą, a tak się niektóre popiły, że na drodze leżą.
6475
6476 — Używają se gospodarze, używają — westchnął ciężko. — Młynarze byli?
6477
6478 — Byli, ino rychlej poszli.
6479
6480 — Narodu dużo?
6481
6482 — Kto by ta porachował?... Aż się przelewało w chałupie.
6483
6484 — Przyjmowali suto?
6485
6486 — Kiej we dworze jakim. Mięso całymi michami roznosili, a co gorzałki wychlali, a co piwa, co miodu! Samych kiełbas były trzy niecki czubate.
6487
6488 — Przenosiny kiedy?
6489
6490 — A dzisiaj na odwieczerzy.
6491
6492 — Użyją se jeszcze, nacieszą się... Mój Jezu, myślałech, że jaką kosteczkę ogryzę i podjem se choć raz do sytu, a tu leż, zdychaj i nasłuchuj, jak się drugie zabawiają.
6493
6494
6495 Witek poszedł spać.
6496
6497 — Żeby choć te oczy napaść... żeby...
6498
6499
6500 Zamilkł znużony, żuł w sobie żałość, a jakieś ciche, nieśmiałe skargi jako te ptaszki ustałe, tłukły mu się po piersiach i boleśnie piukały.
6501
6502 — Niech im ta pójdzie na zdrowie, niech choć oni żyją... — myślał pogładzając psi łeb.
6503
6504
6505 Gorączka mroczyła go coraz bardziej, więc jakby na odegnanie zaczął szeptać pacierz i Panu Jezusowemu miłosierdziu oddawał się gorąco na wolę i niewolę, ale zapominał słów, sen nań spadał raz po raz, a ciąg szeptów, nabrzmiałych prośbą i łzami, rwał się i rozsypywał niby czerwone paciorki, że chciał je zgarniać, tak widno toczyły się po kożuchu; zapominał jednak o wszystkim, zasypiał...
6506
6507
6508 Budził się czasami, wodził pustym wzrokiem i nic nie rozeznawszy zapadał znowu, leciał w martwą, trupią ćmę.
6509
6510
6511 To znowu jęczał i tak krzyczał przez sen, aż konie z chrapaniem rwały się na łańcuchach, trzeźwiał nieco i unosił głowy.
6512
6513 — Jezus, żeby choć dnia doczekać! — jęczał trwożnie i wybiegał oczyma przez okienko, we świat, za dniem; słońca szukał po niebie szarym, ostygłym i poprzebijanym blednącymi gwiazdami...
6514
6515
6516 Ale dzień był jeszcze daleko.
6517
6518
6519 Stajnia tonęła w mętnej kurzawie brzasków, że już kontury koni jęły się wycinać, a drabiny pod okienkami, niby żebra, prześwitywały pod światło...
6520
6521
6522 Już nie zasypiał, bo bóle nań przyszły nowe, wślizgiwały się w nogę niby sękate kije i tak rozpierały, tak wierciły, tak piekły, jakby kto żywym ogniem rany przysypywał, że zerwał się nagle i zaczął ze wszystkich sił krzyczeć, aż Witek się obudził i przybiegł.
6523
6524 — Zamrę już! Zamrę! Tak mnie boli, tak we mnie choroba rośnie i dusi... Witek, bieżyj po Jambroża... o Jezus, albo Jagustynki zawołaj... może co poredzą, bo już nie wydzierżę... już ta ostatnia godzina na mnie idzie... ten czas ostatni... — buchnął strasznym płaczem, zarył twarz w słomę i łkał żałością a strachem.
6525
6526
6527 A Witek mimo rozespania pobiegł na wesele.
6528
6529
6530 Tańcowali jeszcze w najlepsze, ale Jambroży był spity już swoim zwyczajem, stał na drodze wprost domu, potaczał się od stawu do płotów i wyśpiewywał.
6531
6532
6533 Darmo go Witek prosił i za rękaw ciągał, dziad jakby nie słyszał i nie wiedział, co się z nim dzieje, potaczał się ino a śpiewał zapamiętale ciągle tę samą śpiewkę.
6534
6535
6536 Pobiegł do Jagustynki, że to i ona znająca była na chorobach, ale stara z kumami siedziała w komorze i tak se przepijały krupnikiem, tak se dogadzały piwem, a tak wraz gadały i jazgotały śpiewaniem, że ani jej było o czym mówić. Raz i drugi skamlał, by szła do Kuby, to go w końcu wyciepnęła za drzwi i coś niecoś pięścią przyłożyła na drogę; z płaczem poleciał do stajni, tyle ano wskórawszy.
6537
6538
6539 A że Kuba był zasnął znowu na tę chwilę, więc zakopał się w słomę, przyokrył łachami na głowę i spał.
6540
6541
6542 Dobrze po śniadaniu obudziło go porykiwanie krów głodnych i nie wydojonych i piekłowanie Jagustynki, która zaspawszy jak i drudzy, krzykiem nadrabiała przy obrządzaniu gospodarstwa.
6543
6544
6545 Dopiero kiej coś niecoś zepchnęła roboty, zajrzała do Kuby.
6546
6547 — Dopomóżcie, poredźcie — prosił cicho.
6548
6549 — A to się ożeń z młódką, a wnet się wylekujesz! — zaczęła wesoło, ale skoro się przyjrzała jego twarzy sinej i obrzękłej, spoważniała prędko. — Księdza ci więcej potrzeba niźli dochtora! Cóż ja ci poredzę? Co? Zamówiłabym, okadziła, a bo to pomoże?... Widzi mi się, żeś ty już chory na śmierć, na czystą śmierć...
6550
6551 — Zamrę?
6552
6553 — W boskiej to mocy, ale widzi mi się, że Kostusi z pazurów się nie wypsniesz.
6554
6555 — Zamrę, powiadacie?...
6556
6557 — Po dobrodzieja by ano posłać, co?
6558
6559 — Dobrodzieja! — wykrzyknął zdumiony. — Dobrodzieja przywieść tutaj, do stajni, do mnie?... Co wama po głowie chodzi?
6560
6561 — A cóż to? Z cukru jest i rozpuści się w tym łajnie końskim? Ksiądz jest od tego, by gdzie go do chorego proszą, szedł.
6562
6563 — Jezus! A miałbym to śmiałość, w ten gnój, do mnie?...
6564
6565 — Głupiś jak ten baran! — cisnęła ramionami i poszła.
6566
6567 — Sama głupia, ani wie, co powiada... — mruknął oburzony srodze, opadł ciężko na barłóg i długo jeszcze rozmyślał. — Zachciało się babie... hale, dobrodziej kochany po pokojach se chodzi... z książek poczytuje... z Panem Bogiem rozmawia... i do mnie by go wołać?... te kobiety to ino aby ozorem mleć... głupia...
6568
6569
6570 I tak już pozostał sam, bo jakby o nim zapomnieli.
6571
6572
6573 Witek czasami naglądał, aby koniom przysypać obroku, napoić, to i jemu podawał wody, i wnet znikał, leciał na wesele, które znowu zaczęło się zbierać u Dominikowej na przenosiny, a czasami Józka wpadała z krzykiem, wtykała mu kawałek placka, nagadała, natrzepała, nawiała stajnię wrzaskiem, aż kury gdakały z przestrachu na płotach, i uciekała spieszno.
6574
6575
6576 Juści, miała po co, bo tam się już zabawiali niezgorzej, muzyka huczała przez ściany i krzyki szły wesołe a śpiewania.
6577
6578
6579 A Kuba leżał cicho, bo jakoś z rzadka chwytały go bolenia, więc ino nasłuchiwał i rozeznawał, jak się tam zabawiają, a pogadywał z Łapą, któren nie opuścił go ani na chwilę, i pojadali se społecznie Józiny placek; albo cmokał na konie i przemawiał do nich. Rżały radośnie i odwracały od żłobów łby, a nawet źróbka urwała się z uździenicy i przychodziła do wyrka baraszkować i tulić wilgotne a cieple chrapy do jego twarzy.
6580
6581 — Schudłaś, biedoto, schudłaś! — Głaskał ją czule i całował po rozdętych nozdrzach. — Nie bój się, wyzdrowieję rychło, to wnet ci boki podkrzepię, choćby i czystym owsem...
6582
6583
6584 Milknął wnet i patrzył bezmyślnie w poczerniałe sęki, z których sączyły się na ściany żywiczne strugi, niby łzy krwawe i zastygłe...
6585
6586
6587 Słoneczny a przybladły dzień zaglądał przez szpary cichymi oczyma, drzwiami zaś wywartymi buchał szeroki potok jasności skrzącej, migotliwej, jako złote pajęczyny po ścierniskach, w których trzepały się muchy z sennym, omdlałym brzękiem.
6588
6589
6590 Godziny przechodziły za godzinami i wlekły się wolno, jak te dziady ślepe i kulawe, po srogich piaskach idące z utrudzeniem a w cichości, albo jako ten kamień, co pada w topiel i leci, przepada, ginie, a nawet go oczy człowiecze nie chycą.
6591
6592
6593 Ino czasem wróble rozświegotane wrzaskliwą bandą wpadały do stajni i zuchwale rzucały się na żłoby...
6594
6595 — Jakie to zmyślne juchy! — szeptał. — Takiemu ptaszkowi, a Pan Jezus rozum daje, że wie, gdzie pożywienie znaleźć. Cicho, Łapa, niech się pożywią i wspomogą biedoty, bo i na nich zima przyjdzie. — Przyciszał, bo pies skoczył wypędzać rabusiów.
6596
6597
6598 Świnie zaczęły kwiczeć w podwórzu i cochać się o węgły, aż stajnia drgała, a potem jęły wtykać w drzwi długie, obłocone ryje i pokwikiwać.
6599
6600 — Wypędź, Łapa! Dziadaki jedne, wszystkiego im zawżdy mało!
6601
6602
6603 Po nich kury zakrzekorzyły przed progiem, a wielki, czerwony kogut ostrożnie zaglądał, cofał się, bił skrzydłami i krzykał, aż zuchwale wskoczył za próg, do kobiałki pełnej obroku, a za nim reszta, ale nie zdążyły się jeszcze najeść, bo wnet nadciągnęły rozgęganą gromadą gęsi, z sykiem migotały w progu czerwone dzioby i chwiały się białe, powyciągane szyje.
6604
6605 — Wygoń, piesku, wygoń! Swarzą się juchy kiej te baby!
6606
6607
6608 Juści, że wnet się rozległ wrzask, pisk, łomotanie skrzydeł i pióra poleciały kieby z rozprutej pierzyny, bo Łapa nie żałował sobie uciechy; powrócił zziajany, z wywieszonym ozorem i skomlał radośnie.
6609
6610 — Cicho no!
6611
6612
6613 Od domu rozlatywały się gniewne głosy Jagustynki, bieganina i trzaski sprzętów, przewlekanych z izby do izby.
6614
6615 — Gotują się do przenosin!
6616
6617
6618 Drogą ktoś niektoś przejeżdżał, ale z rzadka, a teraz zasie człapał się z piskiem wóz jakiś; Kuba rozeznawał pilnie.
6619
6620 — Kłębów wóz, w jednego konia i drabinami, pewnie po ściółkę do lasu. Juści, oś w przodku wytarta i bez to się piast przyciera i skrzypi.
6621
6622
6623 Po drogach wciąż snuły się odgłosy kroków, rozmowy, głosy leciały i drgały ledwie dosłyszane, ledwie odczute brzmienia, ale je chwytał w lot i rozpoznawał.
6624
6625 — Stary Pietras do karczmy idzie — mruczał. — Walentowa wykrzykuje... pewnie gąski czyje przeszły na jej stronę... Piekielnica nie baba! Kozłowa widzi mi się... juści... bieży i krzyczy... juści ona!... Pietrek Rafałów... rajcuje jucha, jakby miał kluski w gębie... księża kobyła po wodę jedzie, tak... postaje... zawadza kołami... jeszcze se kiedy kulasy połamie...
6626
6627
6628 I tak se z wolna rozpoznawał wszystko i myślami, i tym widzeniem czującym po wsi chodził, kłopotał się, zabiegał, turbował i żył życiem wsi całej, że ledwie spostrzegł, jak dzień przechodził z wolna; ściany przygasły, drzwi zbladły i stajnia mroczeć poczęła.
6629
6630
6631 Już pod sam wieczór przyszedł Jambroży, nie wytrzeźwiony do cna, bo się jeszcze potaczał i mówił tak prędko, że trudno było rozebrać.
6632
6633 — Nogeś pono wykręcił?
6634
6635 — A obaczcie i poredźcie.
6636
6637
6638 W milczeniu odwijał szmaty przekrwione, zeschłe i tak przywarte do nogi, że Kuba zaczął krzyczeć wniebogłosy.
6639
6640 — I panna przy rodach tak nie kwiczy! — mruknął urągliwie.
6641
6642 — Kiej boli!... A dyć nie szarpcie! Jezus! — wył prawie.
6643
6644 — A to cię uszlachtowali! Pies ci łydkę wyżarł czy co? — wykrzyknął zdumiony, bo łydka była poszarpana, zaropiała, noga spuchła jak konew.
6645
6646 — To... ino nie powiadajcie nikomu... borowy me postrzelił... ino...
6647
6648 — Prawda... śruciny siedzą pod skórą kiej mak... z daleka do cię wygarnął? Ho, ho! Kulas widzi mi się na nic już... kosteczki chroboczą ano... Czemuś to zaraz mnie nie wołał?
6649
6650 — Bojałem się... jakby się dowiedziały, na zajączka wyszedłem... ustrzeliłem... i już na polu byłem... a ten kiej nie rypnie do mnie...
6651
6652 — Powiadał kiedyś w karczmie borowy, że ktoś im szkody czyni...
6653
6654 — Hale... szkody... niby to zające należą do kogo... ścierwa... zasadził się na mnie... już na polu byłem, a ten z obu luf strzelił... żeby cię, piekielniku... ino nic nie mówcie... do sądu by pozwały... strażniki... i zarno by i fuzję wzieny... a to nie moja... Myślałech, że samo przejdzie... pomóżcie, bo tak rwie, tak boli...
6655
6656 — Takiś to majster! Taki se ścichapęk, lelum polelum, a z dziedzicem zajączkami się dzieli... Cie!... Ale kulasem za tę spółkę zapłacisz...
6657
6658
6659 Obejrzał raz jeszcze i srodze się strapił.
6660
6661 — Za późno, o wiela za późno!
6662
6663 — Poredźcie, poredźcie — jęczał wystraszony.
6664
6665
6666 Już nic nie odrzekł, ino rękawy zakasał, wydobył ostry kozik, nogę ujął krzepko i jął wydłubywać śruciny i ropę wyciskać.
6667
6668
6669 Kuba zrazu ryczał jak zwierz dorzynany, aż mu zatkał gębę kożuchem, ścichł, bo zemdlał z bólu. Oporządził mu nogę, obłożył jakąś maścią, obwinął w nowe szmaty, dopiero go otrzeźwił.
6670
6671 — Do szpitala musisz iść... — mruknął cicho.
6672
6673 — Do szpitala?... — Nieprzytomny był jeszcze.
6674
6675 — Urżnęliby ci nogę, to byś może i wyzdrowiał.
6676
6677 — Nogę?...
6678
6679 — Juści, już na nic, zepsuta, czernieje cała.
6680
6681 — Urżnęliby? — pytał nie mogąc pojąć.
6682
6683 — W kolanie. Nie bój się, mnie kula urwała przy samym zadzie, a żyję.
6684
6685 — To ino urżnąć bolejące miejsce i byłbym zdrowym?...
6686
6687 — Jakby kto ręką odjął... ale do szpitala trza ci zaraz iść...
6688
6689 — Nie, bojam się, nie... do szpitala...
6690
6691 — Głupiś!...
6692
6693 — Tam żywcem krają... tam... Oberznijcie wy... co ino zechcecie, zapłacę, oberznijcie... do szpitala nie chcę, wolę już tutaj zdychać...
6694
6695 — To i zdechniesz... doktór ino może ci oberznąć. Pójdę zaraz do wójta, żeby ci na jutro dali podwodę i odwieźli do miasta.
6696
6697 — Próżno pójdziecie, bo do szpitala nie pójdę... — powiedział twardo.
6698
6699 — Hale, będą ci się pytali, głupi!
6700
6701 — Urżnąć i zaraz wyzdrowieje... — powtarzał Kuba cicho po jego wyjściu.
6702
6703
6704 Noga przestała go boleć po opatrunku, zdrętwiała tylko aż do pachwiny, a po całym boku czuł, jakby mrówki łaziły, nie zważał na to, bo się głęboko zamedytował.
6705
6706 — Wyzdrowiałbym! Musi być, że i tak jest, przecież Jambroży kulasa całego nie ma... na kuli chodzi... Powieda, że jakby ręką odjął... Ale Boryna by mnie wygnał... juści, parobek bez kulasa... ni do pługa, ni do żadnej roboty. Cóż ja bym począł? Bydło mi ino pasać albo na żebry iść... we świat, pod kościół gdzie... abo jak ten stary trep na śmiecie... zdychać pode płotem. Jezus miłosierny! Jezus!
6707
6708
6709 Zrozumiał nagle jasno i aż się podniósł z oślepiającej trwogi.
6710
6711 — Jezus! Jezus! — powtarzał gorączkowo, bezprzytomnie dygocząc cały.
6712
6713
6714 Zaniósł się głębokim, żalnym płaczem, krzykiem niemocy, staczającej się w przepaść bez ratunku.
6715
6716
6717 Długo wył i szamotał się w męce, ale przez te łzy i rozpacze jęły mu się wić postanowienia jakieś, medytacje, przycichał z wolna, uspokajał się i tak zagłębiał w siebie, że nic nie słyszał; jak przez sen majaczyło mu się granie jakieś, śpiewy, wrzaski bliskie.
6718
6719
6720 W ten sam czas wesele się ano przenosiło do Boryny.
6721
6722
6723 Robili przenosiny Jagusi do męża.
6724
6725
6726 Nieco przódzi przeprowadzili tęgą krowę i przewieźli skrzynkę, pierzyny i statki różne, jakie w wianie dostawała.
6727
6728
6729 Teraz zaś, może w pacierz po zachodzie, kiej zmroczało i świat się zaciągał mgłami, bo na odmianę szło, wywalili się od Dominikowej.
6730
6731
6732 Muzyka szła na przedzie i raźno przegrywała, a za nią Jagusię, wystrojoną jeszcze po weselnemu, matka wiedła z braćmi i kumami, a dopiero w podle, gdzie kto wziął miejsce, walili hurmą weselnicy.
6733
6734
6735 Szli z wolna wzdłuż stawu, któren poczerniał i gasł przyduszony mrokiem, wskroś mgieł coraz gęstszych, w ciszy ciemnicy ogłuchłej i ślepej jeszcze, że tupoty i grania rozlegały się krótko i dudniały jakby spod wody.
6736
6737
6738 Młódź podśpiewywała czasami, to kuma jaka zawiedła, chłop któren wrzasnął: „da dana”, ale wnet cichli, ochoty jeszcze nie było i ziąb wilgotny przejmował do żywego.
6739
6740
6741 Dopiero kiej nawrócili w Borynowe opłotki, druhny zaśpiewały:
6742
6743
6744
6745         A płakała dziewczyna,
6746         Jak jej ślub dawali;
6747         Cztery świece zapalili,
6748         W organy zagrali.
6749         Myślałaś, dziewczyno,
6750         Że ci zawsze będą grać?...
6751         Wczoraj trochę, dzisiaj trochę...
6752         A na całe życie płacz...
6753         Da dana! A na całe życie płacz!
6754
6755
6756
6757 Na ganku przed progiem czekał już Boryna, kowalowie i Józka.
6758
6759
6760 Dominikowa wniosła przodem w węzełku skibkę chleba, soli szczyptę, węgiel, wosk z gromnicy i pęk kłosów poświęconych na Zielną, a gdy i Jaguś próg przestąpiła, kumy ciskały za nią nitki wyprute i paździerze, by zły nie miał przystępu i wiodło się jej wszystko.
6761
6762
6763 Wraz też witali się, całowali a życzyli młodym szczęścia, zdrowia i co tam Pan Bóg da, a do izby szli, że wnet zawalili ławy wszystkie i kąty.
6764
6765
6766 Grajkowie, narządzając instrumenty, pobrzękiwali z cicha, aby nie mącić poczęstunku, z jakim wystąpił Boryna.
6767
6768
6769 Chodził ano z pełną blachą od kuma do kuma, częstował, niewolił, w ramiona brał i przepijał do każdego; kowal mu pomagał w drugiej stronie, a Magda z Józką roznosiły na talerzach placek, miodem i serem nadziewany, któren umyślnie upiekła na przenosiny, bych się ojcu przypochlebić.
6770
6771
6772 Ale zabawa szła nietęgo, juści, że nikt za kołnierz nie wylewał i od kieliszków nie stronił, przepijali nawet ze smakiem, ino że jakoś nie nabierali weselnego ducha i nie wiedli się do wrzątka, ledwie parkotali, jak ta woda na słabym ogniu; siedzieli osowiale, ruchali się ciężko, nieswojo, mało pogadywali i z cicha, a jaki taki ze starszych ziewał ukradkiem, przeciągał się, a tęskliwie myślał, by się co rychlej gdzie na słomę dostać.
6773
6774
6775 Kobiety zaś, choć to nasienie najbardziej wrzaski i zabawę czyniące, rozwalały się ino po ławach, w kąty się kryły i mało wiele między sobą rajcowały.
6776
6777
6778 Jagusia w mężowej komorze wnet się przestroiła w szmaty zwyczajne, tyla że świąteczne, i wyszła ugaszczać a przyjmować, ale matka do niczego się jej tknąć nie dała.
6779
6780 — Wesela se zażyj, córuchno! Narobisz się jeszcze, natrudzisz! — szeptała i raz wraz ją przygarniała do piersi, i z płaczem tuliła, aż to dziwno było niejednemu, boć nie we świat szła za chłopa, nie na drugą wieś i na biedę.
6781
6782
6783 Pośmiewali się z takiej tkliwości matczynej, a zęby ostrzyli przekpinkami, ile że teraz właśnie na przenosinach, kiej Jaguś już gospodynią weszła w mężowski dom, w tyle grontu i dobra wszelkiego, otwierały się im oczy, a niejednej matce dostałych córek zazdrość szła do gardła, dzieuchom też było jakoś nieswojo i markotno.
6784
6785
6786 Na drugą stronę szły, po Antkach, gdzie Ewka z Jagustynką wieczerzę narządzały, aż huczało w kominie, że Witek ledwie nadążył drwa znosić i przykładać pod ogromne gary.
6787
6788
6789 I po całym domu się rozłaziły, a w każdą szparę wrażały zazdrosne oczy.
6790
6791
6792 Nie zazdrościć to losu takiego?...
6793
6794
6795 Już sam dom najlepszy we wsi, duży, widny, wysoki, stancje kieby w jakim dworze, wybielone, z podłogami, czyste! A co sprzętów, co statków różnych, obrazów samych ze dwadzieścia i wszystkie ze szkłami! A tu jeszcze obory, stajnie, stodoła, szopa! A mało to lewentarza? Pięcioro samych krowich ogonów, nie licząc byka, któren profit daje niezgorszy! Trzy konie! A gdzie jeszcze grunt? Gdzie gęsi, świnie?...
6796
6797
6798 Wzdychały żałośnie i raz po raz któraś z cicha rzekła:
6799
6800 — Mój Boże, że to Pan Jezus daje takim, co i nie zasłużyły!
6801
6802 — Umiały sobie pomagać, umiały!
6803
6804 — Juści, zawżdy ten dostanie, któren naprzeciw wyjdzie.
6805
6806 — Czemuż to wasza Ulisia nie wyszła?
6807
6808 — Bo się Boga boja i w poczciwości żyje.
6809
6810 — I drugie też bez to samo.
6811
6812 — A inszej to naród nie przepuści, niech choć ten razik spotkają ją po nocy z jakim chłopakiem, a już we świat na ozorach poniesą.
6813
6814 — Taka to ma szczęście...
6815
6816 — Bo wstydu nie ma.
6817
6818 — A dyć chodźcie — wolał Jędrzych. — Muzyka gra, a w izbie ani jednej kiecki, że nie ma z kim tańcować!
6819
6820 — Jaki ochotny, a pozwoli ci to matka?
6821
6822 — Ino porteczek nie zgub i lustra nie pokaż, kiej się tak bystro rwiesz.
6823
6824 — A kulasami po ludziach nie rzucaj!
6825
6826 — Z Walentową idź w parę, będą dwie pokraki!
6827
6828
6829 Jędrzych zaklął ino, chycił pierwszą z brzega i powiódł, nie słuchając, co za nim brzęczało.
6830
6831
6832 W izbie już tańcowali, z wolna jeszcze i jakby od niechcenia; jedna Nastka Gołębianka hulała ostro z Szymkiem Paczesiem. Umówili się przódzi, więc skoro muzyka zagrała, zwarli się mocno i tańcowali rzetelnie a długo; to na odpocznienie brali się wpół i nosili po izbie, aże ich ciągotki brały do siebie, to pogadywali wesoło, śmiali się w glos i biedro w biedro chodzili, aż Dominikowa z niepokojem naglądała do syna.
6833
6834
6835 Ale dopiero gdy nadszedł wójt — spóźnił się, bo musiał rekrutów odstawiać do powiatu — rozruchali się ludzie, bo skoro wszedł, skoro przepił raz i drugi, wziął rozprawiać z gospodarzami i przekpiwać się z „młodych”.
6836
6837 — Pan młody kiej ściana, a młoducha niby to sukno czerwone.
6838
6839 — Jutro powiecie...
6840
6841 — Probant z was, Macieju, toście dnia nie zmarnowali.
6842
6843 — Nie gęsior przeciech, to nijak mu na oczach wszystkich!
6844
6845 — I półkwaterka bym nie trzymał za tym! Rzuć ino kamuszkiem w krzaki, a zawżdy ptaszek jaki wyfrunie, wójt to wama mówi!
6846
6847
6848 Gruchnęli śmiechem, bo Jagna uciekła na drogą stronę.
6849
6850
6851 Kobiety też dogadywały, co im ślina przyniesła na język.
6852
6853
6854 Wnet się wrzawa wzmogła i wesołość ogarniała duszę, wójt pomógł rzetelnie, ale i gorzałka zrobiła swoje. Boryna nie żałował i flachę puszczał częstą kolejką; tańce też szły raźniejsze i gęstsze, śpiewać już poczynali, przytupywać i coraz większym kołem taczać po izbie.
6855
6856
6857 A na to już zjawił się Jambroży, przysiadł zaraz, nieledwie przy progu, a łakomymi oczyma wodził za flachą.
6858
6859 — Wam ino tam głowę wykręca, gdzie kieliszki dzwonią! — rzucił wójt.
6860
6861 — Brzękliwe są; a któren spragnionego napoi, zasługę ma! — odparł poważnie.
6862
6863 — Naści wody, worku skórzany.
6864
6865 — Co smakuje bydlęciu, szkodzi człowiekowi! Powiedają: „Kogo woda zbawi, to zbawi, a gorzałka kużdego na nogi postawi.”
6866
6867 — To pijże okowitkę, kiejś taki kalkulant.
6868
6869 — Przepijcie, wójcie! Powiedają i to: „Chrzest przyjmuj wodą, ślub polewaj wódką, a śmierć płakaniem.”
6870
6871 — Dobrze powiadają, pijcie drugi...
6872
6873 — Nie ucieknę i przed trzecim! Zawdy pijam jeden za pierwszą żonę, a dwa za drugą.
6874
6875 — Czemuż to?
6876
6877 — Że wczas pomarła, bym se poszukał trzeciej.
6878
6879 — O kobiecie mu się śni, a już na odwieczerzu pomroka mu ślipie gasi...
6880
6881 — Jeszcze bym i po ciemku zmacał kijaszkiem, gdzie babia słabizna!
6882
6883
6884 Izba gruchnęła śmiechem.
6885
6886 — Z Jagustynką was zmówimy! — wołały kobiety.
6887
6888 — Gorzałkę lubi i pyskata tak samo — dodawały drugie.
6889
6890 — Powiedają: „Chłop robotny i żona pyskata, to wezmą choćby i pół świata.”
6891
6892
6893 Wójt przysiadł obok niego, a drugie w podle, gdzie kto mógł ławy zachwycić, a zbrakło miejsca, przystawali i cisnęli się do kupy, pół izby zajęli bez mała, nie bacząc na tańcujących.
6894
6895
6896 Wnet zasię poczęły iść przekpinki, wymysły różne, gadki, wesołe powiedania, przypowiastki, aż się izba trzęsła od śmiechów, a najbarzej Jambroży dowodził, zmyślał jucha i cyganił w żywe oczy, ino tak sprawnie i uciesznie, że się pokładali od śmiechu; a z kobiet Wachnikowa nie dała się nikomu przegadać i w pierwszą gębę grała, wójt też basował, ile mu ino baczenie na urząd pozwalało.
6897
6898
6899 Muzyka rżnęła od ucha, siarczyście, młódź hulała raźno, krzykała i obcasami ostro biła, a oni się tak zabawiali społecznie i wesoło, że o Bożym świecie zapominali, aż któryś dojrzał w sieni Jankla. Wciągnęli go wnet do izby. Żyd czapkę zdjął, kłaniał się i ze wszystkimi przyjaźnie witał nie bacząc, że mu przezwiska jak kamienie latają koło uszów.
6900
6901 — Żółtek! Niechrzczony! Kobyli syn!
6902
6903 — Cichojta! Przyjąć go czym, gorzałki mu dać! — wolał wójt.
6904
6905 — Przechodziłem drogą, to chciałem zobaczyć, jak się gospodarze zabawiają. Bóg zapłać, panie wójcie, napiję się wódki... dlaczego nie mam się napić za zdrowie państwa młodych!
6906
6907
6908 Boryna wyniósł flaszkę i częstował. Jankiel kieliszek wytarł kapotą, głowę nakrył i wypił, a drugim poprawił.
6909
6910 — Zostańcie, Jankiel, nie streficie się! Hej! Muzykanty, zagrajcie „żydowskiego”! Niech Jankiel potańcuje! — wołali ze śmiechem.
6911
6912 — Mogę potańcować, to nie grzech!
6913
6914
6915 Ale nim grajkowie zrozumieli wołania, Jankiel wysunął się cicho do sieni i zniknął w podwórzu, poszedł do Kuby odbierać strzelbę.
6916
6917
6918 Nie spostrzegli nawet jego wyjścia, bo Jambroży nie przerywał cyganienia, a Wachnikowa wtórowała niby na basetli, tak im zeszło do samej wieczerzy; już muzyka przycichła, stoły poustawiali i grzechotano miskami, a oni wciąż się pośmiewali.
6919
6920
6921 Darmo Boryna zapraszał do jadła, nikt nawet nie słyszał. Potem Jaguś raz po raz przywtarzała, by szli, to ją wójt wciągnął do kupy, usadził przy sobie i za rękę trzymał.
6922
6923
6924 Dopiero Jasiek, z przezwiska Przewrotny, krzyknął w głos:
6925
6926 — Do misek chodźta, ludzie, bo stygnie!
6927
6928 — Cichoj, głupi, znajdzie się i la ciebie miska do wylizania!
6929
6930 — Jambroży ino cyganią, aż się kurzy, i myślą, że mu kto wierzy...
6931
6932 — Jasiek, coć dadzą w pysk, bierz, bo twoje, ale mnie nie ruchaj, nie uredzisz.
6933
6934 — A spróbujmy się! — odkrzyknął parob, że to głupawy był i słowa nie wyrozumiał.
6935
6936 — Wół tak samo poredzi albo i lepiej.
6937
6938 — Jambroży po księdzu wynoszą, to myślą, że ino sami mądrzy!
6939
6940 — Wpuść cielę do kościoła, a też ino ogon wyniesie! Głupia! — mruknął zeźlony.
6941
6942
6943 Bo to matka Jaśkowa chciała bronić syna. Ruszył też pierwszy do stołów, a za nim insi jęli zajmować miejsca, a spiesznie, bo już kucharki wnosiły dymiące miski i smaki wiały po izbie.
6944
6945
6946 Usadzili się po starszeństwie i jak przystało na przenosinach, z Dominikową i jej chłopakami w pośrodku; druhny i drużbowie zasiedli razem, przy sobie, a Boryna z Jagusią ostali na izbie, by posługiwać i mieć baczenie na wszystko.
6947
6948
6949 Cicho się zrobiło, tyla że za oknami dzieci wrzeszczały i tuzowały się między sobą, a Łapa z ujadaniem obiegał dom i darł się do sieni, naród zaś w cichości a z powagą porał się z jadłem i ochotnie bódł miski czubate, ino łyżki skrzybotały o wręby i szkło brząkało w kolejkach.
6950
6951
6952 Jagusia zaś cięgiem zapraszała i prawie każdemu z osobna podtykała czy mięso, czy czego innego zarówno, a niewoliła, bych sobie nie żałowali; składnie jej u szło, i tak utrafnie każdemu to słowo przypochlebne powiadała, i taką urodnością się wszystkim miliła, że niejeden z parobków chodził za nią tęskliwymi oczyma, a matka aże rosła z kuntentności, odkładała łyżkę, by się ino patrzeć na nią i cieszyć.
6953
6954
6955 I Boryna to widział, bo gdy szła do kucharek, leciał za nią, dopędzał w sieniach, ogarniał mocno i sielnie całował.
6956
6957 — Gospodyni moja kochana! A dyć, kiej ta dworska pani, tak se godnie poczynasz i radzisz!
6958
6959 — A bom to nie gospodyni! Idźcie no do izby, Gulbas z Szymonem czegoś odęci siedzą i mało co pojadają. Przepijcie do nich!...
6960
6961
6962 Juści, że jej słuchał i robił, co chciała! A Jagusi było dziwnie wesoło na duszy i ochotnie. Gospodynią się poczuła i nie byle jaką, panią prawie, to i rządy same jej jakoś w ręce szły, a z nimi i powaga w niej rosła, i harność pełna mocy a spokojności! Nosiła się po izbach swobodnie, doglądała wszystkiego bystro i tak mądrze kierowała, jakby już nie wiada od kiela na swoim gospodarzyła.
6963
6964 — Jaka jest, wnet stary rozpozna i jego to rzecz, ale widzi mi się, że gospodyni będzie z niej sielna — szepnęła Ewka do Jagustynki.
6965
6966 — Mądra i Kaśka, jak pełna faska! — odparła przekąśliwie. — Będzie tak, póki jej stary nie obmierznie, od kiela nie zacznie ganiać za parobkami...
6967
6968 — Tego nie zrobi, ino że Mateusz jest w odwodzie, nie poniecha jej przecież.
6969
6970 — I... poniecha! Zmusi go do tego ktoś drugi, zmusi...
6971
6972 — Boryna?
6973
6974 — Hale, Boryna! Jest ktoś mocniejszy od obu... jest... niech no ten czas nadejdzie, a zobaczycie sami... — uśmiechnęła się chytrze. — Witek, odegnaj no psa, bo szczeka i szczeka, aż uszy bolą, i rozpędź tych chłopaczysków, szyby jeszcze powygniatają i ogacenie rozniesą.
6975
6976
6977 Witek skoczył z batem, pies umilkł, ale rozległy się piski i tętent uciekającej wrzaskliwie gromady; odegnał ich aż na drogę i powracał chyłkiem, bo posypał się za nim grad błota i kamieni.
6978
6979 — Witek! Poczekaj no! — wołał Roch, stojący przy węgle od podwórza, w cieniu. — Wywołaj Jambrożego, powiedz, że pilna sprawa, poczekam na ganku.
6980
6981
6982 Dopiero w jakiś pacierz nadszedł Jambroży, srodze zły, że mu przerwali jadło w najlepszym miejscu, bo przy prosięcinie z grochem.
6983
6984 — Kościół się pali czy co?
6985
6986 — Nie krzyczcie! Chodźcie do Kuby, bo zdaje mi się, że umiera.
6987
6988 — Niech zdycha, a nie przeszkadza ludziom jeść! Byłem na odwieczerzy u niego i mówiłem jusze, aby się do szpitala szykował, nogę by mu urżnęli i wnet by wyzdrowiał!...
6989
6990 — Powiedzieliście mu o tym! Teraz rozumiem, zdaje mi się, że sam sobie obciął nogę...
6991
6992 — Jezus, Maria! Jak to, sam sobie obciął?...
6993
6994 — Chodźcie prędzej, zobaczycie. Szedłem spać do obory i ledwiem wlazł na podwórze, Łapa skoczył do mnie, szczekał, skamlał, za kapotę mnie zębami darł i ciągał, nie mogłem pojąć, czego chce... a on wybiegał naprzód, siadał w progu stajni i skowyczał. Podszedłem, patrzę, Kuba leży przewieszony przez próg, z głową w stajni! Myślałem zrazu, że chciał wyjść na powietrze i omdlał! Przeniosłem go na wyrko i zapaliłem latarkę, żeby wody poszukać, a on cały we krwi, blady jak ściana i z nogi krew bucha. Prędzej, żeby nie puścił ostatniej pary...
6995
6996
6997 Weszli do stajni, Jambroży zabrał się ostro do trzeźwienia; Kuba leżał bezwładny, dychał coś niecoś i rzęził przez zwarte zęby, że trzeba było je nożem podważać, by mu nieco wody wlać do gardła.
6998
6999
7000 Nogę miał przerąbaną w kolanie, ledwie się trzymała na skórze i obficie krwawiła.
7001
7002
7003 Na progu czerwieniły się plamy krwi i leżała okrwawiona siekiera, a taczalnik do naostrzania, któren zawsze stał pod okapem stajni, walał się teraz pod progiem.
7004
7005 — Juści, sam sobie obciął. Bał się szpitala, myślał głupi, że sobie pomoże, ale twardy chłop, ale zawzięty! Jezus, żeby sobie samemu obcinać kulasa! Prosto nie do wiary! Krew go mocno odeszła.
7006
7007
7008 Kuba otworzył naraz oczy i wodził nimi dosyć przytomnie.
7009
7010 — Odleciała? Dziobnąłem dwa razy, ale mnie zamroczyło... — szeptał.
7011
7012 — Boli cię to?
7013
7014 — Nic a nic. Sił się ino wyzbyłem do cna, ale zdrowszym!
7015
7016
7017 Leżał spokojnie i ani krzyknął, gdy mu Jambroży nogę składał, mył i krępował w zmoczone szmaty.
7018
7019
7020 Roch na klęczkach przyświecał latarnią i modlił się tak gorąco, aż mu łzy ciekły po twarzy, a Kuba ino się uśmiechał radośnie, tkliwo jakoś i rzewnie, jak to dzieciątko w polu porzucone, które nim pozna, że bez matki, raduje się do traw, co nad nim szumią, za słońcem patrzy, do przelatujących ptaszków rączki wyciąga i po swojemu gada ze wszystkim, i cieszy się, tak ci i on czuł się teraz; dobrze mu było, spokojnie i nieboleśnie, a tak na duszy lekko i wesoło, że za nic sobie miał chorobę, ino się z cicha przechwalał... jako siekierę dobrze wyostrzył... nogę ułożył na progu... i dziabnął w samo jabłko... zabolało, ale noga od jednego razu nie puściła... więc drugi raz dziabnął ze wszystkiej mocy... i oto nic go teraz nie boli, pomogło widać... że niechby tylko miał więcej mocy, to nie gniłby dłużej na wyrku, a na wesele szedł... do tańca się brał... i podjadłby nieco, bo jeść mu się chce...
7021
7022 — Leż spokojnie i nic się nie ruchaj, jadła dostaniesz rychło, powiem Józi.
7023
7024
7025 Roch go pogłaskał po twarzy i wyszli z Jambrożym na podwórze.
7026
7027 — Do rana wykipi, uśnie cicho jak ptaszek, bo krew go całkiem odeszła.
7028
7029 — Księdza mu trzeba przywieźć, póki przytomny!
7030
7031 — Kiej ksiądz pojechał na wieczór do Woli, do dziedziców.
7032
7033 — Pójdę po niego, zwlekać nie można!
7034
7035 — Do Woli jest mila, po nocy i przez las nie traficie. Stoją tu gotowe konie ludzi, co mają po wieczerzy odjeżdżać, bierzcie je i jedźcie.
7036
7037
7038 Wyprowadzili konie na drogę i Roch siadł.
7039
7040 — A nie zapominajcie o Kubie, trzeba go przypilnować! — zawołał ruszając.
7041
7042 — Nie ostawię go samego, nie zapomnę.
7043
7044
7045 Wnet jednak zapomniał; tyle baczył, że Józi powiedział o jadle, a sam wrócił za stół, do butelki mocno się przypiął i tak serdecznie, że rychło o Bożym świecie nie wiedział.
7046
7047
7048 Józka zaś, że to poczciwe było dziewczątko, co tylko mogła, nazbierała na miseczkę, wódki w półkwarcie nalała sporo i zaniesła ochotnie.
7049
7050 — Kuba, przejedzcie ździebko, użyjcie i wy wesela!
7051
7052 — Bóg ci zapłać! Kiełbasa widzi mi się czujna, wieje od niej.
7053
7054 — Dyć umyślnie przypróżałam, byście posmakowali. — Wraziła mu miskę w ręce, bo ciemno było w stajni. — Wypijcie przódzi wódkę.
7055
7056
7057 Wszystko wypił do dna.
7058
7059 — Posiedź zdziebko, tak mi się samemu ckni...
7060
7061
7062 Począł glamać, pogryzać, żuć, ale nie mógł nic przełknąć.
7063
7064 — Weselą się, co?
7065
7066 — Takie wesele, tyla narodu, żem w życiu nie widziała większego.
7067
7068 — Borynowe przeciech, to nie dziwota! — szepnął z dumą.
7069
7070 — Juści, a ociec się tak weselą i cięgiem za Jagusią chodzą, cięgiem.
7071
7072 — Jakże... urodna, piękna na gębie, kieby jaka pani dworska!
7073
7074 — Wiecie, a Szymek Dominikowej to się ma do Nastki Gołębianki.
7075
7076 — Stara nie pozwoli, u Nastki z dziesięć gęb siedzi na trzech morgach.
7077
7078 — Toteż ich rozgania, gdzie dopadnie, i srodze pilnuje.
7079
7080 — Wójt jest?
7081
7082 — Zabawia drugich i najbardziej pyskuje, a Jambroży także.
7083
7084 — Jeszcze by nie, kiej na takim weselu są, u takiego gospodarza! Nie wiesz, co u Antków? — zapytał cicho.
7085
7086 — Jakże, skoczyłam do nich na zmroku, dzieciom poniesłam mięsa, placków, to chleba... Z chałupy me wypędził i ciepnął za mną, com przyniesła... Zawziął się silnie i taki zły, taki zły... a bieda u nich w chałupie i ten płacz... Hanka ino się kłóci z siostrą, że się już pono i do kudłów brały.
7087
7088
7089 Nie odrzekł na to, nos ostro wycierał, a prędzej dychał jakoś.
7090
7091 — Józia — rzekł po chwili — klacz postękuje jakoś i pokłada się już od wieczora, pewnie jest na oźrebieniu... trza by przypilnować. Picie jakie narządzić. Jak to se stęka! Biedota kochana, a ja nic nie potrafię pomóc... okrutniem słaby... bez mocy całkiem...
7092
7093
7094 Zmęczył się i zamilkł, i jakby zasypiał.
7095
7096
7097 Józka odeszła spiesznie.
7098
7099 — Cesiu! Ceś, Ceś... — zawołał przytomniejąc.
7100
7101
7102 Klacz zarżała przeciągle i rzuciła się na uwięzi, aż łańcuch zabrzęczał.
7103
7104 — Podjem se choć raz do syta! Dostaniesz, piesku, swoje, dostaniesz, nie skomlij ino...
7105
7106
7107 Wziął się ostro do kiełbasy, ale nie mógł, nie chciało mu się zupełnie, rosło mu w ustach.
7108
7109 — Mój Jezus, tyle kiełbasy, tyle mięsa... a nie mogę... całkiem nie mogę.
7110
7111
7112 Darmo próbował, oblizywał, wąchał, nie mógł, ręka mu opadła bezsilnie, chował więc pod słomę, nie puszczając z garści.
7113
7114 — Mój Boże, tyla tego, że nigdy w życiu nie miałem, a nie mogę.
7115
7116
7117 Żałość ścisnęła mu duszę i łzy pociekły po twarzy, płakał rzewnie, aż się zanosił, jak to dzieciątko ukrzywdzone.
7118
7119 — Potem se zjem, odpocznę nieco i bal se sprawię — pomyślał.
7120
7121
7122 Ale i potem nie mógł, zapadał w sen, nie popuszczając kiełbasy z garści, nie czując jednak, że Łapa mu ją po cichu obgryzał...
7123
7124
7125 Otrzeźwiał nagle, bo po wieczerzy muzyka gruchnęła w chałupie z taką mocą, aż ściany stajni drygały i przestraszone kury gdakały z chlewów.
7126
7127
7128 Wrzaski buchnęły we świat i pryskały od domu niby te ognie czerwone w noc ciemną, niby grzmoty buchały po stajni.
7129
7130
7131 Hulanka tam już szła siarczysta, śmiechy, wesołość, zabawa, a raz wraz ziemia dudniała od przegonów i pisk dzieuszyn rozdzierał powietrze.
7132
7133
7134 Kuba nasłuchiwał zrazu, ale rychło zapominał o wszystkim, sen go brał i niósł w ćmę jakąś wrzawliwą, jakby pod wody szumiące... na dno rozwytych wichurą borów.
7135
7136
7137 A gdy wesele ostrzej lunęło wrzawą i trzaski hołubców, bitych zapamiętale, dom zda się roznosiły, budził się nieco, wychylał duszę z ciemnicy, podnosił z niepamięci, wracał z dalekości przerażających i słuchał.
7138
7139
7140 A czasem jeść próbował albo szeptał cicho, serdecznie:
7141
7142 — Ceśka, Ceś, Ceś!
7143
7144
7145 Ale już dusza wychodziła z niego powoli i niesła się we światy, jako ten ptaszek Jezusowy, kołowała jeszcze błędnie, oderwać się nie mogła jeszcze, że przywierała czasami do ziemie świętej, by odpocząć z utrudzenia, utulić swój płacz sierocy we wrzawie ludzkiej; między kochane zachodziła, wśród żywe szła, do bratów wołała żałośnie i u serc prosiła pomocy, aż mocą Jezusową skrzepiona i miłosierdziem, niesła się na jakieś pola wiośniane, na te Boże ugory ogromne, nieobjęte, wieczną światłością oprzędzone i weselem wiecznym.
7146
7147
7148 I wyżej leciała, dalej, dalej, aż tam...
7149
7150
7151 ...Aż tam zaś, gdzie już nie dosłyszy człowieczego płakania ni żałosnego skrzybotu duszy wszelkiej...
7152
7153
7154 ...Tam zaś, gdzie ino pachnące lilie wioną, gdzie kwietne pola miodną słodkością szumią, gdzie ciekną rzeki gwiezdne po dnach barwionych rzęsiście, gdzie wieczny dzień.
7155
7156
7157 ...Tam zaś, gdzie ino ciche modlenie płynie i dymy pachnące wleką się cięgiem, jako te mgły, dzwonki brzęczą i organy cicho grają, i święta ofiara odprawuje się ciągle, i naród już bezgrzeszny, i aniołowie, i święci pośpiewują spólnie chwałę Pańską, w ten kościół święty, nieśmiertelny, Boży! Gdzie ino duszy człowiekowej modlić się a wzdychać, a płakać z radości i weselić się z Panem w wiek wieków.
7158
7159
7160 Tam się ano rwała dusza umęczona i odpocznienia tęskliwa, Kubowa dusza.
7161
7162
7163
7164
7165
7166
7167
7168 Dom zaś tańcował wciąż i weselił się całym sercem, ochotniej nawet niźli wczoraj, bo poczęstunek był sutszy i barzej niewolili gospodarze. Wodzili się też w tanach do upadłego.
7169
7170
7171 Wrzeli już niby ten ukrop na mocnym ogniu, a co przysłabli zdziebko, muzyka grzmiała z nową siłą, że jako łan, uderzony wichurą, ino się przyginali, brali rozmach, niecili rum nogami i z krzykiem szli w nowy tan, ze śpiewami, a huczno, tłumno i ogniście.
7172
7173
7174 Że już im dusze całkiem stajały od gorącości, krew kipiała warem, rozum odchodził, serca się zapamiętały w hulance, a każdy nerw dygotał do taktu, każdy ruch był tańcem, każdy krzyk śpiewem, a każde oczy weselem się jarzyły i radością.
7175
7176
7177 I tak szło przez całą noc, do samego świtania!
7178
7179
7180 A dzień podnosił się ciężko i cicho, porankowe brzaski siały na świat posępne, nieprzeniknione zwały chmur, a już przed samym wschodem słońca zamroczyło się z nagła i pociemniało, zaczął padać śnieg. Polatywał zrazu z rzadka i kołujący, jak to igliwo w dzień wietrzny, aż się i potem rozśnieżyło na dobre.
7181
7182
7183 Śnieg sypał jakby przez gęste sito, padał prosto, równo, jednostajnie, bez szelestu i pokrywał dachy, drzewa, płoty i ziemię całą jakby podbielonym, szarawym przędziwem albo tym pierzem niedartym.
7184
7185
7186 Rychtyk i wesele się skończyło, mieli się jeszcze wieczorem zebrać w karczmie na poprawiny, ale teraz już poczęli rozchodzić się do domów.
7187
7188
7189 Tylko drużbowie z druhnami i muzyką na czele zebrali się kupą przed gankiem i zaśpiewali wraz jednym głosem ostatnią piosneczkę:
7190
7191
7192
7193         Dobranoc państwu młodym,
7194         Dobranoc!
7195         Dobrą nockę oddajemy,
7196         Sami służką ostajemy,
7197         Dobranoc!
7198
7199
7200
7201
7202
7203
7204
7205
7206 A Kuba w ten sam czas składał duszę swoją pod święte Panajezusowe nóżki.
7207
7208
7209
7210
7211
7212
7213
7214