X-Git-Url: https://git.mdrn.pl/librarian.git/blobdiff_plain/0c03134ab73b90e9350769a7c73a78e358f22247..433a6bcf58599a09f881d48875746ec3cb18e400:/flirt-z-melpomena.fragments.html diff --git a/flirt-z-melpomena.fragments.html b/flirt-z-melpomena.fragments.html new file mode 100644 index 0000000..855e6c8 --- /dev/null +++ b/flirt-z-melpomena.fragments.html @@ -0,0 +1,260 @@ + + +
+I byÅ pisarz dramatyczny. Stary i dobry. Stary nie wiekiem, ale myÅlÄ , doÅwiadczeniem, kunsztem swego rzemiosÅa. I byÅ stary, gdyż byÅ dzieckiem swojej epoki, ach, jak bardzo starej! Epoki, która wiÄcej żyÅa w mrokach bibliotecznych niż na swobodzie hal i ÅÄ k, wiÄcej poiÅa siÄ atramentem niżeli rosÄ polnych kwiatów, która, zanim cokolwiek zdÄ Å¼y odczuÄ, już wie, jak to samo czuli inni, poczÄ wszy od Hindusów i Greków, aż do symbolistów i futurystów. I przy pomocy swego wielkiego talentu pisarz ów stworzyÅ eliksir, dziÄki któremu pÅodziÅ dzieÅa; utwory żywe i mÅode. Ale temu pisarzowi to nie wystarczaÅo: zapragnÄ Å sam byÄ mÅodym; zapragnÄ Å wyjÅÄ z krÄgu plotek i konszachtów swego dworu i iÅÄ hen, w uroczy i Åwieży Åwiat baÅni; chciaÅ, aby serce jego zabiÅo naiwnym wzruszeniem i aby tym samym mÅodym wzruszeniem zadrgaÅo Åono tej najmilszej, tej jedynej â poezji!
+Zbrodnia? Czyż to pojÄcie istnieje dla kobiety? Zbrodnia jest naruszeniem milczÄ cej umowy spoÅecznej; czyż ona kiedy podpisywaÅa tÄ umowÄ? Wychowanie spoÅeczne, które gÅÄboko przeksztaÅciÅo duszÄ mÄżczyzny, zaledwie obÅaskawiÅo nieco kobietÄ: na widok bliskiego Åupu dusza jej prÄży siÄ caÅÄ siÅÄ swego instynktu jak pantera do skoku.
+I dlatego obstajÄ niezachwianie przy swoim: nie o to dziÅ chodzi, aby rozważaÄ sub specie aeternitatis proporcje Goethego i Pascala, Schillera i Racine'a, Kanta i Kartezjusza, ale o to, aby jak najspieszniej i jak najenergiczniej rozpoczÄ Ä kuracjÄ z choroby, na której palec diagnosty nieomylnie poÅożyÅ zacny boszofag, architekt StryjeÅski.
+Ale Jakub, od dawna drÄczÄ cy siÄ swym wÄ tpliwym poÅożeniem, dowiedziaÅ siÄ przez nieopatrznoÅÄ matki prawdy; nie zastanawiajÄ c siÄ ani na chwilÄ, niepomny na wÅasnÄ przyszÅoÅÄ (co zresztÄ w jego wieku najÅatwiejsze), na miÅoÅÄ i znaczÄ ce przestrogi kochanki, mÅody dzikus pÄdzi przed szambelana w chwili wÅaÅnie, gdy ten, rozczulony rycerskim pojedynkiem chÅopca, z radoÅciÄ poznaje w nim ostatecznie âswojÄ krew'' i skÅania siÄ do formalnej adopcji. âPan nie jest moim ojcem'', pali mu prosto z mostu Jakub. Szambelan milczy przez chwilÄ jak uderzony maczugÄ ; jeszcze chce nie wierzyÄ, nastÄpnie mimo woli wydziera mu siÄ z ust ten naiwniebolesny wyrzut: âJak mogÅeÅ mi to powiedzieÄ? Ty nie masz serca!'' â âKiedy to prawda!'' â powtarza zdumiony i bezradny Jakub, patrzÄ c na spustoszenie, jakiego dokonaÅ.
+Å»al mi tych ludzi, doprawdy! Jeżeli trud pisania nie ma byÄ zaspokojeniem wewnÄtrznej, tajemniczej potrzeby wypowiedzenia samego siebie, za jakież ciÄżkie grzechy nakÅadaÄ sobie tÄ mÄkÄ! Ale zresztÄ to zrozumiale; żyliÅmy od tylu lat w tak anormalnej atmosferze, tak bez tlenu, bez powietrza, pod ciÅnieniem tylu nakazów, literatura musiaÅa peÅniÄ tyle funkcji zastÄpczych, że wszystko można i trzeba zrozumieÄ. Ale teraz, uff! Odetchnijmy. Mamy PolskÄ, sejm, wojsko, dyplomacjÄ, bÄdziemy mieli szkoÅÄ polskÄ i oÅwiatÄ ludowÄ , niechże to wszystko dziaÅa jak najsprawniej, a literatura niech wróci do tego, co jest jej jedynÄ prawÄ funkcjÄ . Nie znaczy to, iżby kiedykolwiek literatura nasza miaÅa siÄ wyrzec swoich wielkich narodowych i spoÅecznych zadaÅ; mamy, na szczÄÅcie, i bÄdziemy mieli dosyÄ pisarzy, dla których te wÅaÅnie wartoÅci bÄdÄ peÅnym i szczerym wyrazem ich istoty. Ale po cóż zaraz wszyscy â z powoÅaniem czy bez â mamy przyjmowaÄ ÅwiÄcenia kapÅaÅskie!
+komedia o ÅwiÄtoszku jest szczytem twórczoÅci komicznej Moliera, a tym samym najwyższym punktem, do jakiego dane byÅo wznieÅÄ siÄ komedii w ogóle? TajemnicÄ geniuszu Moliera jest, w jaki sposób zdoÅaÅ on w ciÄ gu kilku lat pisarskiej kariery przebiec drogÄ od wpóŠÅredniowiecznej farsy (LatajÄ cy lekarz etc.), operujÄ cej tradycyjnymi maskami poruszajÄ cymi siÄ w równie tradycyjnych grach scenicznych, aż do tej sztuki, która staÅa siÄ niedoÅcignionym wzorem komedii obyczajowej, komedii charakterów, a zarazem satyry tak gÅÄbokiej, tak zuchwaÅej, można powiedzieÄ, iż obecnoÅÄ jej na scenie do dziÅ dnia przejmuje zdumieniem.
+W GÅupim Jakubie pokazaÅ Rittner, że można wyraziÄ bardzo bolesne i bardzo smutne rzeczy bez terroryzowania nerwów widza tak drastycznym argumentem. I sÄ dzÄ, iż pod tym wzglÄdem nastÄ pi â a raczej już nastÄ piÅa â w literaturze pewna reakcja: zachowujÄ c jako trwaÅÄ zdobycz ów bezcenny skarb ludzkiego wspóÅczucia, buntujemy siÄ jednak przeciw zbytniemu heroizowaniu przeciÄtnoÅci i nadużywaniu wielkich Årodków tam, gdzie wystarczÄ mniejsze. O ile tylko można, bez rozlewu krwi! â to także w zakresie literatury dramatycznej humanitarna zdobycz epoki, która miaÅa urodziÄ LigÄ Narodów i poczciwego Wilsona.
+Niejeden z czytelników, który wziÄ Å do rÄki tÄ ksiÄ Å¼kÄ znÄcony jej wabnym tytuÅem, dozna rozczarowania, dowiadujÄ c siÄ, iż zawiera ona po prostu zbiór felietonów teatralnych drukowanych w krakowskim âCzasie'' pomiÄdzy miesiÄ cem marcem 1919 a marcem 1920. Tak, czytelniku: flirt, który ciÄ skusiÅ na okÅadce, jest czysto intelektualny; a jeżeli znajdzie siÄ w tej ksiÄ Å¼ce jakaÅ póÅdziewica, to jestem niÄ chyba ja sam, biedna dusza moja, wciÄ Å¼ niezaspokojona, wciÄ Å¼ rozpaczliwie niewinna, wyciÄ gajÄ ca raz po raz rÄce po ekstazy upojeÅ i raz po raz cofajÄ ca siÄ trwożliwie przed bólem i fatygÄ oddania.
+Akt âw mieszkaniu senatora'' jest w caÅych Dziadach jedynÄ czÄÅciÄ naprawdÄ, w caÅej peÅni dramatycznÄ ; owa zaÅ scena balowa doprowadza w mistrzowskich efektach dramatycznoÅÄ tÄ do najwyższego napiÄcia. Bez tego tÅa drugie zjawienie siÄ pani Rollison traci nieskoÅczenie wiele ze swojej straszliwej grozy; efekt piorunu przepada w próżni; zamiar artystyczny poety ulega zasadniczemu okaleczeniu. A wreszcie akt ten tak zroÅniÄty jest w naszej wyobraźni i pamiÄci z melodiÄ , rytmem Mozartowskiego menueta!
+Jeżeli Molier wyobrażaÅ sobie, że umieÅciÅ wszystkie szczutki na nosie medycyny i lekarzy, myliÅ siÄ grubo. ZostaÅo jeszcze dosyÄ dla przyszÅych pokoleÅ. Jakżeż bo przeksztaÅciÅ siÄ, zróżniczkowaÅ typ lekarza z dawnej komedii, w ileż rozpyliÅ siÄ postaci! Przede wszystkim staÅ siÄ dwupÅciowy, rozszczepiÅ siÄ w lekarza i lekarkÄ; wydaÅ odmianÄ lekarza domowego, prowincjonalnego, salonowego, kÄ pielowego; lekarza-obywatela, lekarza-filantropa (znaÅem takiego z bliska; cóż za bajeczny typ do komedii, niczym p. Geldhab!), lekarza-teozofa etc., etc. A HIGIENA, ta zmora o stu gÅowach, wÅcibska, natrÄtna, wszÄdobylska, przemÄ drzaÅa, zaglÄ dajÄ ca do garnków, do kieliszków, liczÄ ca bakterie na zespolonych ustach kochanków, kaÅ¼Ä ca swoje wÄ tpliwe dary opÅacaÄ niewÄ tpliwym zatruciem radoÅci i beztroski życia! A cóż dopiero wszelkie sanatoria, uzdrowiska, hydropatie, te przybytki medycyny taÅczÄ cej, flirtujÄ cej, swatajÄ cej, gdzie histeriÄ indywidualnÄ leczy siÄ za pomocÄ histerii zbiorowej i gdzie choroby czÄsto urojone kombinujÄ siÄ z bardzo zdrowymi i pozytywnymi potrzebami serca. Tu już medycyna najdalej odbiegÅa od typu Moliera: zamiast starego cymbaÅa w wielkiej peruce, komicznym kapeluszu, okularach, dÅugiej czarnej sukni i z groteskowym instrumentem pod pachÄ , mamy jÄ w postaci mÅodego chÅopca na schwaÅ, z goÅÄ gÅowÄ , blond czuprynÄ , opalonym karkiem, koszulÄ rozchlastanÄ na piersiach, boso, w krótkich majtkach, z muskularnymi Åydkami. Ten mÅody Antinous to nie lada figura, to pan asystent zakÅadu wodoleczniczego; któż go nie znaÅ, gdzież go nie ma, któryż bodaj trochÄ przystojny student medycyny nie marzyÅ, aby nim zostaÄ! To oÅ caÅego âinteresu''; toteż roztropny dyrektor zakÅadu starannie czuwa nad doborem swoich asystentów.
+Szekspir jest niesÅychany! Za każdym razem, gdy siÄ go czyta lub oglÄ da, zdumiewa ta zuchwaÅa prostota, z jakÄ siÄga rÄkÄ do samych trzewiów życia. Dlatego gdy chodzi o psychologiÄ w jakiejkolwiek epoce, wÅród jakichkolwiek âprÄ dów'', zawsze pomiÄdzy najÅmielszymi odkrywcami prawdy znajdzie siÄ â Szekspir. Czyż na przykÅad w tej odwiecznej, z prastarych kronik wykrzesanej historii o Makbecie i jego żonie, nie mogÅaby szukaÄ poparcia modna filozofia dzisiejsza, gÅoszÄ ca zasadniczÄ amoralnoÅÄ kobiety, kobietÄ jako urodzonÄ zbrodniarkÄ oraz gÅÄbokÄ , nieprzebytÄ przepaÅÄ dzielÄ cÄ Åwiat wewnÄtrzny kobiecy i mÄski? Makbet, piorun wojny, zwyciÄski wódz zdolny i rozkazywaÄ, i nadstawiÄ piersi, walczy w obronie starego, wÄ tÅego króla. Czyż dziw, że w piersiach jego â nawet i bez wróżby czarownic â musiaÅa nurtowaÄ myÅl, że wÅadza króla o wiele bardziej przystaÅaby rÄkom, które zdolne sÄ miecz udźwignÄ Ä, a wiÄc jego rÄkom? Ale ta myÅl zaledwie że Åmie spojrzeÄ sobie samej w oczy: honor, uczciwoÅÄ, czeÅÄ dla prawej wÅadzy, groza, jakÄ budzi zbrodnia, to szereg zapór, które dÅawiÄ jÄ i prawdopodobnie nigdy nie daÅyby siÄ jej rozwinÄ Ä. Z takich nieurodzonych myÅli czÅowiek nie jest winien rachunku nikomu; gdyby siÄ je chciaÅo sÄ dziÄ i karaÄ, któż chodziÅby wolno po Åwiecie?
+Po tej uwadze, która, na szczÄÅcie, nie odnosi siÄ bynajmniej do wszystkich wykonawców, przejdźmy do sobotniego Tartuffe'a.
+âWujaszek'' Sarcey w przystÄpie paradoksalnej weny przeprowadziÅ raz tezÄ â a to na podstawie setek razy, które, jak twierdzi, oglÄ daÅ Tartuffe'a na wszelakiego rodzaju scenach â iż ze wszystkich sztuk Moliera jest to najbardziej âbiorÄ ca'' i że âgra siÄ po prostu sama''. Trafne może to byÄ w tym zrozumieniu, iż akcja ÅwiÄtoszka jest tak żywotna, a Årodki, jakimi operuje autor, tak proste i silne, że same przez siÄ, prawie bez wspóÅdziaÅania aktora, przykuwajÄ widza. W istocie jednak dla prawdziwego odtworzenia jest to sztuka bardzo trudna, przedstawia niezmiernie szerokÄ skalÄ dla kunsztu gry aktorskiej, czego dowodem caÅa literatura, jaka spiÄtrzyÅa siÄ we Francji koÅo każdego niemal sÅowa, każdej intonacji w tej komedii. StokroÄ jeszcze, oczywiÅcie, trudniejszym jest granie jej u nas, gdzie praca reżyserii i artystów nie jest przyczynkiem osobistej inwencji do dawnych, we krwi każdego francuskiego aktora bÄdÄ cych tradycji, ale gdzie wszystko, od poczÄ tku do koÅca, trzeba stworzyÄ.
+Wczorajszy rezultat tej pracy byÅ â pospieszam to zaznaczyÄ â wysoce dodatni. CaÅoÅÄ nosiÅa cechy inteligentnej i bacznej reżyserii, z którÄ poszczególni artyÅci wspóÅdziaÅali wedle siÅ i warunków, na ogóŠszczÄÅliwie.
+Przede wszystkim tedy p. BoÅcza. Tartuffe jest to rola niezmiernie trudna. Linia jej poczÄta jest tak ÅmiaÅo, poprowadzona tak ryzykownie wciÄ Å¼ po samej krawÄdzi prawdopodobieÅstwa, iż zagraÄ jÄ dobrze, przekonywajÄ co, jest patentem wysokiej sztuki. Już sam poczÄ tek: Tartuffe zjawia siÄ na scenie w akcie trzecim, bÄdÄ c od pierwszej sceny pierwszego aktu niewidzialnym bohaterem sztuki; w kilku sÅowach powiedzianych za kulisami daje ÅwietnÄ ekspozycjÄ swego charakteru, uzupeÅnia jÄ w króciutkiej rozmowie z DorynÄ , aby natychmiast rzuciÄ siÄ w karkoÅomnÄ scenÄ oÅwiadczyn, w której żar pulsujÄ cej krwi zmysÅowca przepala maskÄ obÅudnika.
+W tym akcie z poczÄ tku p. BoÅcza, nierozgrzany jeszcze, jak gdyby szukaÅ tonu, odnajdowaÅ go jednakże coraz wiÄcej. W koÅcowej scenie aktu trzeciego byÅ doskonaÅy, z zupeÅnÄ już brawurÄ odegraÅ drugÄ scenÄ miÅosnÄ w akcie czwartym, w momencie zaÅ, gdy jak nadeptana żmija wyprÄża siÄ nagle z sykiem i podnosi gÅowÄ, aby ukÄ siÄ Åmiertelnie swÄ ofiarÄ, znalazÅ w sobie akcent wibrujÄ cej siÅy, który objawiÅ w jego ÅwiÄtoszku gÅÄbokÄ i dobrze przemyÅlanÄ kreacjÄ. Maska i mimiczna gra twarzy byÅy arcydzieÅem.
+Bodaj czy nie trudniejszÄ jeszcze jest rola Orgona, figury niezmiernie ważnej przez to, że na jego bezmiernym, niewiarygodnym wprost zaÅlepieniu obraca siÄ jak na osi akcja sztuki. Jest to w galerii Molierowskich âstaruchów'' postaÄ bardzo odrÄbna i skomplikowana. Orgon to nie prosty cymbaÅ ani safanduÅa; przeciwnie, aby uwydatniÄ caÅÄ potÄgÄ obÅudy, autor wyposażyÅ jej ofiarÄ wszystkimi dodatnimi cechami: to czÅowiek majÄ cy znaczenie w Åwiecie, posÅuch w domu, czÅowiek, który w ważnych potrzebach âoddaÅ usÅugi królowi''. Nie jest to nawet, poza paroma momentami, figura komiczna; komizm tym gÅÄbszy pÅynie tutaj z kontrastu miÄdzy rzeczywistoÅciÄ a Åwiatem urojeÅ, w jakim Orgon żyje; jest to tÄpy, uparty fanatyk, czÅowiek jakby urzeczony, opÄtany swojÄ monomaniÄ wyrosÅÄ na gruncie szczerych wierzeÅ religijnych wyzyskiwanych niecnie przez szalbierza.
+P. Feldman jest zbyt wytrawnym i cennym artystÄ , aby mógÅ graÄ Åºle; ale graÅ czÄÅciÄ co innego, a czÄÅciÄ nie wychodziÅ z aktorskiego ogólnika: jego Orgon mógÅby bez zajÄ knienia (nie, raczej z zajÄ knieniami) ciÄ gnÄ Ä dalej jakÄ Å tyradÄ Chryzala w Uczonych BiaÅogÅowach lub nawet Sganarela w Rogaczu z urojenia. SÅowa, jakie padaÅy z ust Orgona, nie byÅy organicznie zroÅniÄte z postaciÄ , nie miaÅy akcentu wewnÄtrznego przekonania. Może i same warunki artysty popychajÄ ce go raczej w kierunku dobrodusznego uÅmiechu utrudniaÅy mu pochwycenie wÅaÅciwego tonu. Mimo tych zastrzeżeÅ kapitalna koÅcowa scena trzeciego aktu miaÅa momenty bardzo dobre.
+NajgorÄtsze sÅowa uznania naleÅ¼Ä siÄ pani Åuszczkiewicz-Gallowej za kreacjÄ Doryny. ArcyważnÄ tÄ postaÄ, która prowadzi akcjÄ sztuki niby kapelmistrz orkiestrÄ i która werwÄ swojÄ i pogodÄ przyczynia siÄ do rozjaÅnienia kolorytu tej komedii tyle majÄ cej w sobie pierwiastków okrutnego dramatu, odegraÅa pani Åuszczkiewicz-Gallowa z zaciÄciem, brawurÄ , swadÄ , możliwÄ jedynie przy tak starannym opracowaniu roli, jak to, które byÅo podÅożem jej kreacji. PojÄcie roli Doryny ma we Francji swojÄ literaturÄ i różne linie tradycji wahajÄ ce siÄ pomiÄdzy żywoÅciÄ mÅodej subretki a pewnoÅciÄ siebie i wygadaniem zaufanej (nie starej zresztÄ ) piastunki, która wyniaÅczyÅa te dzieci na rÄku i zastÄpowaÅa im matkÄ. Pani Åuszczkiewicz-Galllowa przychyliÅa siÄ do pierwszej wersji, bardziej zgodnej z jej warunkami, i przeprowadziÅa jÄ doskonale. WybornÄ w swym ciepÅym zasuszeniu byÅa Pani Pernelle, doskonale opracowana przez paniÄ KosmowskÄ : takÄ wÅaÅnie mogÅa byÄ matka prawdziwego Orgona. PeÅnÄ wdziÄku, mimo iż nie doÅÄ wygranÄ , nie doÅÄ wydobytÄ z tekstu, byÅa Elmira p. Bednarzewskiej. Z drobniejszych ról zaznaczyÅ siÄ doskonaÅÄ maskÄ oraz pierwszorzÄdnÄ siÅÄ komicznÄ pan Orwid (Pan Zgoda) oraz panna Malicka jako milutka Marianna. Reszta wykonawców walczyÅa mÄżnie w swoich mniej lub wiÄcej wdziÄcznych rolach.
+A sztuka? Czyż potrzebujÄ przypominaÄ, że komedia o ÅwiÄtoszku jest szczytem twórczoÅci komicznej Moliera, a tym samym najwyższym punktem, do jakiego dane byÅo wznieÅÄ siÄ komedii w ogóle? TajemnicÄ geniuszu Moliera jest, w jaki sposób zdoÅaÅ on w ciÄ gu kilku lat pisarskiej kariery przebiec drogÄ od wpóŠÅredniowiecznej farsy (LatajÄ cy lekarz etc.), operujÄ cej tradycyjnymi maskami poruszajÄ cymi siÄ w równie tradycyjnych grach scenicznych, aż do tej sztuki, która staÅa siÄ niedoÅcignionym wzorem komedii obyczajowej, komedii charakterów, a zarazem satyry tak gÅÄbokiej, tak zuchwaÅej, można powiedzieÄ, iż obecnoÅÄ jej na scenie do dziÅ dnia przejmuje zdumieniem. Jakoż nieÅatwo przyszÅo jej zdobyÄ prawo do sceny. Nie bÄdÄ kreÅliÅ znanych dziejów zaciÄtej walki toczÄ cej siÄ koÅo ÅwiÄtoszka, który mimo życzenia wszechwÅadnego króla przez piÄÄ lat (1664 do 1669) skazany byÅ na pogrzebanie; przypomnÄ jedynie, iż sztuka ta byÅa jednÄ z walnych bitew kampanii, która wypeÅnia pierwsze lata twórczoÅci Moliera. RozpÄtawszy przeciwko sobie salony i koterie literackie, wysmagane nielitoÅciwie w Pociesznych Wykwintnisiach, Molier doznaÅ niebawem skutków ich nieprzyjaźni po wystawieniu SzkoÅy żon. Wytoczono przeciw niemu przede wszystkim tÄ broÅ, jakiej zazwyczaj siÄ używa dla pognÄbienia Åwieżych objawów twórczoÅci: oskarżono go o niemoralnoÅÄ. Zdaje siÄ, iż geniusz musi byÄ zasadniczo âniemoralny'', ponieważ pojawieniu siÄ jego zawsze towarzyszy ta orkiestra. Rabelais, Molier, Balzac, Flaubert, te cztery triumfalne nazwiska literatury francuskiej, to tyleż etapów rzekomej âniemoralnoÅci''. OdpowiedziÄ Moliera â po paru lżejszych ripostach â byÅ Tartuffe walÄ cy jak maczugÄ w obÅudÄ i ÅwiÄtoszkostwo. Sztuki zabroniono. Molier pozornie ulega; ale wciÄ Å¼ koÅaczÄ c do króla o interwencjÄ, zadaje równoczeÅnie w Don Juanie uboczny sztych triumfujÄ cej klice; wreszcie, zwÄ tpiwszy o zwyciÄstwie, daje wyraz zniechÄceniu i goryczy w Mizantropie. Nadchodzi dzieÅ odwetu; Tartuffe wystawiony w peÅnej postaci w r. 1669 staje siÄ triumfem pisarza; ale w walce tej stargaÅy siÄ jego siÅy. Daje za wygranÄ ; odtÄ d Molier bÄdzie bawiÅ wspóÅczesnych, nie pogÅÄbiajÄ c ostrza satyry, lub za jej cel biorÄ c mniej niebezpiecznych wrogów: próżnoÅÄ mieszczucha lub nieuctwo lekarzy. I dopiero po Åmierci pisarza pokazaÅo siÄ, jak bardzo proroczÄ byÅa jego komedia: na schyÅku rzÄ dów Ludwika XIV i pani de Maintenon typ unieÅmiertelniony w ÅwiÄtoszku zapanowaÅ wszechwÅadnie na dworze i zaciÄ Å¼yÅ nad caÅÄ FrancjÄ .
+Ten epizod z Kaswinem jest najlepszy w caÅej sztuce. W którymż salonie Åwiatowej âlali'' â jak Kaswin nazywa pieszczotliwie RenÄ â nie ma tego dwudziestoletniego chÅopca kochajÄ cego z owÄ czujnoÅciÄ fizycznÄ , z jakÄ siÄ kocha w tym wieku, i zbierajÄ cego owoc reakcji nerwowych kobiety, która kocha innego i która przez ambicjÄ walczy zwyciÄsko ze swÄ miÅoÅciÄ ? W czym siÅa takiego cherubinka? W tym wÅaÅnie, że jest âbez konsekwencji'', a gÅównie w tym, że jest zawsze pod rÄkÄ ; byÄ zawsze pod rÄkÄ , to podobno w tych rzeczach olbrzymi atut.
+Niejeden z czytelników, który wziÄ Å do rÄki tÄ ksiÄ Å¼kÄ znÄcony jej wabnym tytuÅem, dozna rozczarowania, dowiadujÄ c siÄ, iż zawiera ona po prostu zbiór felietonów teatralnych drukowanych w krakowskim âCzasie'' pomiÄdzy miesiÄ cem marcem 1919 a marcem 1920. Tak, czytelniku: flirt, który ciÄ skusiÅ na okÅadce, jest czysto intelektualny; a jeżeli znajdzie siÄ w tej ksiÄ Å¼ce jakaÅ póÅdziewica, to jestem niÄ chyba ja sam, biedna dusza moja, wciÄ Å¼ niezaspokojona, wciÄ Å¼ rozpaczliwie niewinna, wyciÄ gajÄ ca raz po raz rÄce po ekstazy upojeÅ i raz po raz cofajÄ ca siÄ trwożliwie przed bólem i fatygÄ oddania. Ale z tytuÅu nie bÄdÄ siÄ tÅumaczyÅ; wolno jest autorowi stroiÄ swÄ ksiÄ Å¼kÄ we wszystkie, choÄby najbardziej zewnÄtrzne pokusy, tak jak kobiecie na balu wolno, za pomocÄ drażniÄ co niedomówionych ekshibicji cielesnych, maskowaÄ oschÅoÅÄ i smutek swego wnÄtrza. CzujÄ natomiast potrzebÄ usprawiedliwienia siÄ z lekka, skÄ d mi siÄ wziÄÅo zabieraÄ gÅos w przedmiocie tak odlegÅym od zwykÅych mych zatrudnieÅ i uważanym dziÅ niemal za gaÅÄ Åº wiedzy. StaÅo siÄ to, jak wszystko w moim życiu literackim, przypadkowo; mianowicie tak: pewnego dnia, okrÄ gÅo rok temu, zatelefonowaÅ do mnie redaktor âCzasu'', czybym w zastÄpstwie nieobecnego recenzenta nie zechciaÅ siÄ podjÄ Ä zdania sprawy z przedstawienia Molierowskiego ÅwiÄtoszka. ZasiadÅem tedy przygodnie w aksamitnym fotelu krytyki; nie Åmiem twierdziÄ, iżby tÄ drogÄ wniknÄÅo zeÅ we mnie owo ÅwiatÅo, którego, idÄ c do teatru, nie czuÅem w sobie jeszcze ani promyczka; ale spostrzegÅem, iż teatr, oglÄ dany pod tym kÄ tem, z przymusem ujmowania i formuÅowania wrażeÅ, może stanowiÄ miÅÄ rozrywkÄ i zbawiennÄ odtrutkÄ na miazmaty bibliotecznych pyÅów, którymi oddychaÅem wyÅÄ cznie od lat kilku. ZaczÄ Åem tedy, na wpóŠdla siebie, pisywaÄ te gawÄdy teatralne, w których staraÅem siÄ trzymaÄ jak najdalej od ducha krytycyzmu, nie chcÄ c nim mÄ ciÄ zabawy sobie i drugim; że zaÅ zyskaÅy one â może wÅaÅnie dla swej bezpretensjonalnoÅci â pewnÄ poczytnoÅÄ i poza rogatkami Krakowa, pozwalam sobie przedÅożyÄ je publicznoÅci w tym zbiorku. PodajÄ te felietony â pisane z dnia na dzieÅ, od rÄki â w ich pierwotnej formie, bez zmian, z wyjÄ tkiem bardzo drobnych skreÅleÅ; stanowiÄ one wiernÄ kroniczkÄ wydarzeÅ teatralnych naszego miasta w ubiegÅym roku. A ponieważ omawiajÄ c przy sposobnoÅci te lub owe zagadnienia teatralne, raczej ocieram siÄ o nie, niż wnikam do wnÄtrza, sÄ dziÅem, iż nie mogÄ daÄ ksiÄ Å¼eczce niniejszej trafniejszego tytuÅu, niż mieniÄ c jÄ skromnie Flirtem z MelpomenÄ .
+Kraków, z punktu widzenia aktora, jest sam przez siÄ miastem raczej obojÄtnym i niewdziÄcznym; to nie Warszawa, gdzie, jak gÅoszÄ legendy teatralne, pierwszy kochanek mógÅby siennik wypchaÄ bilecikami miÅosnymi, jakie otrzymuje co dzieÅ. Dlatego tak trudno jest dyrekcji teatru utrzymaÄ w Krakowie zdolnego aktora, a zwÅaszcza aktorkÄ; na pierwsze skinienie Warszawy uciekajÄ tam pÄdem, choÄ czasem później przychodzi im tego żaÅowaÄ. Ale trudno; tam szumi ânurt życia'', a u nas po wyczerpujÄ cym spektaklu, w którym artysta cisnÄ Å publicznoÅci strzÄp duszy i nerwów, czeka go jako jedyne wytchnienie skromna, wÅasnym sumptem spożyta kolacyjka w âGrocie'' okraszona szklaneczkÄ piwa i gazetÄ .
+A to wszystko wciÄ Å¼ wikÅajÄ ce siÄ owym leitmotivem życia artysty â kobietÄ . Za mÅodu odciÄ gajÄ cy od pracy wieczny gÅód miÅoÅci, ironicznie kontrastujÄ cy z niedoborami butów, bielizny i âdrobnych'' w portmonetce; niebezpieczeÅstwo zaprzepaszczenia życia w pierwszych ramionach, które siÄ miÅosiernie otworzÄ ; później, w miarÄ rozgÅosu, powodzenia, kobieta wciskajÄ ca siÄ ze wszystkich stron w życie, kradnÄ ca czas, siÅyâ¦
+Artysta stoi na rozdrożu miÄdzy âciaÅem'' a âduszÄ ''; pierwsze wydziera siÄ do Ålicznej Reny, drugiej trudno siÄ obejÅÄ bez narkotyku, subtelnego kadzidÅa, do jakiego przyzwyczaiÅa go literatka.
+Z zanikiem kultury humanistycznej ludzkoÅÄ zapomniaÅa o tym, co wyraża owo tak szlachetne i znamienne godÅo: spiritus. I rozdziaÅ jest opÅakany: artyÅci pijÄ wodÄ albo fuzel, podczas gdy szacowne wina sÄ czÄ chamy i paskarze, jak gdyby im nie dosyÄ byÅo piÄ krew ludzkÄ .
+Nadchodzi dzieÅ odwetu; Tartuffe wystawiony w peÅnej postaci w r. 1669 staje siÄ triumfem pisarza; ale w walce tej stargaÅy siÄ jego siÅy. Daje za wygranÄ ; odtÄ d Molier bÄdzie bawiÅ wspóÅczesnych, nie pogÅÄbiajÄ c ostrza satyry, lub za jej cel biorÄ c mniej niebezpiecznych wrogów: próżnoÅÄ mieszczucha lub nieuctwo lekarzy. I dopiero po Åmierci pisarza pokazaÅo siÄ, jak bardzo proroczÄ byÅa jego komedia: na schyÅku rzÄ dów Ludwika XIV i pani de Maintenon typ unieÅmiertelniony w ÅwiÄtoszku zapanowaÅ wszechwÅadnie na dworze i zaciÄ Å¼yÅ nad caÅÄ FrancjÄ .
+Zarzuty zdajÄ mi siÄ sÅuszne, ale sama kwestia bardziej skomplikowana. Istotnie, jeżeli prawdziwym jest poglÄ d, że teatr jest najwierniejszym odbiciem danego spoÅeczeÅstwa, to trzeba powiedzieÄ, iż produkcja teatralna polska ostatniego ÄwierÄwiecza stanowi osobliwy wyjÄ tek od tego prawidÅa. Gdyby zestawiÄ repertuar teatralny tego okresu, wÄ tpiÄ, czy mógÅby ktoÅ mieÄ, nie mówiÄ wierny, ale w ogóle jakikolwiek obraz życia polskiego.
+PowracajÄ cy z Troi Odys, wÅród dÅugich swoich wÄdrówek, przybywa na wyspÄ ludzi żywiÄ cych siÄ kwiatem lotosu. PlemiÄ to, które dla autora staje siÄ symbolem najczystszego idealizmu, żyje w doskonaÅym szczÄÅciu, znajÄ c jedynie szlachetne i harmonijne uczucia.
+Stosunek twórczoÅci literackiej do historii może byÄ rozmaity. Skala jego siÄga od imperatywu wizji, od idei historycznej, która w umyÅle twórcy samorodnie obleka siÄ w ciaÅo, stwarzajÄ c wiekuiÅcie żywy Åwiat postaci, aż do inteligentnej, Åwiadomej roboty, która doÅwiadczenie pisarza oddaje w sÅużby obranego tematu. Ten typ transkrypcji historycznej â w powieÅci zwÅaszcza â staÅ siÄ u nas w ostatnich czasach czÄsty i stanowi prÄ d raczej poÅ¼Ä dany. W warunkach nowoczesnego ârynku'' literackiego, gdzie pisarz nakÅada sobie niemal jako obowiÄ zek czÄstÄ i regularnÄ produkcjÄ, Åatwo grozi mu znużenie, wyczerpanie soków; tego rodzaju zwrócenie siÄ od czasu do czasu do historii stanowi korzystny wypoczynek, odÅwieżenie tchnieniem innej atmosfery. A co siÄ tyczy stosunku do prawdy historycznej (o ile w ogóle prawda historyczna nie jest mitem), ten rozstrzygnÄ Å lapidarnie stary Dumas-ojciec powiedzeniem: Il est permis de violer l'histoire à la condition de lui faire un enfant.
+Flaubert, szlifujÄ c przez szeÅÄ lat PaniÄ Bovary, za którÄ miaÅ w dodatku proces o obrazÄ moralnoÅci, bardziej zasÅużyÅ siÄ ojczyźnie, niż gdyby byÅ napisaÅ sztukÄ o Joannie d'Arc i epopejÄ o ÅwiÄtym Ludwiku.
+Akt trzeci ukazuje nam wnÄtrze gabinetu StanisÅawa Augusta; król, stary, znużony i zwÄ tpiaÅy, sÅucha dalekiej fujarki pastuszej, ociÄ gajÄ c chwilÄ narad, w której najlepsi synowie kraju pchajÄ go do stanowczej decyzji, do przeparcia w najbliższych dniach na sejmie wiekopomnej konstytucji.
+PoezjÄ WyspiaÅskiego przeoraÅy już wszerz i wzdÅuż pÅugi komentarzy. Bo ta poezja ÅatwÄ nie jest i on sam nie chciaÅ, aby byÅa ÅatwÄ ; to nie owe dźwiÄczne szumki-dumki Harfiarki z Wyzwolenia rozpÅywajÄ ce siÄ w wielkie nic. Tak samo jak w życiu WyspiaÅski Å¼Ä da od nas wysiÅku woli, tak samo w poezji swojej Å¼Ä da ogromnego wysiÅku myÅli, aby nadÄ Å¼yÄ za nim w te sfery, w których on siÄ porusza swobodnÄ stopÄ jak w swojej przyrodzonej dziedzinie. Poezja WyspiaÅskiego jest nieskoÅczenie intelektualnÄ , skomplikowanÄ , wieloplanowÄ ; peÅna jest ukrytych myÅli, peÅna ironii czyhajÄ cych na nasze wzruszenia, Hamletowych âpuÅapek na myszy'', jakie raz po raz zastawia sÅuchaczom. I jeżeli o kimÅ można ze sÅusznoÅciÄ użyÄ wyrażenia, że byÅ czÅowiekiem z innej planety, to o WyspiaÅskim: z jakiejÅ planety, gdzie atmosferÄ zamiast powietrza stanowi warstwa czystego tlenu.
+A jednak poezja ta dziaÅa i dziaÅa na wszystkich. Jest to prawdziwe misterium, gdyż dramat, który siÄ rozgrywa w Wyzwoleniu, dramat tak na wskroÅ cerebralny jest z koniecznoÅci dla wiÄkszej czÄÅci sÅuchaczy ksiÄgÄ zamkniÄtÄ na siedem pieczÄci: ale równoczeÅnie nie ma z pewnoÅciÄ ani jednego, który by nie czuÅ, iż speÅniajÄ siÄ na scenie rzeczy wielkie. Alboż poezjÄ mózgiem siÄ odczuwa? Czyż nie stokroÄ wiÄkszy ma w tym udziaÅ dźwiÄk, obraz i ów tajemniczy fluid, który zamkniÄty w naczyniu SÅowa promieniuje ku widowni teatru, sprawiajÄ c, iż po zapadniÄciu kurtyny opuszcza siÄ salÄ w stanie jakiegoÅ odurzenia? To sÄ czynniki uchodzÄ ce wszelkiej analizie i najsubtelniejsze rozbiory myÅlowe przejdÄ zawsze obok samej rzeczy.
+Co siÄ tyczy stosunków miejskich, zrozumiaÅym jest, iż grzeszek mÅodoÅci galicyjskiego ânadradcy'', którego schedÄ po dÅugim i zasÅużonym żywocie stanowiÅ krzyż kawalerski Franciszka Józefa, tysiÄ c sto dwadzieÅcia dwie korony⦠dÅugu i stary gramofon, nie przedstawiaÅ zbyt bogatego dramatycznego materiaÅu. ByÅ to raczej materiaÅ tragiczny; z rzÄdu tych tragedii pisanych przez samo życie, w których tÅem jest nÄdza, kulisami wilgotne Åciany suteren, a funkcje reżyserskie peÅni fabrykantka anioÅków.
+Roman Worycki jest malarzem. Jako czÅowiek jest zupeÅnie nul; ale kto by z tego powodu chciaÅ wÄ tpiÄ w jego talent, ten by dowiódÅ, iż nigdy w życiu nie obcowaÅ ze Åwiatem malarskim
+Å»ycie artysty!⦠Temat banalny, zbanalizowany raczej do znudzenia w tanich kliszach, ale w gruncie jakże przejmujÄ cy zawsze, jak dramatyczny! Jakaż droga stroma, przepaÅcista, najeżona niebezpieczeÅstwami! Za mÅodu najczÄÅciej nÄdza lub â co na jedno wychodzi â bezÅad życia; walka bujnej wyobraźni i temperamentu, wyciÄ gajÄ cych rÄce po wszystkie szczÄÅcia Åwiata, z niedostatkiem elementarnych potrzeb; Åamanie siÄ wewnÄtrzne z niezaradnoÅciÄ technicznÄ , nieÅwiadomoÅciÄ samego siebie, ciÄ Å¼eniem naÅladownictwa, lenistwem, zwÄ tpieniem; później, po wyzwoleniu z czeladnika na majstra, znów walka, trudniejsza może jeszcze, z pokusami Åatwych zarobków, tanich triumfów, ustÄpstw czynionych przeciÄtnemu gustowi, z bezwÅadem rutyny⦠A to wszystko wciÄ Å¼ wikÅajÄ ce siÄ owym leitmotivem życia artysty â kobietÄ . Za mÅodu odciÄ gajÄ cy od pracy wieczny gÅód miÅoÅci, ironicznie kontrastujÄ cy z niedoborami butów, bielizny i âdrobnych'' w portmonetce; niebezpieczeÅstwo zaprzepaszczenia życia w pierwszych ramionach, które siÄ miÅosiernie otworzÄ ; później, w miarÄ rozgÅosu, powodzenia, kobieta wciskajÄ ca siÄ ze wszystkich stron w życie, kradnÄ ca czas, siÅyâ¦
+TwórczoÅÄ domagajÄ ca siÄ wrażeÅ; âwrażenia'' dÄ Å¼Ä ce do tego, aby jej wyróÅÄ ponad gÅowÄ i zagarnÄ Ä dla siebie wszystko; rozpaczliwa ÅwiadomoÅÄ, że sztukÄ i życie opÄdza siÄ tym samym kapitaÅem; ciÄ gÅe dÄ Å¼enie do spoczynku, równowagi, podczas gdy niepokój i zwichniÄcie równowagi sÄ samymże warunkiem tworzenia â oto najpobieżniej tylko naszkicowane elementy tej organicznej choroby, jakÄ jest życie artysty w okresie ksztaÅtowania samego siebie.
+Rola Anieli, tej amoureuse'y z polskiego dworku, jest osobliwie trudna do zagrania. Aniela jest to najbardziej urocze wcielenie âwoli bożej'', jakie kiedykolwiek dreptaÅo na dwóch Åapkach w literaturze polskiej; rola niewinno-zmysÅowa, harfa kobiecoÅci, grajÄ ca za samym zbliżeniem mÄskiej dÅoni⦠Czegóż bo nie ma w tej roli: i duma dziewicza, i tak drażniÄ cy erotycznie takt doskonale wychowanej panny, biernoÅÄ hurysy, wdziÄk, marzenie, poezja â i to polskie cielÄ tko wreszcie, którego rasa rozpleniÅa siÄ później tak szczÄÅliwie.
+Worycki ma towarzyszkÄ; jest niÄ Rena, wolny ptak wyemancypowany z âprzesÄ dów'', wcielenie triumfalnej mÅodoÅci, powabu, na wskroÅ kobiecej â brutalnej prawie pod uroczÄ formÄ â trzeźwoÅci w patrzeniu na życie. MÅodzi poznali siÄ kÄdyÅ w Paryżu; obecnie tworzÄ wolne stadÅo trwajÄ ce już póÅtora roku. Przez ten czas Åliczna Dalila zdoÅaÅa już nieco podstrzyc runo Samsona palety; on czuje to i miota siÄ niecierpliwie w jedwabnych wiÄzach. Nie przesyt jeszcze, ale codzienne napojenie szczÄÅciem wytwarza w Woryckim podÅoże do tÄsknot âidealnych'', które znajdujÄ ucieleÅnienie w póÅrozwódce Podelskiej, autorce, nieszkodliwej kabotynce z gatunku mimozowatych, pÅynÄ cej wysoko ponad âprozÄ Å¼ycia'' (do której zalicza i miÅoÅÄ âmaterialnÄ '') tak wysoko, iż nawet drobne zabiegi kobiecego wykwintu sÄ jej zbyt poziome, a wiecznie czarna âstylowo'' powÅóczysta szata kryje tajniki tualetowe nie budzÄ ce w nas najmniejszego zaufania. Ta kobieta wciska siÄ w życie Romana; budzi w nim âduszÄ'' i artystyczne sumienie (czy też tylko kabotyÅskie aspiracje ponad stan?â¦) â doÅÄ, że Worycki czuje siÄ nieszczÄÅliwy, widzi, iż Rena zabija w nim wielkÄ twórczoÅÄ, że wymaganiami swej miÅoÅci okrada jego talent, a potrzebami tualety pcha na drogÄ Åatwych zarobków kosztem rozwoju artysty. Kiedy wreszcie Rena podrażniona ciÄ gÅÄ obecnoÅciÄ âsiostrzanej duszy'' â w której niezawodnym instynktem kobiety wyczuwa kabotyÅstwo â sama majÄ c zresztÄ w gÅowie inne kombinacje życiowe, oznajmia wyjazd â równoznaczny z zerwaniem â malarz przyjmuje go z radoÅciÄ .
+Ostatnie lata, w których natÅok doniosÅych problemów politycznych pochÅonÄ Å caÅÄ niemal umysÅowoÅÄ narodu i wyssaÅ zeÅ wszystkie soki żywotne, wpÅynÄÅy oczywiÅcie zasadniczo i na stosunek publicznoÅci do tzw. sztuki. Jak tÄ zmianÄ okreÅliÄ? ZobojÄtnienie? Ależ każdy obraz, jaki siÄ pojawi na wystawie, nosi kartkÄ tak rzadkÄ , tak sensacyjnÄ dawniej wÅród rzeszy malarskiej: zakupione; ksiÄ Å¼ki mimo szalonych cen âidÄ '' jak nigdy; dwa teatry, koncerty, stale peÅne⦠A jednak tak; sztuki konsumuje Kraków wiÄcej, byÄ może wskutek przesuniÄÄ, jakie zaszÅy w podziale dóbr Åwiata i specjalnych warunków pieniÄ dza, ale interesuje siÄ niÄ mniej. Nie naleÅ¼Ä bynajmniej do tych, którzy by z żalem wspominali dawnÄ âintelektualnÄ '' atmosferÄ Krakowa i przeciwstawiali jÄ obecnemu âzdziczeniu''; przeciwnie. Grunt w tym, aby byÅa woda: jakie mÅyny na niej stanÄ i co bÄdÄ meÅÅy, to rzecz przyszÅoÅci. Aż do bÅogosÅawionej, po trzykroÄ bÅogosÅawionej doby wojennej tragicznÄ cechÄ naszego miasta byÅ absolutny brak wody, a wszystkie inteligentne i intelektualne mÅynki wznosiÅy siÄ dumnie na piasku. MówiÄ to naturalnie w znaczeniu Årodków realizacji; tym wiÄkszy honor dla Krakowa, iż w tych warunkach życie jego duchowe byÅo tak intensywne.
+Przytoczony objaw spotykamy tedy i w kwestii teatru. Jak wspomniaÅem, teatr jest stale peÅny, ogonek przy kasie taki, jak gdyby sprzedawano w niej co najmniej szmalec amerykaÅski. Ale jakże daleko jesteÅmy od czasów, kiedy Kraków istniaÅ od jednej do drugiej premiery przeżywaniem czy przeżuwaniem (jak kto woli) arcygÅÄbokich, artystycznych wrażeÅ i âdreszczów''. DziÅ ânowy czÅowiek'' kupuje bilet, przyjmuje bez wielkich dociekaÅ kÄs strawy duchowej, jaki mu podadzÄ , idzie zapiÄ go piwem do restauracji i koÅysany dźwiÄkami walczyka przechodzi myÅlÄ do spraw serio, kombinujÄ c możliwie gÅÄbokie zapuszczenie rÄki w kieszeÅ bliźniego swego przy możliwie najmniejszym ryzyku kryminaÅu. Co mu tam repertuar, aktorzy! Ot, spÄdziÅ wieczór i koniec, zawsze to jakaÅ odmiana po codziennym kinie.
+W Ålad za publicznoÅciÄ prasa, to wierne odbicie życia, również przestaÅa siÄ interesowaÄ teatrem.
+âJak to!'', powie ktoÅ, toÄ od miesiÄcy caÅych o niczym nie ma mowy w prasie tak czÄsto, jak o teatrze. Och! to caÅkiem co innego; to nie teatr, to âkampania teatralna''. I oto dotknÄliÅmy arcyciekawego problemu: wpÅywów życia politycznego na formy życia artystycznego. Objawowi temu przyglÄ dam siÄ od dÅuższego czasu z daleka, z uciechÄ niemaÅÄ a niczym niezmÄ conÄ , ile że sama kwestia jest mi doÅÄ obojÄtna.
+âPolityka'' teatralna istniaÅa i istnieÄ bÄdzie zawsze. O niciach tej polityki dÅugo by i szeroko mówiÄ. Ludzie sÄ ludźmi i zawsze znajdzie siÄ doÅÄ pobudek, które dany dziennik lub osobÄ nastrajajÄ bardziej lub mniej czule wzglÄdem danej dyrekcji. Ale dyrektor byÅ dzierżawcÄ teatru, samowÅadnym panem w swojej budzie na lat szeÅÄ, przeto polityka teatralna obracaÅa siÄ jedynie koÅo szczegóÅów, nie godziÅa w jego zasadnicze âbyÄ albo nie byÄ''. WyjÄ tek stanowiÅ schyÅek szeÅciolecia i bliski koniec dzierżawy, który wytwarzaÅ pewien rodzaj przedwyborczego podniecenia; ale zazwyczaj po szeÅcioletnim wytrwaniu każdy dyrektor wÅasnowolnie siÄ kwapiÅ do pakowania manatków. Rzadko widziaÅem równie promieniejÄ cego czÅowieka, jak Adam Siedlecki na swojej uczcie pożegnalnej.
+Od czasu umiastowienia, czyli parlamentaryzacji teatru, zmieniÅa siÄ fizjonomia tego stosunku. Rzecz przedstawia siÄ tak: Dyrektor teatru to premier, któremu poruczono utworzenie gabinetu; prasa i wszystko, co siÄ koÅo niej skupia, to rozmaite stronnictwa polityczne, coÅ niby Izba posÅów. Otóż z chwilÄ ukonstytuowania gabinetu dyrekcji ksztaÅtujÄ siÄ stosunki stronnictw, tworzy siÄ prawica i lewica, powstaje opozycja dÄ Å¼Ä ca do konsolidacji partii, utworzenia bloku i obalenia gabinetu, aby samemu staÄ siÄ rzÄ dem; rzÄ dem, przeciw któremu znowuż utworzy siÄ blok etc., etc. Poszczególne sztuki to niby dyskusje parlamentarne; dyrekcja chwieje siÄ po sztuce p. X, tak jak rzÄ d po jakimÅ âPrzyczynku do ustawy o stemplowaniu banknotów''; to znów wzmacnia swoje stanowisko sztukÄ nieboszczyka Y lub Z, jak gabinet jakimÅ âuniwersalnym dodatkiem drożyźnianym''. PowstajÄ nawet formy obstrukcji dÄ Å¼Ä cej do uniemożliwienia dyskusji, tj. przedstawienia. W każdym razie âprzesilenie'' gabinetowe wisi nieustannie na wÅosku i, skoro opozycja uzyska w danej chwili wiÄkszoÅÄ, odczuwa siÄ w niej jakby zdziwienie i zniecierpliwienie, iż premier, przepraszam, dyrektor, nie âwyciÄ ga konsekwencji'' z tego faktu.
+A sztuka, autorzy, aktorzy? Mam wrażenie, że zeszli po prostu do roli pionków czy figur na szachownicy, na której prowadzi siÄ tÄ kampaniÄ dÄ Å¼Ä cÄ do triumfalnego szach-mat! Nikt wszak nie wymaga od polityka, aby wyrażaÅ uznanie dla talentów oratorskich lub mÄ droÅci politycznej mówcy wrogiego mu w danej chwili stronnictwa; âkoniunktura'' polityczna stanowi o wszystkim. StÄ d te nieprawdopodobne, gÅÄbokÄ humorystykÄ tracÄ ce różnice w ocenie danego utworu lub jego wykonania w poszczególnych organach âopinii''. Rzecz z natury swojej tak swobodna i kapryÅna, jak indywidualny stosunek krytyka do przejawów sztuki, staje siÄ matematycznie wykreÅlonÄ i dajÄ cÄ siÄ z góry przewidzieÄ liniÄ programu âpolitycznego''.
+Nie żal mi dyrektora, trudno: qui a terre, a guerre. Mniej żal mi też autorów; mimo że dzisiaj grzbiet ich jest tÄ âudeptanÄ ziemiÄ '', na której toczÄ siÄ homeryckie boje okoÅoteatralne, ci wybraÅcy Muz mogÄ zawsze od wyroków wspóÅczesnych apelowaÄ do potomnoÅci, choÄby bardzo odlegÅej. Przed tym też forum rozstrzygnie siÄ ostatecznie problem twórczoÅci p. Katerwy lub p. KonczyÅskiego (zestawiam tylko, nie porównujÄ). Ale najgorzej, mam wrażenie, wychodzÄ na tym aktorzy, to znaczy ci, którzy na przekór wszelkim âreformom'' i âodrodzeniom'' teatru zawsze bÄdÄ stanowiÄ jego rdzeÅ i istotÄ.
+Te delikatne organizacje artystyczne, te przeczulone kÅÄbki nerwów, tak sÅusznie wrażliwe i drażliwe na wspóÅczesnÄ i doraźnÄ ocenÄ, jakÄ przedstawia dla nich Åwistek dziennika â gdyż dla nich, biednych, żadne odwoÅanie do potomnoÅci nie istnieje! â zasÅugujÄ doprawdy, aby ich pracÄ i ich ÅwiÄ tyniÄ oceniano rzeczowo, uważnie, pieczoÅowicie, a nie gdzieÅ kÄ tem, wÅród huraganowego ognia ostrzeliwujÄ cych siÄ wzajem pozycji nieprzyjacielskich.
+Praca twórcza prawdziwego aktora-artysty jest tak wyczerpujÄ ca nerwowo, tak bardzo musi w niej, wedle francuskiego wyrażenia, âpÅaciÄ swojÄ osobÄ '', iż niezbÄdnym warunkiem dla niej jest atmosfera szczerego i troskliwego zainteresowania: wówczas jedynie znajduje aktor podnietÄ, aby wydaÄ z siebie, co ma najlepszego. To zainteresowanie byÅo jednÄ z przyczyn, dla których kunszt aktorski w naszym teatrze za czasów Pawlikowskiego wzniósÅ siÄ tak wysoko. Kraków, z punktu widzenia aktora, jest sam przez siÄ miastem raczej obojÄtnym i niewdziÄcznym; to nie Warszawa, gdzie, jak gÅoszÄ legendy teatralne, pierwszy kochanek mógÅby siennik wypchaÄ bilecikami miÅosnymi, jakie otrzymuje co dzieÅ. Dlatego tak trudno jest dyrekcji teatru utrzymaÄ w Krakowie zdolnego aktora, a zwÅaszcza aktorkÄ; na pierwsze skinienie Warszawy uciekajÄ tam pÄdem, choÄ czasem później przychodzi im tego żaÅowaÄ. Ale trudno; tam szumi ânurt życia'', a u nas po wyczerpujÄ cym spektaklu, w którym artysta cisnÄ Å publicznoÅci strzÄp duszy i nerwów, czeka go jako jedyne wytchnienie skromna, wÅasnym sumptem spożyta kolacyjka w âGrocie'' okraszona szklaneczkÄ piwa i gazetÄ . Rzuca siÄ na niÄ , szuka tej ârecenzji'', która, w dzienniku przepeÅnionym przeczÄ cymi sobie co dzieÅ depeszami, ledwie na trzeci lub czwarty dzieÅ znajdzie dla siebie jakiÅ maleÅki skrawek miejsca, przebiega gorÄ czkowo oczami i czegóż siÄ z niej dowie? Tego, czy w polityce teatralnej krytyk należy do âskrajnej lewicy'' czy âlewego centrum'' etc. A jak to dziaÅa pedagogicznie, oto przykÅad. WpadÅ mi w rÄce numer pisma âÅwiatÅocienie'' wydawanego przez mÅodzież gimnazjalnÄ . Krytyk teatralny (jest nim pewien uczeÅ klasy szóstej), widocznie âantyblokowy'', tak pisze: âReżyserowaÅ KrÄ g interesów dyrektor TrzciÅski i wykazaÅ, że dyletant o wielkiej kulturze artystycznej może oddaÄ w teatrze wiÄksze usÅugi aniżeli rutynowany fachowiec''. BÄdÄ c w wieku tego krytyka, kochaÅem siÄ zupeÅnie bezkrytycznie w Teci Trapszównie, na wspóÅkÄ z moim sÄ siadem, mÅodym uczniem konserwatorium. Jednego dnia pianista otruÅ siÄ; na wiadomoÅÄ o tym zakradÅem siÄ do jego pokoju i bez najmniejszego wahania przed nadejÅciem wÅadz ÅciÄ gnÄ Åem duÅ¼Ä fotografiÄ Trapszówny, przedmiot mojej zazdroÅci i poÅ¼Ä dania. StaÅa na stoliczku przy Åóżku. Tak, wówczas teatr byŠżywotnÄ instytucjÄ .
+PrzechodzÄ do konkluzji, którÄ rzucam, ot, na wiatr, jak czÅowiek stojÄ cy niezmiernie daleko od wszystkich tych bojów. A mianowicie: czy jeżeli chcemy mieÄ naprawdÄ dobry teatr nie byÅoby wskazanym zamiast tej namiÄtnej kampanii okoÅoteatralnej próbowaÄ stworzyÄ trochÄ atmosfery teatralnej, a raczej wskrzesiÄ tÄ, która istniaÅa dawniej? A gdyby nawet synowie nasi, nawiÄ zujÄ c do przerwanych tradycji, mieli siÄ kochaÄ w aktorkach, zdaje mi siÄ, że w tej paskarskiej epoce odrobina ideaÅu uniesiona w życie jest tak cennÄ , iż żadnym ryzykiem nie można jej okupiÄ zbyt drogo.
+Dwie takie prawdy posiadÅ w rÄce wychowanek szambelana Karola i rzÄ dca w jego majÄ tku, Jakub, szczery, dzielny i szlachetny chÅopak. Jedna to stosunek jego do swego dobroczyÅcy. Szambelan chce wierzyÄ, że jest jego ojcem, potrzebuje tej wiary, aby oprzeÄ o niÄ schyÅek swego smutnego, twardego życia. Na tej jego wierze buduje swoje nadzieje Hania, âedukowana'' po paÅsku ambitna fornalska córka, która kocha Jakuba, ale chce wyjÅÄ tylko za âpana''; podtrzymujÄ również tÄ wiarÄ szambelana matka Jakuba oraz prawdziwy jego ojciec, doktor, widzÄ c w tym szczÄÅcie i los dla syna. Ale Jakub, od dawna drÄczÄ cy siÄ swym wÄ tpliwym poÅożeniem, dowiedziaÅ siÄ przez nieopatrznoÅÄ matki prawdy; nie zastanawiajÄ c siÄ ani na chwilÄ, niepomny na wÅasnÄ przyszÅoÅÄ (co zresztÄ w jego wieku najÅatwiejsze), na miÅoÅÄ i znaczÄ ce przestrogi kochanki, mÅody dzikus pÄdzi przed szambelana w chwili wÅaÅnie, gdy ten, rozczulony rycerskim pojedynkiem chÅopca, z radoÅciÄ poznaje w nim ostatecznie âswojÄ krew'' i skÅania siÄ do formalnej adopcji. âPan nie jest moim ojcem'', pali mu prosto z mostu Jakub. Szambelan milczy przez chwilÄ jak uderzony maczugÄ ; jeszcze chce nie wierzyÄ, nastÄpnie mimo woli wydziera mu siÄ z ust ten naiwniebolesny wyrzut: âJak mogÅeÅ mi to powiedzieÄ? Ty nie masz serca!'' â âKiedy to prawda!'' â powtarza zdumiony i bezradny Jakub, patrzÄ c na spustoszenie, jakiego dokonaÅ. âOch, ten gÅupi Jakub!'', woÅa prawie z nienawiÅciÄ Hania, do której zwróci siÄ teraz niepodzielnie serce szambelana i która, doprowadzajÄ c go do maÅżeÅstwa, zostanie paniÄ w tym samym smutnym dworze, który przy odrobinie âdobrej woli'' mogÅoby napeÅniaÄ weselem szczÄÅcie jej, Jakuba oraz koÅyszÄ cego fikcyjne wnuki starca.
+Ale Jakub posiada w rÄku jeszcze innÄ prawdÄ. PomiÄdzy nim a HaniÄ byÅo coÅ wiÄcej niźli wymiana serc i przyrzeczeÅ. Z chwilÄ gdy Hania zostaje narzeczonÄ jego dobroczyÅcy, chÅopiec chce oddaliÄ siÄ w milczeniu, podczas gdy ona ze swej strony rozwija wobec szambelana kobiecÄ dyplomacjÄ, aby zatrzymaÄ przy sobie kochanka; ale kiedy w scenie pożegnania dowiedziaÅ siÄ z jej ust, iż dziewczyna, mimo że wychodzi za innego, kocha go zawsze, znowuż nieuleczalnie âgÅupi'' Jakub staje do oczu szambelana i mówi: âHania jest moja, Hania pójdzie ze mnÄ ''. Ale tu już â nie! Wobec pierwszego ciosu prawdy szambelan byÅ bezbronny; ale tym razem nie da siÄ jej zmiażdżyÄ brutalnie, bÄdzie walczyÅ przeciw niej o swe istnienie. Wbrew wewnÄtrznemu przeÅwiadczeniu, wbrew ostrzeżeniu krewnych, wbrew wÅasnym oczom, odrzuca prawdÄ, która jest dlaÅ wyrokiem osamotnienia i zagÅady; podsuwa Hani furtkÄ do zaparcia siÄ Jakuba, wyraźnie żebrze, aby go oszukano. I Hania zapiera siÄ Jakuba, i âgÅupi'' Jakub ze swÄ prawdÄ wygnany odchodzi w Åwiat, a z nim uchodzi z domu mÅodoÅÄ, zapaÅ, radoÅÄ Å¼ycia; tamci, â ânarzeczeni'' â zostajÄ przy partii domina w dusznej i ciÄżkiej atmosferze starego dworu. Oto przewodni motyw sztuki, która jednak dziÄki umiejÄtnemu rozmieszczeniu efektów ani na chwilÄ, mimo posÄpnego myÅlowego podkÅadu, nie przestaje byÄ Å¼ywÄ i zabawnÄ komediÄ .
+Nie bÄdÄ kreÅliÅ znanych dziejów zaciÄtej walki toczÄ cej siÄ koÅo ÅwiÄtoszka, który mimo życzenia wszechwÅadnego króla przez piÄÄ lat (1664 do 1669) skazany byÅ na pogrzebanie; przypomnÄ jedynie, iż sztuka ta byÅa jednÄ z walnych bitew kampanii, która wypeÅnia pierwsze lata twórczoÅci Moliera. RozpÄtawszy przeciwko sobie salony i koterie literackie, wysmagane nielitoÅciwie w Pociesznych Wykwintnisiach, Molier doznaÅ niebawem skutków ich nieprzyjaźni po wystawieniu SzkoÅy żon. Wytoczono przeciw niemu przede wszystkim tÄ broÅ, jakiej zazwyczaj siÄ używa dla pognÄbienia Åwieżych objawów twórczoÅci: oskarżono go o niemoralnoÅÄ. Zdaje siÄ, iż geniusz musi byÄ zasadniczo âniemoralny'', ponieważ pojawieniu siÄ jego zawsze towarzyszy ta orkiestra. Rabelais, Molier, Balzac, Flaubert, te cztery triumfalne nazwiska literatury francuskiej, to tyleż etapów rzekomej âniemoralnoÅci''.
+Na dwóch pierwszych przedstawieniach âBagateli'', uderzajÄ w zespole artystów dwie rzeczy: wyborne przygotowanie oraz szczera wesoÅoÅÄ, jaka panuje na scenie. CzuÄ tÄ mÅodÄ atmosferÄ, w której pracuje siÄ z radoÅciÄ i w której każdy daje z siebie, co może najlepszego. Oby ta atmosfera trwaÅa jak najdÅużej; stworzenie jej i utrzymanie jest najważniejszÄ rolÄ kierownika teatru. Dowiadujemy siÄ z programu, iż obok gÅównego reżysera, p. Czarnowskiego, funkcje reżyserskie piastuje dobry znajomy ze sceny krakowskiej, p. Noskowski, oraz doÅwiadczony artysta teatru lwowskiego, p. Wysocki, który poÅwiÄci siÄ wyÅÄ cznie tym zadaniom. WidaÄ z tego, iż kierownictwo teatru zdaje sobie dobrze sprawÄ ze znaczenia reżyserii dla repertuaru, któremu sÅużyÄ ma âBagatela''. Jakoż wytÄżona w tym kierunku praca wydaÅa rezultaty, a owacja, której przedmiotem staÅ siÄ w niedzielÄ p. Czarnowski, byÅa zupeÅnie zasÅużona.
+Na potrzebÄ i wartoÅÄ Åmiechu i zabawy godzÄ siÄ zapewne wszyscy, âtylko â mówiÄ poważni i szanowni ludzie â niech zabawa ta nie obraża ani moralnoÅci ani dobrego smaku''. Zgoda, ale tutaj natykamy siÄ na problem przypominajÄ cy po trosze kwadraturÄ koÅa. âBawcie siÄ dzieci, mówi dobra mama, ale tak, aby nie pognieÅÄ koÅnierzyka i nie podrzeÄ spodni na kolanach''. Jak to wykonaÄ? Nie ma rzeczy, która by bardziej dokumentowaÅa nasze gÅÄbokie tkwienie w materii, niż nasz Åmiech. Dawna farsa miaÅa tylko trzy efekty wesoÅoÅci; mianowicie, że kogoÅ wygrzmocono kijem, że ktoÅ wziÄ Å na przeczyszczenie i że mu przyprawiono rogi. Skoro przypadkowo wszystkie te trzy wydarzenia zeszÅy siÄ razem, wówczas wesoÅoÅÄ dochodziÅa do szaÅu. DziÅ z farsy tej âpytajÄ '' w szkoÅach, ponieważ odleżaÅa siÄ już parÄ wieków. Od tego czasu Åmiech nasz wyszlachetniaÅ zapewne; ale mimo że delikatniejszy w formie, w treÅci zawsze nosi piÄtno naszego ziemskiego, zbyt ziemskiego pochodzenia. Z tym musimy siÄ pogodziÄ; na tamtym Åwiecie bÄdziemy subtelniejsi, ale na tym trzeba nam zostaÄ takimi, jakich nas Pan Bóg stworzyÅ. Obok Dantego â Boccacio, obok Pascala i Corneille'a â Rabelais, obok Kochanowskiego Trenów i Psalmów â Fraszki; takim jest czÅowiek: kto go zechce zanadto âpodnosiÄ'', zrobi go ponurym i obÅudnym.
+skopiowano wiernie z kostiumologii fryzury panien, rajtroczki Gustawa, halsztuki Albina; sÅowem, każda figura mogÅa powÄdrowaÄ prosto do muzeum za gablotkÄ.
+Inscenizacja epizodu czarownic w I akcie wypadÅa najnieszczÄÅliwiej. Traktowana zupeÅnie realnie w peÅnym Åwietle dziennym, przy brutalnej i grubej charakteryzacji, scena ta robiÅa wrażenie przykre i Åmieszne; nie tylko nie przyczyniaÅa siÄ do stworzenia ânastroju'', ale niweczyÅa go doszczÄtnie. Co siÄ tyczy sceny czarownic w akcie czwartym, najlepiej może byÅoby zupeÅnie jÄ skreÅliÄ; wróżba tyczÄ ca dynastii Banka jest dla nas maÅo aktualna, sposób zaÅ jej ucieleÅnienia przenosi nas ze sceny stoÅecznego miasta Krakowa gdzieÅ do jakiejÅ zapadÅej âszmiry'' prowincjonalnej.
+WyraźnÄ dla mnie zupeÅnie jest intencja Szekspira postawienia dwojga istot â mÄżczyzny i kobiety â w obliczu tegoż samego problemu i przeprowadzenie, niby w kanonie muzycznym, dwóch rozmaitych linii wykreÅlonych zasadniczÄ odrÄbnoÅciÄ pÅci. Tym samym logika artystyczna broniÅaby wprowadzaÄ coÅ, co by mÄ ciÅo czystoÅÄ tych linii.
+Makbet nie jest niedoÅÄgÄ ; jest â Szekspir wyraźnie to podkreÅla â dzielnym mÄżczyznÄ w caÅym tego sÅowa znaczeniu; jeżeli w pewnym momencie jest sÅaby, to dlatego wÅaÅnie, iż wszystkie mÄskie pojÄcia honoru, szlachetnoÅci, wzdrygajÄ siÄ przed takim czynem. Tak samo Lady Makbet jest peÅnej krwi kobietÄ : abstrahujÄ c od zrozumiaÅych koniecznoÅci scenicznych, z ÅatwoÅciÄ wyobraziÅbym jÄ sobie jako wiotkÄ , drobnÄ kobiecinkÄ, którÄ barczysty olbrzym Makbet czÄsto nosi na rÄkach albo huÅta na kolanach: siÅa jej jest czysto duchowa, pÅynie z bezwzglÄdnej jednolitoÅci i skupienia woli oraz ze zdolnoÅci smagania owÄ piekielnie dotkliwÄ kobiecÄ wzgardÄ , która dla prawdziwego mÄżczyzny jest wprost nie do zniesienia, albo chwyta za kij, albo â staje siÄ bezbronny.
+WidziaÅem bardzo dawno w roli Lady Makbet ModrzejewskÄ , na schyÅku jej Åwietnych czasów, ale jeszcze wspaniaÅÄ . Mimo iż byÅem wówczas dzieckiem prawie, do dziÅ dnia sÅyszÄ zagiÄcia jej gÅosu przy poszczególnych wyrazach, widzÄ ruchy. Dziwnie wyraźnie zwÅaszcza utkwiÅ mi w pamiÄci ten dwuwiersz koÅczÄ cy scenÄ z mÄżem w I akcie:
++++⦠które, jeÅli siÄ dziaÅaÄ nie ustraszym,
+Nada blask przyszÅym dniom i nocom naszym⦠+
+
DominujÄ cy akcent, jaki Modrzejewska nadaÅa temu sÅowu: nocom, akcent nieskoÅczenie miÄkki, ciepÅy, kuszÄ cy; równoczeÅnie zaÅ Åliczny, bluszczowy ruch, jakim siÄ oplotÅa o silne ciaÅo Makbeta, miaÅy w sobie coÅ arcykobiecego. CaÅy Åwiat tajemnic dźwiÄczaÅ w tym jednym sÅowie; owych tajemnic, które â jak to nawet nauce wiadomo â tyloma niÄmi zespalajÄ sferÄ zbrodni ze sferÄ miÅoÅci. Bez tego pogÅÄbienia Makbet zmienia siÄ po trochu w króla Heroda z szopki.
+I okazuje siÄ, że panna Rózia, masażystka, jest bardzo zacnÄ dziewczynÄ , z dobrego domu (bodaj czy nie radczanka!), która dla odmiany straciÅa i ojca, i matkÄ i pracÄ przebija siÄ przez życie, barwiÄ c je sobie zbieraniem âpocztówek''
+ByÅ król. Taki król z bajki: dobry i stary. Ale ten król zbuntowaÅ siÄ przeciw tradycjom bajarzy: nie chciaÅ byÄ stary. Przy pomocy swego lekarza stworzyÅ sobie eliksir mÅodoÅci, dziÄki któremu wÅos jego nie siwiaÅ, a twarz nie miaÅa zmarszczek. I dusza (o co, niestety, Åatwiej) pozostaÅa mÅoda; toteż tÅukÅa siÄ w biednym starym królu i nie dawaÅa mu spokoju. Jakkolwiek kochaŠżonÄ BlankÄ, piÄknÄ mimo dorosÅego syna, dobrÄ i wiernÄ , trapiÅy go niespokojne sny: ÅniÅy mu siÄ jakieÅ kwitnÄ ce, peÅne zapachu ogrody, jakieÅ niescaÅowane dotÄ d usta; i ÅniÅ mu siÄ on sam, ale taki, jakim byÅ niegdyÅ: jurny, szumny, niespożyty. PuÅciÅ siÄ tedy król w podróż, przez góry i rzeki, aby szukaÄ przygód, a w nich dawnego siebie; napotkaÅ mÅode, Åliczne dziewczÄ. I wobec talizmanu prawdziwej mÅodoÅci jego talizman okazaÅ siÄ czczÄ zÅudÄ : dobry król uczuÅ siÄ starym i z biaÅym jak mleko wÅosem wróciÅ do kochajÄ cej go zawsze królowej. OkazaÅo siÄ, iż eliksir dziaÅa tylko w murach zamku, że mÅodym może byÄ tylko dla niej. A piÄknÄ dziewczynÄ daÅ za żonÄ swemu synowi.
+A sztuka, autorzy, aktorzy? Mam wrażenie, że zeszli po prostu do roli pionków czy figur na szachownicy, na której prowadzi siÄ tÄ kampaniÄ dÄ Å¼Ä cÄ do triumfalnego szach-mat! Nikt wszak nie wymaga od polityka, aby wyrażaÅ uznanie dla talentów oratorskich lub mÄ droÅci politycznej mówcy wrogiego mu w danej chwili stronnictwa; âkoniunktura'' polityczna stanowi o wszystkim. StÄ d te nieprawdopodobne, gÅÄbokÄ humorystykÄ tracÄ ce różnice w ocenie danego utworu lub jego wykonania w poszczególnych organach âopinii''. Rzecz z natury swojej tak swobodna i kapryÅna, jak indywidualny stosunek krytyka do przejawów sztuki, staje siÄ matematycznie wykreÅlonÄ i dajÄ cÄ siÄ z góry przewidzieÄ liniÄ programu âpolitycznego''.
+Nie żal mi dyrektora, trudno: qui a terre, a guerre. Mniej żal mi też autorów; mimo że dzisiaj grzbiet ich jest tÄ âudeptanÄ ziemiÄ '', na której toczÄ siÄ homeryckie boje okoÅoteatralne, ci wybraÅcy Muz mogÄ zawsze od wyroków wspóÅczesnych apelowaÄ do potomnoÅci, choÄby bardzo odlegÅej. Przed tym też forum rozstrzygnie siÄ ostatecznie problem twórczoÅci p. Katerwy lub p. KonczyÅskiego (zestawiam tylko, nie porównujÄ). Ale najgorzej, mam wrażenie, wychodzÄ na tym aktorzy, to znaczy ci, którzy na przekór wszelkim âreformom'' i âodrodzeniom'' teatru zawsze bÄdÄ stanowiÄ jego rdzeÅ i istotÄ.
+Te delikatne organizacje artystyczne, te przeczulone kÅÄbki nerwów, tak sÅusznie wrażliwe i drażliwe na wspóÅczesnÄ i doraźnÄ ocenÄ, jakÄ przedstawia dla nich Åwistek dziennika â gdyż dla nich, biednych, żadne odwoÅanie do potomnoÅci nie istnieje! â zasÅugujÄ doprawdy, aby ich pracÄ i ich ÅwiÄ tyniÄ oceniano rzeczowo, uważnie, pieczoÅowicie, a nie gdzieÅ kÄ tem, wÅród huraganowego ognia ostrzeliwujÄ cych siÄ wzajem pozycji nieprzyjacielskich.
+Praca twórcza prawdziwego aktora-artysty jest tak wyczerpujÄ ca nerwowo, tak bardzo musi w niej, wedle francuskiego wyrażenia, âpÅaciÄ swojÄ osobÄ '', iż niezbÄdnym warunkiem dla niej jest atmosfera szczerego i troskliwego zainteresowania: wówczas jedynie znajduje aktor podnietÄ, aby wydaÄ z siebie, co ma najlepszego. To zainteresowanie byÅo jednÄ z przyczyn, dla których kunszt aktorski w naszym teatrze za czasów Pawlikowskiego wzniósÅ siÄ tak wysoko. Kraków, z punktu widzenia aktora, jest sam przez siÄ miastem raczej obojÄtnym i niewdziÄcznym; to nie Warszawa, gdzie, jak gÅoszÄ legendy teatralne, pierwszy kochanek mógÅby siennik wypchaÄ bilecikami miÅosnymi, jakie otrzymuje co dzieÅ. Dlatego tak trudno jest dyrekcji teatru utrzymaÄ w Krakowie zdolnego aktora, a zwÅaszcza aktorkÄ; na pierwsze skinienie Warszawy uciekajÄ tam pÄdem, choÄ czasem później przychodzi im tego żaÅowaÄ. Ale trudno; tam szumi ânurt życia'', a u nas po wyczerpujÄ cym spektaklu, w którym artysta cisnÄ Å publicznoÅci strzÄp duszy i nerwów, czeka go jako jedyne wytchnienie skromna, wÅasnym sumptem spożyta kolacyjka w âGrocie'' okraszona szklaneczkÄ piwa i gazetÄ . Rzuca siÄ na niÄ , szuka tej ârecenzji'', która, w dzienniku przepeÅnionym przeczÄ cymi sobie co dzieÅ depeszami, ledwie na trzeci lub czwarty dzieÅ znajdzie dla siebie jakiÅ maleÅki skrawek miejsca, przebiega gorÄ czkowo oczami i czegóż siÄ z niej dowie? Tego, czy w polityce teatralnej krytyk należy do âskrajnej lewicy'' czy âlewego centrum'' etc.
+âCzy wy naprawdÄ sumiennie mniemacie, iż kiedykolwiek Homer, piszÄ c IliadÄ i OdysejÄ, miaÅ na myÅli owe alegorie, w jakie go ustroili Plutarch, Heraklides poncki, Eustathius, Phornutus i to, co z nich ukradÅ Policjan? Jeżeli tak mniemacie, nie zbliżacie siÄ ani rÄkami, ani nogami do mego mniemania; ja bowiem sÄ dzÄ, iż tak samo siÄ nie ÅniÅo o nich Homerowi, co Owidiuszowi w Metamorfozach nie ÅniÅo siÄ o tajemnicach Ewangelii, jak to niejaki brat Obżora, szczery liżypóÅmisek, wysilaÅ siÄ dowieÅÄ, skoro zdarzyÅo mu siÄ spotkaÄ tak gÅupich jak on sam, niby (powiada przysÅowie) pokrywÄ godnÄ garnka''.
+Dziady poznajemy po raz pierwszy, niestety, w szkole, to jest w owej atmosferze nudy, przymusu i bakaÅarskiego komentarza, w której sam bóg poezji, gdyby zstÄ piÅ na ziemiÄ, zmieniÅby siÄ w kawaÅ marynowanej tektury. (MówiÄ oczywiÅcie jedynie o szkole z moich czasów; przypuszczam, że obecnie jest zupeÅnie inaczej).
+Ani w gÅowie PerzyÅskiemu braÄ serio osoby dwojga posÅów do sejmu, âprawicowca'' Burskiego i âpepeeski'' Jadwigi ÅazaÅskiej, których losy zagnaÅy do dwóch przeciwnych obozów, a którzy pojednani miÅoÅciÄ postanawiajÄ z koÅcem sztuki wystÄ piÄ ze swych stronnictw, aby utworzyÄ wÅasnÄ partiÄ politycznÄ zÅożonÄ tylko â z ich dwojga. âAleż taka partia nie bÄdzie miaÅa żadnego znaczenia!'', kwestionuje Jadwiga. âW sejmie, w którym najważniejsze uchwaÅy przechodzÄ jednym gÅosemâ¦'' â odpowiada z przekonaniem Burski â ââ¦dwa gÅosy to potÄga. BÄdziemy jÄzyczkiem u wagi''.
+SÄ dzÄ, że jeżeli jest jaki zawód, który istotnie wysusza i stwardnia serce kobiety, to zawód aktorki. Scena daje jej poznaÄ wszystkie gwary, wszystkie konwencje i faÅsze jÄzyka uczuÄ; kulisy wszystkie brutalnoÅci życia: co razem wytwarza ów gÅÄboki, instynktowny sceptycyzm, owÄ automatycznie dziaÅajÄ cÄ bezwzglÄdnÄ analizÄ i staje siÄ niby pancerz urażajÄ cy czÄsto pod Ålicznymi faÅdami miÄkkiej draperii twardoÅciÄ i chÅodem.
+I widzimy to wrażliwe, jasnowÅose stworzenie w chwili, gdy otrzymuje list mÄża, gdy blask korony oÅlepia nagle jej oczy.
+Od chwili ziszczenia tej strasznej rzeczy Makbet żyje jak w obÅÄdzie. ZadaÅ kÅam wszystkim zasadom, z których wyrósÅ, którym zawdziÄczaÅ swÄ wielkoÅÄ, zniszczyÅ swe życie wewnÄtrzne: na wpóŠprzytomny, nÄkany widziadÅami, gnany ze zbrodni w zbrodniÄ, dochodzi do stanu, w którym ÅmierÄ wita niemal obojÄtnie: życie, wyzute ze swego sensu, staÅo siÄ dlaÅ
+++powieÅciÄ idioty,
+GÅoÅnÄ , wrzaskliwÄ , a nic nieznaczÄ cÄ â¦
+
A dialog w komedii, jak rym w poezji, powinien nie tylko zaznajamiaÄ sÅuchacza z treÅciÄ , ale nieustannie cieszyÄ i elektryzowaÄ samym sobÄ .
+Warunkiem istnienia rodzimego repertuaru jest ciÄ gÅoÅÄ tradycji. Ta codzienna, powszednia twórczoÅÄ teatralna, jest â kiedy spojrzeÄ na niÄ z dalszej perspektywy â niby piosnka ludowa raczej emanacjÄ zbiorowej duszy spoÅeczeÅstwa niż dzieÅem indywidualnego geniusza. ZupeÅnie wyraźnie wystÄpowaÅo to niegdyÅ w owych commedia dell'arte lub starych farsach francuskich przechodzÄ cych z rÄ k do rÄ k, wciÄ Å¼ na nowo ksztaÅtowanych, upiÄkszanych, przetwarzanych. Ta linia np. farsy francuskiej ciÄ gnie siÄ nieprzerwanie od Årednich wieków aż po dzieÅ dzisiejszy; nie tamuje ona w niczym powstawania arcydzieÅ, przeciwnie, uÅatwia je: od czasu do czasu farsa ta wyda jakiegoÅ Grzegorza Dandina (tak, Grzegorza, mimo iż wiadomo mi od dziecka, że Georges znaczy Jerzy), jakieÅ Wesele Figara Beaumarchais'go lub Króla Caillaveta i Flersa; ale i w okresach, które dzielÄ od siebie wyjÄ tkowe erupcje Åwieżej twórczoÅci, taż sama farsa czy komedia francuska, niezawstydzona i niezakÅopotana tym bynajmniej, szumi, pieni siÄ, szaleje po scenie, podajÄ c sobie z rÄ k do rÄ k figury i sytuacje, nie silÄ c siÄ byÄ czymÅ wiÄcej, niż tym, do czego jÄ Pan Bóg stworzyÅ. W kilkunastu teatrach Paryża codziennie grywa siÄ doskonaÅe sztuki â ile z nich przejdzie do literatury?⦠Cóż za niedyskretne i niewÅaÅciwe pytanie!â¦
+Teatr polski nie ma tak daleko siÄgajÄ cych tradycji, ale ma je piÄkne. WyszedÅ on naprawdÄ â nie ma wstydu tego powiedzieÄ, boÄ ostatecznie wszystko z czegoÅ siÄ rodzi â z koÅcem XVIII wieku z teatru francuskiego, zakwitÅ rychÅo cudownym geniuszem Fredry i szedÅ niezmÄ cenie po tej linii aż późno w gÅÄ b wieku XIX. Kulminacyjnym punktem jego rozwoju (mówiÄ wciÄ Å¼ o ciÄ gÅoÅci repertuaru, nie o poszczególnych talentach) jest okres znaczÄ cy siÄ nazwiskami Zalewskiego, BliziÅskiego, Lubowskiego, MaÅkowskiego, DobrzaÅskiego, BaÅuckiego, JasieÅczyka etc., etc. Wtedy istniaÅ ciÄ gÅy repertuar polski i byÅ poniekÄ d odbiciem polskiej codziennoÅci. Repertuar obcy, którym zasilaÅy siÄ polskie teatry, byÅ wówczas również jednolity, oparty prawie wyÅÄ cznie na twórczoÅci dramatycznej francuskiej: Augier, Pailleron, Dumas syn, Sardou etc. Najlepszym wyrazem tego teatru byÅ styl warszawskich RozmaitoÅci oraz Koźmianowska epoka w Krakowie.
+DoÅÄ nagÅe odchylenie tej linii nastÄpuje w ostatnim dziesiÄ tku lat ubiegÅego wieku. Wskutek specjalnych warunków ówczesnego polskiego życia punkt ciÄżkoÅci teatru, jak i wielu innych dziaÅów umysÅowoÅci polskiej, przenosi siÄ na jakiÅ czas do Krakowa. Otóż w przeciwieÅstwie do Warszawy, Kraków przez swoje polityczne warunki, przez musowÄ znajomoÅÄ jÄzyka niemieckiego, daleko wiÄcej wystawiony byÅ na napór elementów germaÅskich, które w owym czasie zaczÄÅy siÄ narzucaÄ teatralnej literaturze europejskiej, sztukujÄ c wÅasne ubóstwo literaturÄ skandynawskÄ . PrÄ dy te znalazÅy nader skwapliwego odbiorcÄ w osobie Tadeusza Pawlikowskiego. Nie myÅlÄ bynajmniej zapoznawaÄ jego zasÅug ani wysokiego znawstwa caÅej europejskiej teatrologii; ale byÅ to temperament ponury, lubujÄ cy siÄ w póÅnocnych samoudrÄczeniach, mgÅach i nastrojach, któremu romaÅska pogoda, jasnoÅÄ spojrzenia i zwartoÅÄ formy byÅy raczej przeciwne i który też siÅÄ swej wybitnej indywidualnoÅci pchnÄ Å teatr polski na te tory.
+Tak wiÄc w bardzo krótkim stosunkowo czasie nastÄ piÅa w naszych oczach przemiana; dojrzaÅa, uÅmiechniÄta francuska mÄ droÅÄ Å¼ycia zostaÅa przez ówczesne mÅode pokolenie obrzucona epitetem pÅytkoÅci; niezrównane, wiekowÄ tradycjÄ nabyte mistrzostwo sceny ochrzczono pogardliwie robotÄ i sztuczkÄ ; pÅody germaÅskiego ducha uzurpowaÅy sobie monopol gÅÄbi. Wprowadzenie przed dwudziestu piÄciu laty, wÅród uroczystego bicia wielkich dzwonów, na krakowskÄ scenÄ tego niestrawnego knedla, jakim byÅa Hannele Hauptmanna z niemieckim nauczycielem ludowym jako Chrystusem, przed którym to arcydzieÅem kazano nam padaÄ na twarz niby przed objawieniem nowej sztuki, byÅo zapoczÄ tkowaniem kursu, jaki do dziÅ dnia pokutuje jeszcze tu i ówdzie po scenach polskich. Trzebaż to wreszcie powiedzieÄ: okres ten, tak wybitny pod wzglÄdem reżyserskim, byÅ pod wzglÄdem repertuaru, a bardziej jeszcze ducha, odwróceniem teatru polskiego od jego wiekowych tradycji polsko-francuskich, a poddaniem go wpÅywowi i poÅrednictwu Niemiec. Można siÄ na to zapatrywaÄ tak lub owak, ale trzeba to widzieÄ; otóż mam wrażenie, że przy wielokrotnym omawianiu owej epoki naszego teatru moment ten nigdy nie byÅ jasno zaznaczony.
+Nie bez wpÅywu na to âprzewartoÅciowanieâ byÅ także pewien element, przez swÄ ruchliwoÅÄ i âÅwiatowe obywatelstwoâ tak znacznÄ odgrywajÄ cy rolÄ w poÅrednictwie duchowym pomiÄdzy nami a tzw. âEuropÄ â, która w zakresie teatru najczÄÅciej bywaÅa po prostu â Berlinem. MówiÄ o czynniku semickim. Stara ta rasa, inteligentna, zblazowana i wciÄ Å¼ potrzebujÄ ca nowych podniet cerebralnych, chÅonie przejawy sztuki nie tyle jako bezpoÅrednie wrażenie lub uczuciowe przeżycie, ile jako mózgowÄ podnietÄ, nowÄ szaradÄ do rozwiÄ zania. Linia dziaÅalnoÅci politycznej inteligencji semickiej â która, pamiÄtaÄ to trzeba, stanowiÅa też u nas ważny odÅam publicznoÅci teatralnej â każe jej byÄ zawsze w awangardzie âpostÄpuâ, a postÄpowoÅÄ ta, przyrosÅa do jej sposobu myÅlenia, przenosi siÄ również i w dziedzinÄ sztuki. ZmysÅ handlowy wreszcie czyni z tego elementu czuÅy sejsmograf na wszelki Åwieży towar, na modÄ. Å»ywioÅ ten ciÄ Å¼y oczywiÅcie do Niemiec, opanowaÅ tam zresztÄ w znacznej mierze teatr i prasÄ; cóż naturalniejszego, że stamtÄ d niósÅ nam ewangeliÄ sztuki. PropagujÄ c teatr berliÅski, propaguje on poniekÄ d swój teatr. Harmonijna, zwarta, po tradycyjnej linii rozwijajÄ ca siÄ kultura francuska jest duchowi semickiemu na ogóŠobca; nie przedstawia ani drażniÄ cej ÅamigÅówki dla mózgu, ani sposobnoÅci do haÅaÅliwego kolportażu, jakiej wciÄ Å¼ dostarcza niespokojna krzÄ tanina niemieckiego parweniuszostwa.
+Już to, nawiasem mówiÄ c, w ogóle francuska scena nie znajduje Åaski w oczach âodnowicieli'' teatru. Teatr francuski? Thi, co to za teatr! Po prostu, tak wczoraj, jak i dziÅ, wyborni aktorzy wybornie grajÄ wybornie napisane sztuki. Wrócisz do Paryża za dziesiÄÄ lat? Znowu, bestie, doskonale grajÄ ! Cóż to jest? To zastój, to marazm! Gdzie postÄp, gdzie stylizacja, gdzie nowe prÄ dy, gdzie (przede wszystkim!) miejsce dla reformatora teatru?
+MÅodoÅÄ! W tym tkwi bodaj czy nie najwiÄksza czÄÅÄ sekretu. PamiÄtam także Åluby grane w pierwszorzÄdnych zespoÅach, ale w których zsumowane lata obu kochajÄ cych siÄ par dawaÅy cyfrÄ zbliżonÄ do dwustu, jeżeli nie wyżej; i wtedy mimo caÅego wysokiego artyzmu czegoÅ brakÅo przedstawieniu⦠Jest to jedna z tych sztuk, w których Åatwiej pewne braki wykoÅczenia nadrobiÄ mÅodoÅciÄ niż odwrotnie.
+Nic tak nie konserwuje serca jak nauka: proszÄ siÄ spytaÄ wszystkich rektorów uniwersytetu, jakie siÄ znajdzie u nich nieprzebrane skarby niewinnoÅci uczuÄ.
+Bohaterka Zapolskiej, Rena, po krótkiej i nieudanej próbie maÅżeÅstwa z jakimÅ â jak go nazywa â âstrzÄpem mÄżczyzny'' pozostaje odpornÄ na wszelkie pokusy miÅoÅci. Nie znaczy to wszelako, aby ich unikaÅa â och, nie! â przeciwnie, stwarza w swoim saloniku atmosferÄ, w której żyje siÄ wyÅÄ cznie tym i gdzie grono âmÄżatek bez przesÄ dów'' â jak gÅosi afisz â a nawet âuÅwiadomionych panien'' zabawia siÄ w towarzystwie dobranych partnerów plastycznym odtwarzaniem kompozycji Ropsa. Sama pani Rena czyni sobie prawdziwy âsport'' z tego, aby wszystkich otaczajÄ cych jÄ mÄżczyzn, nie wyÅÄ czajÄ c przystojnego lokaja (to już może przesada?), doprowadzaÄ do temperatury wrzenia. Lwem tego salonu jest âprofesor uniwersytetu'' Halski, zawodowy uwodziciel z zamiÅowania i â z zasad. MiÄdzy tÄ parÄ toczy siÄ zaciÄty pojedynek miÅosny: ona, strojÄ c siÄ w swÄ ânieskazitelnoÅÄ'', pragnie go nawróciÄ na religiÄ wyÅÄ cznego poÅwiÄcenia życia jednej kobiecie i przywieÅÄ po tej Åliskiej kÅadce â do oÅtarza; on z ogniem apostoÅa gÅosi hasÅa miÅoÅci jako kaprysu zmysÅów, bez jutra i zobowiÄ zaÅ.
+Warunkiem istnienia rodzimego repertuaru jest ciÄ gÅoÅÄ tradycji. Ta codzienna, powszednia twórczoÅÄ teatralna, jest â kiedy spojrzeÄ na niÄ z dalszej perspektywy â niby piosnka ludowa raczej emanacjÄ zbiorowej duszy spoÅeczeÅstwa niż dzieÅem indywidualnego geniusza. ZupeÅnie wyraźnie wystÄpowaÅo to niegdyÅ w owych commedia dell'arte lub starych farsach francuskich przechodzÄ cych z rÄ k do rÄ k, wciÄ Å¼ na nowo ksztaÅtowanych, upiÄkszanych, przetwarzanych. Ta linia np. farsy francuskiej ciÄ gnie siÄ nieprzerwanie od Årednich wieków aż po dzieÅ dzisiejszy; nie tamuje ona w niczym powstawania arcydzieÅ, przeciwnie, uÅatwia je: od czasu do czasu farsa ta wyda jakiegoÅ Grzegorza Dandina (tak, Grzegorza, mimo iż wiadomo mi od dziecka, że Georges znaczy Jerzy), jakieÅ Wesele Figara Beaumarchais'go lub Króla Caillaveta i Flersa; ale i w okresach, które dzielÄ od siebie wyjÄ tkowe erupcje Åwieżej twórczoÅci, taż sama farsa czy komedia francuska, niezawstydzona i niezakÅopotana tym bynajmniej, szumi, pieni siÄ, szaleje po scenie, podajÄ c sobie z rÄ k do rÄ k figury i sytuacje, nie silÄ c siÄ byÄ czymÅ wiÄcej, niż tym, do czego jÄ Pan Bóg stworzyÅ. W kilkunastu teatrach Paryża codziennie grywa siÄ doskonaÅe sztuki â ile z nich przejdzie do literatury?⦠Cóż za niedyskretne i niewÅaÅciwe pytanie!â¦
+Teatr polski nie ma tak daleko siÄgajÄ cych tradycji, ale ma je piÄkne. WyszedÅ on naprawdÄ â nie ma wstydu tego powiedzieÄ, boÄ ostatecznie wszystko z czegoÅ siÄ rodzi â z koÅcem XVIII wieku z teatru francuskiego, zakwitÅ rychÅo cudownym geniuszem Fredry i szedÅ niezmÄ cenie po tej linii aż późno w gÅÄ b wieku XIX. Kulminacyjnym punktem jego rozwoju (mówiÄ wciÄ Å¼ o ciÄ gÅoÅci repertuaru, nie o poszczególnych talentach) jest okres znaczÄ cy siÄ nazwiskami Zalewskiego, BliziÅskiego, Lubowskiego, MaÅkowskiego, DobrzaÅskiego, BaÅuckiego, JasieÅczyka etc., etc. Wtedy istniaÅ ciÄ gÅy repertuar polski i byÅ poniekÄ d odbiciem polskiej codziennoÅci. Repertuar obcy, którym zasilaÅy siÄ polskie teatry, byÅ wówczas również jednolity, oparty prawie wyÅÄ cznie na twórczoÅci dramatycznej francuskiej: Augier, Pailleron, Dumas syn, Sardou etc. Najlepszym wyrazem tego teatru byÅ styl warszawskich RozmaitoÅci oraz Koźmianowska epoka w Krakowie.
+Mój Boże, idealistÄ byÅ zapewne BolesÅaw Wstydliwy i Åw. Kinga, ale byÅ też idealistÄ Napoleon i kardynaÅ Richelieu, i Danton, i wyznajÄ, że ten drugi typ idealizmu silniej przemawia mi do serca. I tak jakoÅ historia kieruje, że grunt pod te idealne chramy, w których zawodzÄ idealne pieÅni jadacze lotosu, zawsze musieli kiedyÅ swoim mieczem wyrÄ bywaÄ i swoim trudem musieli na nich budowaÄ jacyŠżywiÄ cy siÄ miÄsem KefaleÅcy. Aby dziÅ Woodrow Wilson mógÅ zza morza nieÅÄ Staremu Åwiatu ewangeliÄ pokoju i wolnoÅci, na to musieli niegdyÅ okrutni konkwistadorzy wyciÄ Ä w pieÅ caÅe plemiona Lotofagów zamieszkujÄ cych dziewicze prerie i lasy, a ziemia zlana niewinnÄ krwiÄ musiaÅa przez parÄ wieków sÅużyÄ za asylum wszystkim opryszkom starej Europy, praojcom i twórcom dzisiejszej chlubnej Ameryki. Zdaje mi siÄ tedy, że hodowla ideaÅu jest sprawÄ bardziej tajemniczÄ i skomplikowanÄ . WspomniaÅem umyÅlnie AmerykÄ, gdyż jeżeli co mi przywodzi na pamiÄÄ sztuka p. Szukiewicza, to owe czytane za mÅodu historie najazdu Kortezów i Pizarrów na Åagodne, wysoko na swój sposób kulturalne plemiona Indian; owego sÅodkiego, szlachetnego króla MontezumÄ, który, pieczony na żarzÄ cym ruszcie, pocieszaÅ skarÅ¼Ä cego siÄ towarzysza sÅowy: âPrzyjacielu, zaliż ja na różach spoczywam?''. I minÄ Å dobry król Montezuma bez Åladu wraz z caÅym swoim plemieniem, i nie zmartwychwstaÅ w promiennej postaci, i, co gorsza, pies z kulawÄ nogÄ nie zatroszczyÅ siÄ o to. Dlatego jeżeli istotnie sztuka p. Szukiewicza jest aluzjÄ do niedawnej przeszÅoÅci i jeżeli to nas, Polaków, ma ucieleÅniaÄ plemiÄ Lotofagów, to niechaj nas Bóg broni od tego âidealizmu''! Raczej już pragnÄ c, aby w nas obficiej niż dotÄ d wcieliÅa siÄ owa, jedynie, niestety, twórcza Goethe'owska czÄ stka jener Kraft â Die stets das Böse will, und stets das Gute schafftâ¦
+A kto miaÅ sposobnoÅÄ w życiu codziennym obserwowaÄ osobniki z plemienia Lotofagów i widywaÅ, ile nieraz gnuÅnoÅci, egoizmu, pasożytnictwa i kabotyÅstwa kryje siÄ pod faÅdami idealistycznego pÅaszcza, jak naiwne zwalanie trudu życia na barki pogardzanych âzjadaczy chleba'', ten z pewnym chÅodem przyjmie wszelkie credo zbyt górnie i Åpiewnie niosÄ cego siÄ âidealizmu''.
+Ogród mÅodoÅci cieszy siÄ podobno olbrzymim powodzeniem w wiedeÅskim Burgtheatrze. I to nam wiele tÅumaczy. Przekonujemy siÄ, iż mimo wszystko nie można byÄ bezkarnie przez kilkanaÅcie lat oficjalnym dostawcÄ scen niemieckich. Nie wÄ tpiÄ, iż pan Rittner zawdziÄcza im niejedno, choÄby tÄ sumiennÄ robotÄ scenicznÄ , która go tak korzystnie wyróżnia od wielu polskich, nawet utalentowanych dramatopisarzy; ale wÅaÅnie ta ostatnia sztuka ujawnia, jak bardzo nasiÄ kÅ duchem owej urzÄdowej quasi-poezji niemieckiej, której ÅwiÄ tyniÄ jest tenże Burgtheater.
+ProszÄ tylko nie przypuszczaÄ, że w tym zakÅadzie, gdzie regulamin nawet personelowi domowemu nakazuje jasne wÅosy (to budzi wesoÅe myÅli), bose stopy i kuse spódniczki, moralnoÅÄ w czymkolwiek szwankuje.
+Po ogÅoszeniu moich uwag teatralnych, trÄ cajÄ cych poÅrednio o wpÅywy francuskie i niemieckie odnoÅnie do naszego repertuaru, spotkaÅem siÄ z licznych stron z zarzutami jednostronnoÅci w stosunku do literatury i kultury duchowej Niemiec a Francji etc. Dlatego pozwolÄ sobie w kilku sÅowach wyjaÅniÄ moje stanowisko. ByÄ może znów spotkam siÄ z tym samym zarzutem; na to odpowiem chyba wykrzyknikiem, jakim wybuchaÅ nieodżaÅowany grubas, Åp. malarz StanisÅawski, ilekroÄ mu ktoÅ przedkÅadaÅ, że jest niesprawiedliwy w objawach swoich sympatii lub antypatii artystycznych: âNoo, dlaczego ja mam byÄ sprawiedliwy? Pan Bóg jest od tego, aby byÅ sprawiedliwy!â¦''.
+Kwestia wpÅywów niemieckich na psychikÄ polskÄ nie zdaje mi siÄ bynajmniej kwestiÄ akademickÄ , ale bardzo â i na dÅugo jeszcze â życiowÄ ; nie chodzi tu przeto o czyste rozważanie, ale i o oddziaÅywanie wedle skromnych Årodków każdego; wszelkie zaÅ dziaÅanie, o ile ma byÄ skuteczne, musi byÄ poniekÄ d jednostronne. A przy tym każda chwila ma swojÄ specyficznÄ prawdÄ i swojÄ âewangeliÄ na dzieÅ dzisiejszy''. NiewÄ tpliwie, że kiedyÅ tam, w epoce Goethe'ów i Schillerów Åwieży powiew romantyzmu niemieckiego mógÅ byÄ w Polsce dodatnim czynnikiem w stosunku do zaskorupiaÅych kopii francuskiego pseudoklasycyzmu; ale od tego czasu Francja staÅa siÄ dla znacznej czÄÅci naszego spoÅeczeÅstwa â nawet wzglÄdnie oÅwieconej â czymÅ równie obcym i egzotycznym niemal, jak np. Japonia; z drugiej strony, przeszliÅmy setkÄ lat przeszÅo niemieckich wpÅywów, niemieckiej szkoÅy; niemieckoÅÄ (w niczym zresztÄ niepodobna do niemieckoÅci z epoki romantyków) wciskaÅa siÄ w życie nasze, myÅl wszystkimi porami; staÅa siÄ chwastem, do którego uprzÄ tniÄcia żadna metoda nie może byÄ zbyt energicznÄ .
+WdziÄczniej wypadÅy postacie kobiece; zapewne dlatego, iż w roli anioÅów czujÄ siÄ one bardziej u siebie w domu.
+To dopiero czÄÅÄ materialna, a teraz strona duchowa. Ta urasta w ksztaÅt mistycznej piramidy, na której wierzchoÅku sterczy dekoracyjnie gÅowa miasta; poniżej jako dalsze czÅony prezydium, rada, przeróżni referenci, komisje, subkomisje, aż wreszcie u samej nasady wieniec dyrektorów: dyrektor administracyjny (od sprawowania rzÄ dów), dyrektor odpowiedzialny (od brania w skórÄ), dyrektor techniczny, literacki czy ja wiem, jaki wreszcie!⦠I caÅa ta olbrzymia góra powagi, wÅadcy i dostojeÅstwa rodzi co dwa tygodnie maÅÄ , maleÅkÄ myszkÄ z zakrÄconym ogonkiem.
+Å»art na stronÄ. Mamy tedy w Krakowie nowy teatr majÄ cy sÅużyÄ wyÅÄ cznie Åmiechowi i wesoÅoÅci. Å»e na teatr taki byÅo w Krakowie miejsce, dowodziÄ nie potrzeba. PÄd do szukania w teatrze przede wszystkim zabawy jest tak silny, że nic go stÅumiÄ ani odwróciÄ nie zdoÅa. âDosyÄ jest dramatów w życiu'', jak mówi sympatyczny nestor naszych krytyków z âNowej Reformy''. ZwÅaszcza dzisiaj. Jeżeli siÄ ogóÅowi nie dostarczy tej zabawy w dobrym gatunku, pójdzie jej szukaÄ w zÅym; to i wszystko. Na dziesiÄÄ teatrów w wielkim mieÅcie dziewiÄÄ poÅwiÄconych jest Åmiechowi.
+Ale wesoÅoÅÄ jest to stworzenie niezmiernie kapryÅne, które trudno znÄciÄ i obÅaskawiÄ, a niezmiernie Åatwo spÅoszyÄ. Lubi ona mieÄ swój wÅasny domek, potrzebuje wygrzaÄ sobie mury, tak aby już samo przestÄ pienie ich progu wytwarzaÅo zaraźliwÄ , a tak koniecznÄ sugestiÄ rozbawienia. WspóÅżycie pÅochej nieraz zabawy z podniosÅymi wzruszeniami poezji nie wychodzi na pożytek ani jednej, ani drugiej. Pieprzna cokolwiek farsa, której sÅuchalibyÅmy pobÅażliwie w jej wÅasnym, poufaÅym domku, może obudziÄ niesmak w murach, w których na parÄ dni wprzódy piliÅmy z zapartym oddechem pÅomienne strofy Wyzwolenia; na odwrót trudniej nas wstrzÄ snÄ Ä tragizmem w roli Lady Makbet artystce, której kazano dopiero co wystÄpowaÄ w â kÄ pielowym kostiumie. Każda rzecz ma swoje miejsce.
+Tym pisarzem jest Tadeusz Rittner, a Ogród mÅodoÅci można by pojÄ Ä jako mimowolnÄ satyrÄ na niego samego i na⦠komediÄ jego Ogród mÅodoÅci. A rezultat? On sam opisaÅ go w swojej sztuce. Pisarz opuszcza te dziedziny, w których wÅadaÅ silnym i sprawnym berÅem; puszcza siÄ w drogÄ ku ogrodom mÅodoÅci, ale nadaremno; poezja to ta prosta i naiwna dziewczyna z jego wÅasnej sztuki, wobec której eliksir choÄby najsztuczniej spreparowany zawodzi. â I powstaÅo dzieÅo martwe. Papier na sypko i atrament mrożony, znacie to menu? ChÅód i pustka wiejÄ z tej symboliki.
+Alkohol â czy też inny produkt upajajÄ cy â aż do lipcowego billu Wilsona towarzyszyÅ wiernie ludzkoÅci od pierwszych szczebli cywilizacji, od samych jej zaczÄ tków zaledwie wyróżniajÄ cych najniższy typ czÅowieka od najwyższego typu zwierzÄcia. Nie ÅmiaÅbym formuÅowaÄ kwestii w ten sposób, iż użytek trunków upajajÄ cych stanowi wÅaÅnie â obok użytku ognia â pierwszÄ cechÄ narodzin czÅowieczeÅstwa. Jednakże alkohol jest surogatem lub też sprzymierzeÅcem poezji, poezjÄ zaÅ uważam za przyrodzonÄ postaÄ duchowego życia czÅowieka. MyÅl pozytywna, proza myÅli, jest już skomplikowanym wytworem cywilizacji, jest wysiÅkiem podjÄtym dla wyodrÄbnienia swego mizernego Åwiatka prywatnych interesów z wszechrytmu kosmosu. Ale, raz po raz, rytm ten tÄtniÄ cy potÄżnÄ falÄ zarówno w eterze, jak pod skorupÄ ziemi ogarnia biednego zaprzaÅca, chwyta go za wÅosy i za gardÅo, i każe siÄ zanurzaÄ jednostkom w alkoholu, narodom w poezji: dźwiÄcznej poezji sÅowa lub â krwawej poezji czynuâ¦
+Nie wszystkim. SÄ ludzie, którzy ânie pijÄ ''. Tych nie znam i nie wiem, jacy sÄ . MówiÄ: nie znam, albowiem dusza czÅowieka, który zasadniczo ânie pije'' jest dla duszy czÅowieka, który âpija'', ksiÄgÄ zamkniÄtÄ na siedem pieczÄci i na odwrót. PomiÄdzy pijÄ cym ChiÅczykiem a pijÄ cym Polakiem jest chyba mniejsze oddalenie niż pomiÄdzy pijÄ cym a niepijÄ cym Polakiem. PodziaÅ ten zresztÄ dotyczy tylko przeciÄtnej masy ludzi; istniejÄ bowiem szczÄÅliwe organizacje â bardzo dalekie od âtrzeźwoÅci'' â które tÄtno swego pijaÅstwa czerpiÄ z innych, o ileż szlachetniejszych substancji. ByÅem raz Åwiadkiem, jak ktoÅ musiÅ StanisÅawa WyspiaÅskiego do kieliszka wódki, wówczas kiedy poeta już podupadÅy na zdrowiu przestaÅ jej zupeÅnie używaÄ. âNie pijÄ'', odrzekÅ. âDla fantazji!'', zachÄcaÅ go natrÄt. Na to WyspiaÅski odparÅ cichutko ze swoim uÅmieszkiem: âJa fantazjÄ mam zawsze, a po wódce mnie gÅowa boli''.
+Ludzie, którzy âpijÄ '', to jedna z masonerii, której polityka miÄdzynarodowa nie powinna by zaniedbywaÄ i którÄ rozumiaÅa zresztÄ doskonale stara dyplomacja, mroÅ¼Ä c w kubeÅkach musujÄ cy cement przymierza narodów.
+Powiadam tedy, iż bill amerykaÅski (po którym, jak donosi korespondent âCzasu'', piÄÄ milionów Amerykanów gotuje siÄ opuÅciÄ na zawsze kraj rodzinny) i myÅl o Åwiecie bez alkoholu przeraziÅy mnie. Jak to! Åwiat, w którym można bÄdzie żyÄ dwadzieÅcia lat obok drugiego czÅowieka, widujÄ c go dzieÅ w dzieÅ i bÄdÄ c z nim po dwudziestu latach znajomoÅci równie obco i równie daleko co pierwszego dnia! Åwiat, w którym żadne nieporozumienie powstaÅe miÄdzy dwoma ludźmi nigdy siÄ nie zatrze i nie wyjaÅni; w którym każda uraza, każda nienawiÅÄ bÄdzie drÄ Å¼yÄ serca aż do Åmierci, bez żadnej nadziei i możnoÅci odpuszczenia, ba, nawet, jak nieraz bywaÅo po tÄgim wspólnym wypiciu, zamiany w dozgonnÄ przyjaźÅ! W czymże, jak nie w alkoholu zanurzyÄ tÄ bÅogosÅawionÄ gÄ bkÄ, którÄ przeciÄ ga siÄ od czasu do czasu po nazbyt zabazgranej tabliczce życia? âTo jak burza w przyrodzie'', mawiaÅ zmarÅy niedawno w Persji poeta, Vincent de Korab-Brzozowski. Gdzież znajdzie przydrożny odpoczynek i wytchnienie biedny wÄdrowiec MyÅli o przemÄczonym mózgu i skoÅatanym sercu, jeÅli nie w tym cudnym oszoÅomieniu, które bywa niekiedy dla ducha równie nieprzepartÄ potrzebÄ , co sen dla ciaÅa? Nie, żadna konsumpcja lodów, o której cuda pisze p. Beaupré, choÄby nawet doszÅa do szeÅciu milionów galonów, nie zastÄ pi jednego dobrze zamrożonego kubka, marki⦠ha! Gdzież mnie niewczesna fantazja unosi?⦠Åwiat bez alkoholu to wreszcie wytÄpienie pomiÄdzy pÅciÄ mÄskÄ a kobiecÄ tego uroczego obcowania utkanego z igraszki myÅli, z rozmarzenia i pustoty, które stanowi najwiÄkszy wdziÄk i najwyższÄ zdobycz naszej cywilizacji; to skazanie stosunku obu pÅci na przejawy brutalnej Å¼Ä dzy albo też tÄpÄ nudÄâ¦
+Ale nie trwóżmy siÄ. DzieÅo Ameryki nie wytrwa; zanim zdoÅa zaraziÄ resztÄ Åwiata, runie przez swÄ pychÄ samÄ . To obraz hardego przedsiÄwziÄcia wieży Babel; i tak samo skarane bÄdzie pomieszaniem jÄzyków. Albowiem tylko jÄzyk upojenia wspólny jest ludziom; każdy czÅowiek zasadniczo trzeźwy przemawia zupeÅnie odrÄbnym narzeczem: mówi bardzo mÄ drze, tylko że ani on nikogo, ani nikt jego nie rozumie. CisnÄ mi siÄ niedyskretnie na usta przykÅady bardzo trzeźwych politykówâ¦
+ZdajÄ sobie sprawÄ â a gdybym sam tego nie czuÅ, przypominaÅyby mi to czcigodne Åamy pisma, z których mam zaszczyt przemawiaÄ â iż stanowisko moje jest może zbyt indywidualne, że kwestia ta posiada poważne strony spoÅeczne, moralne, higieniczne etc. Do tych siÄ nie mieszam. Co wiÄcej, z góry przyznajÄ, że byÅbym zwolennikiem najdalej idÄ cych ograniczeÅ konsumpcji alkoholu. Tak jak obecnie ogromna wiÄkszoÅÄ tego cennego Årodka marnuje siÄ: idzie w tÄpotÄ, zbydlÄcenie, haÅas, zamiast przetwarzaÄ siÄ we wdziÄk, radoÅÄ Å¼ycia i melodiÄ. Z zanikiem kultury humanistycznej ludzkoÅÄ zapomniaÅa o tym, co wyraża owo tak szlachetne i znamienne godÅo: spiritus. I rozdziaÅ jest opÅakany: artyÅci pijÄ wodÄ albo fuzel, podczas gdy szacowne wina sÄ czÄ chamy i paskarze, jak gdyby im nie dosyÄ byÅo piÄ krew ludzkÄ . Owszem, gdyby taka utopia byÅa możliwa, niechaj nasz sprÄżysty rzÄ d ÅciÅle ograniczy użytek trunków; niech wprowadzi âkarty na pijaÅstwo'' przyznawane po dojrzaÅej rozwadze (sÄ dzÄ, że ta rzecz weszÅaby doskonale w kompetencjÄ obecnego ministerium Kultury i Sztuki) tylko tym, którzy go sÄ godni: w zamian bÄdzie im go można dostarczyÄ tanio i w najlepszej jakoÅci; i tak samo godzÄ siÄ chÄtnie, aby wytÄpiono ohydnÄ konsumpcjÄ alkoholu jako âużywki'', sprowadzajÄ cÄ go do rzÄdu codziennych Årodków ogÅupiania siÄ; przeciwnie, niechaj ten nektar stanie siÄ rzadkim ÅwiÄtem, niechaj wróci do godnoÅci misteriów bachicznych, niechaj użytek jego znaczy jedynie owe najcenniejsze godziny życia, w których mocÄ radosnego zespolenia duchów ten brzydki szary Åwiat rozÅwietla siÄ i rozzÅaca, aby biednym wygnaÅcom z Raju daÄ na chwilÄ zÅudÄ poezji, niewinnoÅci i braterstwaâ¦
+MÅodzieniec cierpi, w tej mÄce serdecznej z wyrostka staÅ siÄ mÄżczyznÄ . I dzieje siÄ dalej, iż w straszliwie ciÄżkiej próbie życia ten nieugaszony żar raz rozniecony w sercu poety zmieni przedmiot swojej miÅoÅci: z kobiety przeniesie siÄ, z tÄ samÄ namiÄtnoÅciÄ , z tÄ samÄ peÅniÄ wibracji, na naród.
+Pierwszym, nieodzownym tego warunkiem jest doskonaÅe opanowanie tekstu. Otóż zważywszy:
+iż sztuki wierszem grywa siÄ u nas nie czÄÅciej niż dwa lub trzy razy do roku;
+iż sÄ to prawie zawsze arcydzieÅa literatury polskiej lub Åwiatowej;
+iż obsada ich znanÄ jest zazwyczaj artystom na kilka miesiÄcy przed terminem wystawienia;
+iż aktor nie posiadajÄ cy pamiÄciowo wiersza udaremnia najlepsze intencje i starania reżyserii; zmienia narzÄdzie rytmu i harmonii w element niepokoju i zniecierpliwienia, wywoÅujÄ c u sÅuchacza myÅlowy wykrzyknik: âA powiedzże, u diabÅa, prozÄ , co masz na wÄ trobie!'';
+zważywszy tedy to wszystko, należy stwierdziÄ:
+iż nieopanowanie pamiÄciowe sztuki wierszem jest nie do darowania i stanowi najwyższy stopieÅ lekceważenia sztuki, publicznoÅci, reżyserii, dyrekcji, administracji, magistratu i prezydium miasta (wymieniam te instancje crescendo, wedle stopnia winnego im uszanowania), do jakiego aktor lub aktorka posunÄ Ä siÄ może.
+Naraz, wÅród doÅÄ sobie kwaÅnej wymiany myÅli Romana z PodelskÄ , drzwi otwierajÄ siÄ, zjawia siÄ Rena strojna jak kwiat, pachnÄ ca mÅodoÅciÄ , wabniejsza niż kiedykolwiek. Wraca niby po swoje kufry; w rzeczywistoÅci jednak pragnie, nim namyÅli siÄ na otwierajÄ ce siÄ przed niÄ praktyczne maÅżeÅstwo z filistrem, widzieÄ jeszcze Woryckiego, wyczytaÄ, co to spotkanie ujawni w nim i w niej samej. Gotowa byÅaby zostaÄ, ale â jako żona.
+Bodaj czy nie trudniejszÄ jeszcze jest rola Orgona, figury niezmiernie ważnej przez to, że na jego bezmiernym, niewiarygodnym wprost zaÅlepieniu obraca siÄ jak na osi akcja sztuki. Jest to w galerii Molierowskich âstaruchów'' postaÄ bardzo odrÄbna i skomplikowana. Orgon to nie prosty cymbaÅ ani safanduÅa; przeciwnie, aby uwydatniÄ caÅÄ potÄgÄ obÅudy, autor wyposażyÅ jej ofiarÄ wszystkimi dodatnimi cechami: to czÅowiek majÄ cy znaczenie w Åwiecie, posÅuch w domu, czÅowiek, który w ważnych potrzebach âoddaÅ usÅugi królowi''. Nie jest to nawet, poza paroma momentami, figura komiczna; komizm tym gÅÄbszy pÅynie tutaj z kontrastu miÄdzy rzeczywistoÅciÄ a Åwiatem urojeÅ, w jakim Orgon żyje; jest to tÄpy, uparty fanatyk, czÅowiek jakby urzeczony, opÄtany swojÄ monomaniÄ wyrosÅÄ na gruncie szczerych wierzeÅ religijnych wyzyskiwanych niecnie przez szalbierza.
+PerzyÅskiego znaliÅmy w ostatnich latach jako najdobrotliwszego z satyryków. Jest on niby Åw. Franciszek z Asyżu ludzkiej gÅupoty. PÄdzi ewangeliczny żywot na Åamach Tygodnika Ilustrowanego wÅród stadka swoich âBidulskich'' i âSmuciÅskich'', karmi je niby ptaszki cukrem i buÅeczkÄ , sÅucha ich jednostajnego Äwierkania i byÅby niepocieszony, gdyby którego z tych okazów miaÅo mu zabraknÄ Ä. Rozumie, że gÅupota ludzka jest wdziÄkiem życia i jego rozgrzeszeniem, że bez niej byÅoby ono nieraz czymÅ nie do usprawiedliwienia. Wskutek tej dobrotliwoÅci PerzyÅski dopuszczaÅ swÄ skrzydlatÄ gromadkÄ aż do zbytnich spoufaleÅ, dopuszczaÅ do tego, iż zatracaÅ siÄ poniekÄ d dystans miÄdzy malarzem a modelem i że obaj stanowili nieraz jak gdyby czÄ stkÄ jednej i tej samej specyficznej âWarszawki''.
+Ponieważ przedstawienie teatralne odbywa siÄ co dzieÅ, a ideaÅem jego, obowiÄ zkiem niemal, jest dawaÄ widzom zawsze Åwieży pokarm; ponieważ zaÅ, z drugiej strony, wielkie, twórcze dzieÅa pojawiajÄ siÄ rzadko i w nieregularnych odstÄpach, jasnym jest, że bieÅ¼Ä cy repertuar nie może siÄ opieraÄ na bÅyskach wielkiej twórczoÅci, lecz na tej skromniejszej o wiele, ale mimo to cennej produkcji, której zadaniem jest, nie kuszÄ c siÄ o nieÅmiertelnoÅÄ, dostarczyÄ co wieczora publicznoÅci tematu do wzruszenia, myÅli lub uÅmiechu, aktorom pola do popisu w dobrze zbudowanych rolach, a teatrowi jego powszedniej strawy.
+MinÄÅy dwa miesiÄ ce. Reny nie ma, ani wieÅci o niej. Z pracowni smutnej, ogoÅoconej, pierzchnÄ Å miÅy chochlik zalotnoÅci, wdziÄku, rozkoszy; snuje siÄ po niej duch Podelskiej, zamiatajÄ c powÅóczystÄ szatÄ dawno nieÅcierane kurze.
+Dziady poznajemy po raz pierwszy, niestety, w szkole, to jest w owej atmosferze nudy, przymusu i bakaÅarskiego komentarza, w której sam bóg poezji, gdyby zstÄ piÅ na ziemiÄ, zmieniÅby siÄ w kawaÅ marynowanej tektury. (MówiÄ oczywiÅcie jedynie o szkole z moich czasów; przypuszczam, że obecnie jest zupeÅnie inaczej). Później poemat ten staje siÄ dla nas jednym z wersetów wspaniaÅej mszy żaÅobnej, jakÄ kazaliÅmy poezji naszej odprawiaÄ na grobie narodowych nadziei. To byÅa rola, przeciw której WyspiaÅski targnÄ Å siÄ zuchwale ustami Konrada w Wyzwoleniu. Mam uczucie, iż z narodzinami wolnej Polski wielka poezja nasza wchodzi w nowÄ fazÄ; nie stanie siÄ nam dalszÄ ; przeciwnie, raczej bliższÄ ! â ale inaczej: z zasuniÄciem siÄ na drugi plan czynników dydaktyczno-narodowych, tym bardziej dotykalne stanÄ siÄ jej wartoÅci ludzkie i artystyczne.
+Wówczas, patrzÄ c wzrokiem niezamglonym Åzami, ujrzymy tym wyraźniej, iż Dziady Adama Mickiewicza sÄ jednym z najÅmielszych czynów poetyckich w literaturze Åwiata. (Jest w tym pewna ironia losu, że Åwiat nigdy siÄ o tym nie dowie!). Nigdy chyba poeta swobodniejszÄ nogÄ nie stÄ paÅ po krainie rzeczywistoÅci i fantazji, nie braÅ ÅmielszÄ rÄkÄ tuż obok siebie najbliższych, realnych zdarzeÅ, aby je rozpinaÄ w tak olbrzymie perspektywy. Jeżeli mamy zaliczyÄ Dziady do zakresu âromantyzmu'', to z pewnoÅciÄ nie w pojÄciu jakiejÅ maniery czy szkoÅy literackiej, ale w znaczeniu powiewu swobody twórczej burzÄ cej wszelkie zapory, jakie mogÅyby siÄ wznosiÄ pomiÄdzy czuciem poety a bezpoÅrednim tego czucia wyrazem. Od uroczych naiwnoÅci lirycznych, aż do wÅciekÅego politycznego pamfletu wlokÄ cego przez rózgi żywe, wspóÅczesne osoby, aż do tego cudu wreszcie, jakim jest Improwizacja â najwyższy chyba rzut natchnienia, na jaki w ogóle poezja zdobyÄ siÄ może â wszystko tu pÅynie z czucia, z żywej prawdy, ze krwi, nic z poetyckiej konwencji.
+TÄ przedziwnÄ pasjÄ ducha, który krzyżuje siÄ za naród i bierze w siebie jego grzech i mÄkÄ, rozpoczyna poeta od tego, iż staje siÄ czÅowiekiem. Nim wzroÅnie w mÄża, staje siÄ mÄżczyznÄ . Pierwszy raz odzywa siÄ naprawdÄ w sÅowie polskim ów ton bÄdÄ cy pradźwiÄkiem wszelkiej poezji: miÅoÅÄ do kobiety. A odzywa siÄ z takÄ siÅÄ , z takim pierwotnym żarem, jak gdyby coÅ dÅugo powstrzymywanego, zatamowanego przez caÅe wieki wybuchÅo nagle i runÄÅo potokiem lawy. Bo też tak byÅo. Może to bÄdzie bluźnierstwo, ale caÅa nasza literatura przedmickiewiczowska przedstawia mi siÄ jako wielka szkolna Åawa, w której mniej lub wiÄcej zdolni i pilni uczniowie odrabiajÄ pensa na tematy dyktowane im przez EuropÄ, ale przykrojone roztropnie ad usum scholarum: w dobie humanizmu odbywa siÄ to z postÄpem celujÄ cym, w epoce saskiej niedostatecznym, później, w dobie stanisÅawowskiej, znowuż z bardzo dobrym. Dlatego mimo wszystkich wysiÅków âpietyzmu'' zawsze piÅmiennictwo to bÄdzie dla nas jedynie zabytkiem: nikomu nie przyjdzie na myÅl szukaÄ w nim dla siebie ludzkiej treÅci.
+I oto autor daÅ nam analitycznie przeprowadzone dzieje jednego z tych mezaliansów, tak czÄstych w życiu artystów, a tyle zawsze wywoÅujÄ cych zdumieÅ i komentarzy. A kto wie, czy to nie jest jedyne rozwiÄ zanie życia dla wielu z tych niespokojnych, wrażliwych, sÅabych natur. RównoczeÅnie pracowaÄ, tworzyÄ, myÅleÄ o praktycznej stronie życia, paraÄ siÄ z psychicznym problemem kobiety i wymaganiami miÅoÅci nastrojonej na wysoki kamerton â to dla nich nad siÅy. W ten sposób majÄ zapewniony bodaj ów sÅynny âopierunek'' i chleb powszedni miÅoÅci, zachowujÄ c zarazem dużo swobód w artystycznej wÅóczÄdze myÅli, wyobraźni i wrażeÅ. Jan Jakub Rousseau i Teresa Levasseur to para nie mniej klasyczna, co Petrarka i Laura. To dwie strony jednego i tego samego medalu. Marzenie i â RzeczywistoÅÄ.
+Czyż na przykÅad w tej odwiecznej, z prastarych kronik wykrzesanej historii o Makbecie i jego żonie, nie mogÅaby szukaÄ poparcia modna filozofia dzisiejsza, gÅoszÄ ca zasadniczÄ amoralnoÅÄ kobiety, kobietÄ jako urodzonÄ zbrodniarkÄ oraz gÅÄbokÄ , nieprzebytÄ przepaÅÄ dzielÄ cÄ Åwiat wewnÄtrzny kobiecy i mÄski? Makbet, piorun wojny, zwyciÄski wódz zdolny i rozkazywaÄ, i nadstawiÄ piersi, walczy w obronie starego, wÄ tÅego króla. Czyż dziw, że w piersiach jego â nawet i bez wróżby czarownic â musiaÅa nurtowaÄ myÅl, że wÅadza króla o wiele bardziej przystaÅaby rÄkom, które zdolne sÄ miecz udźwignÄ Ä, a wiÄc jego rÄkom? Ale ta myÅl zaledwie że Åmie spojrzeÄ sobie samej w oczy: honor, uczciwoÅÄ, czeÅÄ dla prawej wÅadzy, groza, jakÄ budzi zbrodnia, to szereg zapór, które dÅawiÄ jÄ i prawdopodobnie nigdy nie daÅyby siÄ jej rozwinÄ Ä.
+Worycki godzi siÄ z losem i⦠w chwilÄ potem czuje siÄ już szczÄÅliwy, i mamy wrażenie, że znalazÅ, co mu trzeba.
+Å»yjemy w dniach tak gigantycznych przewrotów, jesteÅmy tak stÄpiali na âsensacje'' dziejowe, iż wypadki najbardziej doniosÅe, takie które w innych okolicznoÅciach dostarczyÅyby tematu do roztrzÄ saÅ na caÅe miesiÄ ce, przechodzÄ niemal bez wrażenia. I tak wÅród radosnych okrzyków witajÄ cych narodziny pokoju, na wpóŠprzesÅoniÄty wydarzeniami politycznymi, speÅniÅ siÄ fakt doniosÅoÅciÄ moralnÄ przerastajÄ cy wszystko to, co siÄ staÅo w ostatnich piÄciu latach. Czemyże bowiem byÅa ta wojna Åwiatowa? Jednym z olbrzymich kataklizmów, jakie ludzkoÅÄ tyle razy przechodziÅa; różniÄ cym siÄ od innych â dziÄki nowoczesnej technice â iloÅciowo, ale nie jakoÅciowo. PatrzÄ c naÅ, to sÅoÅce, które oglÄ daÅo ofensywy Aleksandra Wielkiego, żywe tanki Hannibala, walki triumwirów o panowanie nad Åwiatem, pochód Tamerlana +i Atylli, to sÅawne wreszcie âsÅoÅce spod Austerlitz'', nie musiaÅo byÄ zbytnio wzruszone.
+Ale to samo stare, sceptyczne sÅoÅce musiaÅo siÄ wzdrygnÄ Ä ze zdumienia, otrzymawszy na wÅasnym szczerozÅotym drucie wiadomoÅÄ z Ziemi o niesÅychanej uchwale zapadÅej Åwieżo w Ameryce PóÅnocnej. Mam na myÅli bill znoszÄ cy od dnia 3 lipca br. w zupeÅnoÅci produkcjÄ i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkÄ d to sÅoÅce przyÅwieca naszemu globowi, jeszcze nie byÅo.
+Pijam na co dzieÅ tylko wodÄ z pobliskiego źródÅa; mogÄ miesiÄ ce, lata caÅe żyÄ dosÅownie bez kropli alkoholu; przemawiam tedy zupeÅnie bezinteresownie. WyznajÄ jednak, iż kiedy przeczytaÅem tÄ wiadomoÅÄ i zważyÅem jej możliwe konsekwencje, dreszcz mnie przeszedÅ. MiaÅem uczucie, że siÄ staÅo coÅ przerażajÄ cego, coÅ np. jak gdyby pod karÄ wiÄzienia wydano zakaz pisania wierszem lub też grania na jakimkolwiek instrumencie. WstrzÄ snÄÅo mnie zimno za caÅy Åwiat i nie byÅa mnie w stanie rozgrzaÄ nawet ta pocieszajÄ ca wiadomoÅÄ doÅÄ czona życzliwie z Paryża przez p. Antoniego Beaupré, iż âpewne miasto amerykaÅskie, od czasu wprowadzenia w nim zakazu alkoholu, spożywa rocznie trzy miliony galonów lodów i że wartoÅÄ produkcji ice-creamów dochodzi w Ameryce dziÄsieciu miliardów koron''â¦
+drapnÄ Å przed koÅcem pierwszego aktu do âTurla''.
+Przez ironiÄ losu tej samej nocy, w której w Halskim dojrzaÅ zamiar poproszenia o rÄkÄ Reny jako tej âczystej, nieskalanej'' â ona przejÄta jego teoriami i pchniÄta poniekÄ d przezeÅ na tÄ drogÄ, zostaje przelotnÄ kochankÄ mÅodego żóÅtodzióba, Kaswina.
+Kwestia wpÅywów niemieckich na psychikÄ polskÄ nie zdaje mi siÄ bynajmniej kwestiÄ akademickÄ , ale bardzo â i na dÅugo jeszcze â życiowÄ ; nie chodzi tu przeto o czyste rozważanie, ale i o oddziaÅywanie wedle skromnych Årodków każdego; wszelkie zaÅ dziaÅanie, o ile ma byÄ skuteczne, musi byÄ poniekÄ d jednostronne. A przy tym każda chwila ma swojÄ specyficznÄ prawdÄ i swojÄ âewangeliÄ na dzieÅ dzisiejszy''. NiewÄ tpliwie, że kiedyÅ tam, w epoce Goethe'ów i Schillerów Åwieży powiew romantyzmu niemieckiego mógÅ byÄ w Polsce dodatnim czynnikiem w stosunku do zaskorupiaÅych kopii francuskiego pseudoklasycyzmu; ale od tego czasu Francja staÅa siÄ dla znacznej czÄÅci naszego spoÅeczeÅstwa â nawet wzglÄdnie oÅwieconej â czymÅ równie obcym i egzotycznym niemal, jak np. Japonia; z drugiej strony, przeszliÅmy setkÄ lat przeszÅo niemieckich wpÅywów, niemieckiej szkoÅy; niemieckoÅÄ (w niczym zresztÄ niepodobna do niemieckoÅci z epoki romantyków) wciskaÅa siÄ w życie nasze, myÅl wszystkimi porami; staÅa siÄ chwastem, do którego uprzÄ tniÄcia żadna metoda nie może byÄ zbyt energicznÄ .
+MaÅy przykÅad. Znam polskie pismo satyryczne (dobre zresztÄ ), które jeszcze przed upadkiem Niemiec i za czasu obu okupacji prowadziÅo zaciÄtÄ i ÅmiaÅÄ kampaniÄ antyniemieckÄ . Otóż gdyby zasÅoniÄ polski tekst, nikt nie odróżniÅby numeru tego pisma od niemieckiego âSimplicissimusa'', tak bardzo co do formy artystycznej i ilustracyjnej jest na nim wzorowane. Od dwóch lat pismo to puszcza jadowite strzaÅy w Niemców, naÅladujÄ c ich równoczeÅnie niewolniczo i przyczyniajÄ c siÄ w ten sposób bezÅwiadomie do utrwalenia niemieckoÅci.
+âVous êtes un sale boche!'' â krzyczaÅ raz najwiÄkszy boszożerca, architekt StryjeÅski, na pewnego poczciwego jeneraÅa austriackiego, zresztÄ Polaka i⦠entencistÄ. â âAle skÄ dże!'', sumitowaÅ siÄ biedny jeneraÅ. âVous l'êtes sans le savoir: c'est comme la vérole, ça ne se voit pas, mais c'est dans le sang!''.
+To siÄ nazywa trafiÄ w samo sedno; a przytoczone przeze mnie pismo polskie jest dowodem, że bezwiedne âorientacje'' duchowe sÄ czymÅ gÅÄbiej tkwiÄ cym, bardziej zÅożonym i niepokrywajÄ cym siÄ zgoÅa z âorientacjami'' politycznymi, na szczÄÅcie pogrzebanymi już zresztÄ gruntownie. Nikt mnie nie posÄ dzi, abym kiedykolwiek żywiÅ sympatie âcentralne'', mogÄ przeto mówiÄ szczerze. Otóż znaÅem w czasie wojny wÅród czynnie dziaÅajÄ cych âaktywistów'' ludzi, którzy przez caÅe życie wszystkimi fibrami duchowymi sympatyzowali z FrancjÄ i nie potrafiliby zasnÄ Ä bez ksiÄ Å¼ki francuskiej przy Åóżku; znaÅem, z drugiej strony znowuż, zajadÅych âentencistów'', którzy przed wojnÄ , wówczas gdy nic nie staÅo na przeszkodzie ich wolnemu wyborowi, wszystkie swoje wycieczki za granicÄ kierowali w stronÄ Wiednia i Berlina, stamtÄ d czerpiÄ c swój pokarm duchowy i pojÄcia o cywilizacji.
+Zabawnym zbiegiem okolicznoÅci poÅród moich znajomych ci wÅaÅnie, którzy najenergiczniej âorientowali siÄ'' po stronie ententy, najgÅÄbiej, bezwiednie nieraz, w nauce, filozofii, sztuce zakażeni byli duchem niemieckim. Nie odważyÅbym siÄ może sformuÅowaÄ tak po prostu tego spostrzeżenia, gdybym nie posiadaÅ bardzo czuÅej i pewnej w tej mierze kontroli. Å»yÅem mianowicie w czasie wojny blisko z pewnym mÅodym Francuzem, czÅowiekiem wysoce wyksztaÅconym i inteligentnym, który internowany w Krakowie w powrocie z Rosji spÄdziÅ tu póÅpiÄta roku, serdecznie zrósÅ siÄ z polskim spoÅeczeÅstwem i doskonale siÄ w nim rozeznawaÅ. Z natury rzeczy obracaÅ siÄ w polskich koÅach politycznie âententowych''; otóż ilekroÄ rozmawiaÅem z nim o wspólnych znajomych z tych kóŠâ a rozmawialiÅmy z sobÄ bardzo otwarcie, poza wielkÄ politykÄ i wyÅÄ cznie z punktu rozważania psychologii kraju â bardzo czÄsto powtarzaÅo siÄ w ustach jego okreÅlenie o kimÅ: âOh, qu'il est boche!'' â wypowiadane zresztÄ bez żóÅci, wyÅÄ cznie dla stwierdzenia pewnego piÄtna umysÅowoÅci.
+Rozmowom z tymże samym Francuzem zawdziÄczam uÅwiadomienie w jeszcze jednej kwestii. IntrygowaÅo mnie mianowicie, dlaczego w naszych uniwersytetach gruntowne studium jÄzyka i literatury francuskiej wstydliwie zastÄpuje jakaÅ romanistyka silÄ ca siÄ o to, aby z najżywszej mowy i literatury w Åwiecie uczyniÄ jÄzyk martwy na równi ze starogreckim lub sanskrytem; aby skupiÄ pracÄ uczniów na odcyfrowywaniu tekstów z gÅÄbokiego Åredniowiecza, koÅczyÄ zaÅ najczÄÅciej znajomoÅÄ literatury francuskiej tam, gdzie siÄ ta literatura wÅaÅciwie zaczyna. Francuz objaÅniÅ mnie, że romanistyka na uniwersytetach jest w tym ujÄciu wynalazkiem niemieckim, jako iż Niemcom nie tyle idzie o samÄ literaturÄ francuskÄ , ile o docieranie do tych mrocznych punktów, gdzie obie literatury, niemiecka i francuska, schodzÄ siÄ u wspólnego pnia, przy czym oczywiÅcie odgrywajÄ rolÄ i szowinistyczne zakusy rewindykowania tego i owego zabytku na rzecz Niemiec. Z uniwersytetów niemieckich przejÄÅy z dobrodziejstwem inwentarza tÄ romanistykÄ polskie i pielÄgnujÄ jÄ zawziÄcie; o ile jednak ma ona racjÄ bytu w tej postaci dla Niemców, o tyle w naszych stosunkach jest po trosze dziwolÄ giem. Z kursów tych wychodzÄ uczeni romaniÅci, którzy byÄ może wÅadajÄ poprawnie jÄzykiem truwerów, ale których dzisiejsza francuszczyzna pozostawia wiele do życzenia (jedna ze sÅuchaczek uniwersytetu, romanistka, mówiÅa mi, iż na jej kursie posiadaÅy jÄzyk francuski jedynie dwie osoby i to posiadaÅy go z domu); tym to romanistom powierza siÄ w gimnazjach â o ile jest w nich zaprowadzony jÄzyk francuski â naukÄ tego jÄzyka. Rezultaty sÄ też odpowiednie. Znajomy mój dziennikarz, rozmawiajÄ c z jednym ze specjalistów od przyszÅej organizacji naszych szkóŠ(w której to organizacji ma byÄ przyznane szerokie miejsce kulturze francuskiej), wyraziÅ przypuszczenie, iż zapewne dla nauki tego jÄzyka w gimnazjach powoÅa siÄ odpowiedniÄ iloÅÄ rodowitych Francuzów; na co otrzymaÅ odpowiedź: âOch, nie, mamy przecież dosyÄ wybornych »romanistów«''. Z tego by wynikaÅo, że podstawÄ krzewienia u nas jÄzyka i kultury francuskiej, bÄdzie nadal znajomoÅÄ Francji⦠z epoki wÄdrówek narodów i Karola Åysego.
+Gdzież tedy nie natkniemy siÄ u nas na przyczajonego niemieckiego ducha, jeżeli zdoÅaÅ siÄ on wcisnÄ Ä w same nawet podstawy przyszÅej nauki francuszczyzny w wolnej Polsce!
+PamiÄtam, jak w czasie ostatniej groźnej ofensywy Niemiec i marszu na Paryż, w jednym z najbardziej ponurych momentów wojny, zebraÅo siÄ grono kilkunastu osób w goÅcinnym domu pp. Puszetów; celem zebrania, w którym uczestniczyÅy gÅoÅne nazwiska naszej nauki, byÅo zainicjowanie Towarzystwa PrzyjacióŠKultury Francuskiej. Ale samego celu nie zdoÅano nawet poruszyÄ, albowiem wÅród ożywionej kilkugodzinnej dyskusji tok jej zeszedÅ wyÅÄ cznie na jednÄ sprawÄ: na potrzebÄ odniemczenia naszej umysÅowoÅci. Jeden z najwybitniejszych profesorów Wszechnicy krakowskiej przytaczaÅ na podstawie doÅwiadczeÅ swoich z Rady Szkolnej Krajowej przykÅady, do jakiego stopnia pedagogia nasza zahipnotyzowana jest bezwiednie duchem niemieckim i poza niego, mówiÄ c trywialnie, nie wychyla nosa. Za czym każdy z obecnych dorzuciÅ garÅÄ analogicznych przykÅadów ze swej dziedziny i wszyscy jednogÅoÅnie uznali za jeden z najpilniejszych postulatów szeroko i planowo zakreÅlonÄ akcjÄ odniemczenia, za jeden zaÅ z najskuteczniejszych Årodków ku temu â uÅatwienie dostÄpu do kultury francuskiej. ZresztÄ , jak zwykle bywa, zebranie to nie pociÄ gnÄÅo za sobÄ nastÄpstw.
+Na szczÄÅcie, nie ma już dziÅ mowy o różnicy âorientacji'' politycznych, nie ma tak samo różnic w orientacji serc i sympatii polskich, sporo jednak czasu upÅynie, zanim siÄ wytworzy jednolita orientacja polskiej umysÅowoÅci. To, co dziesiÄ tki lat zachwaÅciÅy, tego nie wyplewi chwila choÄby najwiÄkszego entuzjazmu. WyznajÄ, iż byÅ to dla mnie jeden z najbardziej wzruszajÄ cych momentów, kiedy w czasie przejazdu pierwszych hallerczyków tuż po dźwiÄkach naszego hymnu narodowego ozwaÅy siÄ dźwiÄki Marsylianki; miaÅem uczucie, iż po dÅugich dziesiÄ tkach lat runÄ Å wreszcie żelazny mur, tak dÅugo dzielÄ cy nas od kraju, który byÅ niegdyÅ drugÄ ojczyznÄ duchowÄ oÅwieconego Polaka i że znowu poÅÄ czÄ nas z tym krajem najbliższe wÄzÅy; ale kiedy rozglÄ dam siÄ koÅo siebie, mam wrażenie, że droga do tego bardzo daleka. Znikomo maÅy odsetek mógÅbym policzyÄ ludzi, którzy nie tylko politycznie, ale duchowo, samym typem i wyszkoleniem umysÅowoÅci, âorientujÄ siÄ'' ku Francji.
+I niech mi ktoÅ nie cytuje Cudzoziemszczyzny, nie mówi, że Polak powinien byÄ tylko Polakiem, bo to byÅby frazes i oszukiwanie samych siebie. Nie chodzi o âdoradzanie'' Polsce jakichÅ obcych wpÅywów, ale faktem jest, iż wpÅywy istniaÅy u nas zawsze i zapewne istnieÄ bÄdÄ dÅugo; chodzi o to, jakie. DÅugo jeszcze Polska bÄdzie siÄ musiaÅa myÅlÄ opieraÄ o Zachód, czy to dla swej âmÅodszoÅci cywilizacyjnej'', o której pisaÅ Szujski, czy dla zaniedbania mnóstwa pól przez lata niewoli, czy dla innych braków, do których moja ambicja narodowa niechÄtnie pozwala mi siÄ przyznaÄ. Z koniecznoÅci czeka nas wybór. Znajdujemy siÄ poniekÄ d na rozstajnych drogach; wszystkie dziaÅy naszego życia ÅwiÄcÄ swoje narodziny; od nas zależy, czy wróżkÄ chrzestnÄ przy kolebce tego życia bÄdzie peÅna rozumu i wdziÄku Paryżanka, czy też straszÄ cy jeszcze tÅusty upiór ciÄżkiej Germanii.
I zjawia siÄ prezes SoÅtys, prawie tak szlachetny i bogaty jak mecenas ZÅotogórski w Królowej przedmieÅcia, jeżeli siÄ nie mylÄ, który to prezes, dowiedziawszy siÄ przypadkiem o owej miÅoÅci, umie bohatersko zdÅawiÄ spóźniony sentyment, jaki sam czuÅ do panny Rózi, adoptuje dziewczynÄ, chÅopcu daje na dokoÅczenie studiów etc⦠sam zastrzegajÄ c sobie co wieczór â partyjkÄ szachów w ich domu. Sielanka.
+kobiecoÅÄ typu tej dziewczyny, która odnajduje prawdziwÄ swÄ istotÄ w atmosferze miÅoÅci i pocaÅunków, a której âpolityka'' jest jedynie sztucznÄ i komicznÄ naroÅlÄ . P. Åuszczkiewicz-Gallowa oddaÅa â idÄ c w tym za naturÄ swoich warunków i talentu â rolÄ tÄ może zbyt serio; a starajÄ c siÄ uprawdopodobniÄ âposelstwo'' Jadwigi, pozbawiÅa jÄ wielu zabawnych kontrastów.
+tymczasem chÅopiec upojony posiadaniem szaleje z miÅoÅci. OdtrÄ cony brutalnie przez niÄ , podnosi rewolwer do ust, i czujemy że, to na serio: wówczas Rena gestem pokazujÄ c mu drzwi krzyczy owym twardym, prawdziwym gÅosem kobiety, którego, kto go raz sÅyszaÅ w życiu, nie zapomni nigdy: âNa schody z tym!''. To jeden z tych Åwietnych skrótów, które, w jednym sÅowie otwierajÄ dalekie perspektywy i które stawiajÄ ZapolskÄ w rzÄdzie skoÅczonych majstrów sceny.
+SÅowem, pierwszy egzamin wypadÅ bardzo dobrze; życzyÄ tylko należy mÅodej trupie, aby nie ustawaÅa w pracy nad sobÄ oraz, aby sobie wziÄÅa za dewizÄ to, iż swobodÄ treÅci uniewinnia jedynie wykwint formy.
+i tak samo godzÄ siÄ chÄtnie, aby wytÄpiono ohydnÄ konsumpcjÄ alkoholu jako âużywki'', sprowadzajÄ cÄ go do rzÄdu codziennych Årodków ogÅupiania siÄ; przeciwnie, niechaj ten nektar stanie siÄ rzadkim ÅwiÄtem, niechaj wróci do godnoÅci misteriów bachicznych, niechaj użytek jego znaczy jedynie owe najcenniejsze godziny życia, w których mocÄ radosnego zespolenia duchów ten brzydki szary Åwiat rozÅwietla siÄ i rozzÅaca, aby biednym wygnaÅcom z Raju daÄ na chwilÄ zÅudÄ poezji, niewinnoÅci i braterstwaâ¦
+Nasuwa mi siÄ jedno porównanie. Wyobraźmy sobie, iż dzieci grajÄ ce w krokieta wpadÅyby na koncept, aby dla ożywienia zabawy i dla ÅatwoÅci porozumienia ponadawaÄ wszystkim kulom imiona mÄskie, a bramkom kobiece. âRaul przechodzi przez AdolfinÄ; Maurycemu brakuje Adeli i Fernandy do sÅupkaâ etc., etc. âCo siÄ tam za rzeczy dziejÄ ?!â, wykrzyknÄ Åby moralista, niespokojnie nadstawiajÄ c uszu. Nic siÄ nie dzieje. Dzieci grajÄ w krokieta.
+P. ZieliÅska w pierwszych dwóch aktach miaÅa niezbyt wdziÄczne zadanie w roli tracÄ cej nieco teatralnym szablonem, w trzecim natomiast, znajdujÄ c w tekÅcie silniejszy punkt oparcia, umiaÅa w paru krótkich scenach nadaÄ postaci Karolki gÅÄbsze piÄtno. Skupiony ból kochajÄ cej a niekochanej kobiety, coÅ niby odcieÅ powagi przyszÅego macierzyÅstwa, nieÅmiaÅoÅÄ dziecka ludu mieszajÄ ca siÄ z pewnoÅciÄ siebie âprawowitej żony'' i niezÅomnym postanowieniem niewypuszczenia za żadnÄ cenÄ swego Åupu
+Rola Å»ony w interpretacji p. Pancewiczowej jest maÅym arcydzieÅem. Nie tylko artystka uwydatnia w niej każdy najdrobniejszy szczegóÅ, każdÄ intencjÄ autorki, ale grÄ swojÄ , peÅnÄ ognia i żywioÅu, podnosi jÄ z pÅaskiej sfery, w jakiej akcja siÄ rozgrywa, do wyżyn wiekuistych zagadek kobiecoÅci. Ta arcypÅytka dusza bÄdÄ ca jedynie funkcjÄ gatunku ma w gruncie â mimo iż najgorsza matka â jeden szczery akcent: macierzyÅstwo; tylko że rozkÅada siÄ ono najfantastyczniej miÄdzy mÄża, dziecko a kochanka.
+A lady Makbet? Jej sumienie jest spokojne; ona nie zadaÅa kÅamu niczemu, nie stargaÅa w sobie żadnej struny. Jak nie byÅo w niej wahania, tak nie ma i wyrzutu. A jednak i ona ulega dezorganizacji psychicznej, i ona snuje siÄ w nocy po paÅacu z bÅÄdnie otwartymi oczami, na próżno silÄ c siÄ zmyÄ krwawÄ plamÄ. Cóż to za plama? To ta, którÄ realnie, w rzeczywistoÅci ubroczyÅa rÄce, podjÄ wszy siÄ â wobec wzdragania Makbeta ogÅuszonego speÅnionym czynem â upozorowaÄ ÅmierÄ króla, wciskajÄ c krwawe sztylety w rÄce pokojowców. Otóż dusza jej zdolna jest poczÄ Ä i udźwignÄ Ä najÅmielszÄ koncepcjÄ zbrodni, ale dÅonie nie nawykÅy do zmazania krwiÄ â do tego trzeba jej rÄki mÄżczyzny. I ten drobny rys â zważmy to dobrze, nie gÅos sumienia â Åciga lady Makbet w jej nocnych wÄdrówkach. Znowuż widzimy, jak wychowanie spoÅeczne, które gÅÄboko przetworzyÅo, uszlachetniÅo duszÄ mÄżczyzny, w kobiecie wydelikaciÅo tylko system nerwowy. ProszÄ siÄ nie oburzaÄ; to nie ja mówiÄ; to Szekspir. PopeÅniona zbrodnia jest dla Makbeta Åmiertelnym, duchowym przejÅciem; dla Lady Makbet jest ona nerwowym wstrzÄ sem.
+Może to bÄdzie bluźnierstwo, ale caÅa nasza literatura przedmickiewiczowska przedstawia mi siÄ jako wielka szkolna Åawa, w której mniej lub wiÄcej zdolni i pilni uczniowie odrabiajÄ pensa na tematy dyktowane im przez EuropÄ, ale przykrojone roztropnie ad usum scholarum: w dobie humanizmu odbywa siÄ to z postÄpem celujÄ cym, w epoce saskiej niedostatecznym, później, w dobie stanisÅawowskiej, znowuż z bardzo dobrym. Dlatego mimo wszystkich wysiÅków âpietyzmu'' zawsze piÅmiennictwo to bÄdzie dla nas jedynie zabytkiem: nikomu nie przyjdzie na myÅl szukaÄ w nim dla siebie ludzkiej treÅci.
+I naraz z tym posÅusznym uczniem dzieje siÄ coÅ dziwnego; jednego dnia, kiedy jak zwykle ujrzaÅ towarzyszkÄ swoich zabaw dziecinnych, stanÄ Å jak wryty: spojrzaÅ na niÄ jak gdyby innymi oczyma. I pewnego wiosennego dnia porzuca ksiÄ Å¼ki i kajety, idzie bÅÄ dziÄ po polach i lasach, patrzy na Åwiat, jakby mu Åuska z oczu spadÅa; wciÄ ga w pierÅ powietrze, ale tÄ pierÅ wstrzÄ sa niewytÅumaczone Åkanie; nuci piosenkÄ, ale jakimÅ nieswoim gÅosem: kocha!⦠Student jest studentem, panna pannÄ na wydaniu; przychodzi chwila, że zjawia siÄ odpowiedni konkurent i panna wychodzi za mÄ Å¼.
+aktor nie posiadajÄ cy pamiÄciowo wiersza udaremnia najlepsze intencje i starania reżyserii; zmienia narzÄdzie rytmu i harmonii w element niepokoju i zniecierpliwienia, wywoÅujÄ c u sÅuchacza myÅlowy wykrzyknik: âA powiedzże, u diabÅa, prozÄ , co masz na wÄ trobie!''
+Ich czworo Zapolskiej jest jednÄ ze sztuk, po których opuszcza siÄ teatr z uczuciem pokrzepienia na duchu. Nie, iżby treÅÄ byÅa tak szczególnie budujÄ ca; ale dlatego, że przyjemnoÅÄ sprawia widzieÄ polskÄ komediÄ tak doskonale â poza caÅym talentem â tak porzÄ dnie zrobionÄ i napisanÄ . Wstyd powiedzieÄ, ale ze wszystkich naszych wspóÅczesnych komediopisarzy ta baba ma może najbardziej mÄski chwyt; najwiÄkszÄ zbornoÅÄ spojrzenia, najdalej posuniÄtÄ ekonomiÄ scenicznego wyrazu i gestu. Od poczÄ tku do koÅca każde sÅowo jest potrzebne, każde jest na swoim miejscu, każde niesie; nie liczÄ c tych â a jest ich bez liku â które iskrzÄ siÄ samorodnym i nieodpartym dowcipem.
+Powie ktoÅ, iż przy wszystkich tych niezaprzeczonych zaletach szkoda, że p. Zapolska nie czyni z nich szlachetniejszego użytku; iż swÄ ÅwietnÄ zdolnoÅÄ analizy i obserwacji poÅwiÄca duszom, które może nie warte sÄ tego trudu, Årodowiskom, o których istnieniu wolaÅoby siÄ raczej zapomnieÄ; iż lubuje siÄ w grzebaniu w âbÅocie'' etc. Zapewne, zapewne⦠Ani mi w gÅowie wskrzeszaÄ przedawnionego dylematu o wyższoÅci dobrze pomalowanego buta nad źle namalowanym KoÅciuszkÄ ; a jednak sÄ dzÄ, iż pani Zapolska dobrze uczyniÅa, puszczajÄ c mimo uszu te gÅosy. Obawiam siÄ, iż gdyby sforsowaÅa w powyżej wspomnianym duchu miarÄ i rodzaj swego talentu i staraÅa siÄ go âuszlachetniÄ'', staÅoby siÄ z nim to, co w jej ostatnich powieÅciach kuszÄ cych siÄ o ambicje reformatorsko-kaznodziejskie; poÅwiÄciÅaby swoje niewÄ tpliwe wartoÅci sceniczne dla wiÄcej niż wÄ tpliwych etycznych. Dlatego zdaje mi siÄ, iż najlepiej jest przyjÄ Ä olbrzymi talent Zapolskiej takim, jak jest, âz dobrodziejstwem inwentarza''.
+Wobec pierwszego ciosu prawdy szambelan byÅ bezbronny; ale tym razem nie da siÄ jej zmiażdżyÄ brutalnie, bÄdzie walczyÅ przeciw niej o swe istnienie. Wbrew wewnÄtrznemu przeÅwiadczeniu, wbrew ostrzeżeniu krewnych, wbrew wÅasnym oczom, odrzuca prawdÄ, która jest dlaÅ wyrokiem osamotnienia i zagÅady; podsuwa Hani furtkÄ do zaparcia siÄ Jakuba, wyraźnie żebrze, aby go oszukano. I Hania zapiera siÄ Jakuba
+PojÄcie roli Doryny ma we Francji swojÄ literaturÄ i różne linie tradycji wahajÄ ce siÄ pomiÄdzy żywoÅciÄ mÅodej subretki a pewnoÅciÄ siebie i wygadaniem zaufanej (nie starej zresztÄ ) piastunki, która wyniaÅczyÅa te dzieci na rÄku i zastÄpowaÅa im matkÄ.
+Jestem jeszcze bardzo Åwieżym recenzentem, dlatego wyznajÄ, że przed każdÄ premierÄ bywam szalenie zdenerwowany. Co to znów bÄdzie za kwiatek? Tak przyjemnie jest siÄ zachwycaÄ, a tak gÅupio, tak nieprzyjemnie âkrytykowaÄ''! Albo i ten Szukiewicz (myÅlaÅem sobie): znam go od tak dawna, za nic nie chciaÅbym mu zrobiÄ, broÅ Panie Boże, przykroÅci; co jemu strzeliÅo z tym Odysem? Odys. Czemu Odys? Czemu nie Arka Noego albo Sodoma i Gomora? (Cóż za bajeczne problemy dla nowoczesnej reżyserii!) Znów ten âwielki repertuar'' (wciÄ Å¼ tak zrzÄdziÅem w duchu); znamy to: aktorzy bez gatek, a na koturnach, ze sceny padajÄ odÅwiÄtne sÅowa jak: âprzecz'', âatoli'', âninie'', trup Åciele siÄ gÄsto, sÅowem: toute la lyre.
+Emigracja artystyczna odbywaÅa siÄ u nas ciÄ gle aż do ostatniej chwili. Nie tylko wypadki polityczne, ale i inne warunki zwiÄ zane z okaleczeniem, podwiÄ zaniem naszego duchowego życia byÅy jej przyczynÄ . Można by wymieniÄ litaniÄ caÅÄ nazwisk artystów, którzy â mówiÄ c już tylko o ostatnim pokoleniu â lata caÅe spÄdzili poza granicami. Nawet ci, którzy niby żyli w kraju, przebywali w nim czÄsto jak przelotne ptaki, âżurawce'', nie zadomowiajÄ c siÄ, wyglÄ dajÄ c chwili odlotu. Kto zna powieÅci polskie lat ostatnich, ten zauważyÅ, że w wiÄkszoÅci ich poÅowa akcji toczy siÄ za granicÄ , najczÄÅciej w Paryżu. Otóż na emigracji może powstaÄ wielka poezja, ale nie może powstaÄ bieÅ¼Ä cy repertuar teatralny wyrażajÄ cy wspóÅczesne życie. Przybyszewski jest najczystszym typem tej emigracji, zawieszonej pomiÄdzy niebem a ziemiÄ , nie żyjÄ cej, ÅciÅle biorÄ c, w żadnym spoÅeczeÅstwie. Nie zna nawet jÄzyka, jakim w Polsce ludzie potocznie mówiÄ , nie zna nic poÅredniego miÄdzy swÄ przepiÄknÄ poetyckÄ prozÄ a okropnym żargonem kawiarnianej cyganerii, jakim bezwiednie zarywajÄ bohaterowie jego powieÅci i dramatówâ¦
+Ale trudno; tam szumi ânurt życia'', a u nas po wyczerpujÄ cym spektaklu, w którym artysta cisnÄ Å publicznoÅci strzÄp duszy i nerwów, czeka go jako jedyne wytchnienie skromna, wÅasnym sumptem spożyta kolacyjka w âGrocie'' okraszona szklaneczkÄ piwa i gazetÄ .
+Hala siÄ wypeÅnia: to pora âgimnastyki rytmicznej''. Trzech Å»ydków w jupicach przechodzi przez ogród, rżnÄ c skoczne melodie, za nimi jaki dziesiÄ tek kobiet w obowiÄ zkowych kostiumach niemalże kÄ pielowych wkracza pod wodzÄ pana asystenta, wykonujÄ c kijkami swoje ewolucje.
+Znów minÄÅy trzy miesiÄ ce; Karolka uczuÅa siÄ matkÄ ; malarz, uczciwy czÅowiek, spÅaciÅ przy oÅtarzu chwilÄ zapomnienia. Tego dnia wÅaÅnie wrócili oboje z koÅcioÅa.
+Komedie Moliera wierszem a prozÄ to dwa odrÄbne Åwiaty kunsztu aktorskiego. W sztukach prozÄ dialog krótki, żywy, daje swobodne pole dla realizmu szczegóÅów, ÅmiaÅej szarży i pantomimy. Natomiast w sztukach wierszem zewnÄtrznej akcji, ruchu jest bardzo maÅo; wszystko obraca siÄ w szermierce sÅownej, i to przeważnie nie ucinkowej, ale toczÄ cej siÄ w szerokich tyradach. Sztuki prozÄ wyrosÅy z tradycyjnej Åredniowiecznej farsy, sztuki wierszem majÄ tok pokrewny z klasycznÄ tragediÄ XVII w.. Wszystko prawie trzeba tu wydobyÄ rzeźbieniem sÅowa, inteligentnym odważeniem ich wartoÅci, nieskazitelnÄ dykcjÄ i nasileniem wibracji wewnÄtrznej. Raczej przerysowaÄ, niż nie dociÄ gnÄ Ä lub zamazaÄ.
+DuszÄ nowoczesnego czÅowieka skomplikowaÅa jedna drobna rzecz: litoÅÄ. To niby ziarnko piasku, które wpadÅo w oko i Åzawi. Nie wiem, czy to jest gÅÄbokie uczucie serca, czy raczej przeczulenie nerwów, ale faktem jest, że istnieje i że różni nas od dawniejszych ludzi; przynajmniej w zakresie odczuwaÅ estetycznych. Nie znaÅa uczucia litoÅci ta publicznoÅÄ, która w cyrku rzymskim oklaskiwaÅa Åmiertelne walki gladiatorów, nie znaÅy jej te piÄkne panie, które â jak ÅwiadczÄ pamiÄtniki Casanowy â uprawiaÅy, powiedzmy, flirt, przyglÄ dajÄ c siÄ w tejże samej chwili z okna, jak rozrywano koÅmi Damiensa, niedoszÅego mordercÄ Ludwika XV. Grzegorz Dandin Moliera byÅ dla wspóÅczesnych figurÄ na wskroÅ komicznÄ ; i dziÅ dopiero zarówno krytyka literacka, jak i grajÄ cy go aktorzy doszukujÄ siÄ w nim â aż nadto gorliwie moim zdaniem â bolesno-tragicznych akcentów. WspóÅczucie zdolne byÅy obudziÄ jedynie nieszczÄÅcia szlachetne, koturnowe, losy rozgrywajÄ ce siÄ w paÅacach; wszystko inne, dola pospolitych ludzi z maÅych domków byÅa jedynie tematem dla grubego, szerokiego Åmiechu. Jakże siÄ to zmieniÅo! DziÅ dla artysty wystarczy spojrzeÄ pod pewnym kÄ tem na kawaÅek szarego, przeciÄtnego życia, aby mu siÄ serce ÅcisnÄÅo litoÅciÄ ; dla czytelnika czy widza wystarczy, aby potrÄ ciÄ pewne struny, a już w lot rozumie, już wspóÅdźwiÄczy⦠Dlatego zatarÅa siÄ granica miÄdzy tragediÄ a komediÄ ; życie w ujÄciu scenicznym staÅo siÄ kalejdoskopem, w którym, już nie jak u Szekspira, przesuwajÄ siÄ pomieszane tragiczne i komiczne epizody życia, ale w którym te same postacie budzÄ kolejno Åmiech, grozÄ i litoÅÄ; w którym ci sami ludzie sÄ na przemian dla nas niby marionetki tekturowe podrygujÄ ce Åmiesznie na swej nitce, to znów niby bolesne ofiary rozpiÄte na krzyżu życia.
+Andrzej i MaÅgosia kochajÄ siÄ; rozÅÄ czyÅa ich niechÄÄ ojca MaÅgosi i zbytnia hardoÅÄ Andrzeja: ona przyjÄÅa narzucony jej zwiÄ zek ze starszym o lat dwadzieÅcia, zacofanym trochÄ, ale zacnym ChorÄ Å¼ym, on, gorÄ cy patriota, zaciÄ gnÄ Å siÄ do wojska.
+SzczÄÅliwe kraje, w których kwestia âsyna naturalnego'' jest tak żywotnÄ , iż staje siÄ czÄstym tematem dla literatury dramatycznej! Åwiadczy to przede wszystkim o zamożnoÅci spoÅeczeÅstwa, dalej o doskonale uregulowanych stosunkach prawnych, wreszcie o wysokim uÅwiadomieniu w zakresie praw i obowiÄ zków.
+Ãw Wernicki â bardzo zresztÄ mdÅo narysowany przez autora â to bÄ dź co bÄ dź mÄżczyzna, dla którego owa mÄ dra, genialna niemal kobieta popeÅniÅa mezalians (?), zerwaÅa z rodzinÄ , któremu po kwadransie pierwszej rozmowy druga kobieta, Maria, rzuca siÄ w objÄcia, po którego stracie wreszcie uczona ginekolożka wyje z rozpaczy âjak najzwyklejsza samica'' i dla którego odzyskania gotowa siÄ jest upodliÄ⦠Taki mÄżczyzna musi mieÄ w sobie owo âcoÅ'' â którego panu BiaÅkowskiemu brakÅo zupeÅnie.
+Okazuje siÄ, że ten przystojny asystent nie jest sobie zwykÅym lekkoduchem; że, przeciwnie, patrzy bardzo serio na życie; że straciÅ ojca, ma starÄ matkÄ (âet ta soeur!''⦠powiedziaÅby urwis paryski); że utrzymuje rodzinÄ, ma dÅugi i grozi mu, iż, nie majÄ c Årodków na zÅożenie ostatnich rygorozów, gotów zostaÄ wiecznym âasystentem''⦠I okazuje siÄ, że panna Rózia, masażystka, jest bardzo zacnÄ dziewczynÄ , z dobrego domu (bodaj czy nie radczanka!), która dla odmiany straciÅa i ojca, i matkÄ i pracÄ przebija siÄ przez życie, barwiÄ c je sobie zbieraniem âpocztówek''; tych dwoje mÅodych kocha siÄ serdecznie, mimo iż sobie tego nie wyznali, wiedzÄ c, że wobec ich ubóstwa miÅoÅÄ ta byÅaby beznadziejnÄ .
+Nie spodziewaÅem siÄ doznaÄ tak wstrzÄ sajÄ cego wrażenia⦠Nie dla âpodniosÅego nastroju'': â sala byÅa na wpóŠpusta; â nie dla gry artystów: wyznajÄ, iż niewiele w tej chwili o grze myÅlaÅem; ale sam utwór. Zawsze byÅy dla mnie w Wyzwoleniu wiersze, które za gardÅo po prostu chwytaÅy wzruszeniem, ilekroÄ widziaÅem sztukÄ tÄ na scenie; wiersze jedne z najczystszych, najpiÄkniejszych, jakimi kiedykolwiek dźwiÄczaÅa polska mowa; ale dziÅ każda scena tego dziwnego misterium nabraÅa jakby nowego ÅwiatÅa, nowej gÅÄbi. Bo oto miÄdzy ostatnim a wczorajszym przedstawieniem Wyzwolenia staÅ siÄ cud, jakiego chyba nigdy nie oglÄ daÅy ludzkie oczy; nigdy chyba nie byÅo dane temu samemu pokoleniu patrzeÄ na narodziny proroctwa i na jego ziszczenie; nigdy cud natchnienia i cud życia nie zlaÅy siÄ w podobny sposób w jeden akord. A staÅa siÄ ta żywa, wolna Polska tak nagle â niby za rozsuniÄciem kurtyny â i rozgrywa siÄ nam przed oczyma w tak skupionych, dramatycznych skrótach, jak gdyby wszystko, co siÄ dziÅ dzieje, byÅo szeregiem scen owego marzonego przez Konrada dramatu. I sÅuchajÄ c Wyzwolenia, trzeba ciÄ gÅego czuwania trzeźwej refleksji, aby pamiÄtaÄ, iż to, co siÄ staÅo, byÅo dzieÅem olbrzymich wypadków nieskoÅczenie przerastajÄ cych wysiÅek nie tylko czÅowieka, ale i caÅego narodu: gdyby siÄ poddaÄ wrażeniu sÅów idÄ cych wczoraj ze sceny, miaÅoby siÄ uczucie, że rzeczywistoÅÄ dzisiejsza to nieodzowny, konieczny wynik owego straszliwego żaru pragnienia, owego napiÄcia woli, jakim przepojony jest ów dramat duszy poety. I w tym wrażeniu leży osobliwy urok, z jakim sÅucha siÄ dziÅ Wyzwolenia.
+MiaÅem zaszczyt doÅÄ dÅugo byÄ lekarzem, znaÅem i lekarzy i lekarki, i zawsze uderzaÅo mnie, jak konwencjonalnie i faÅszywie malowanÄ jest (nawet u dobrych pisarzy) psychologia tego zawodu. Jeżeli zawodowcy innych gaÅÄzi majÄ to samo wrażenie, patrzÄ c na swoich ksiÄ Å¼kowych reprezentantów, w takim razie smutno by należaÅo wnioskowaÄ o wartoÅci literatury jako dokumentu spoÅecznego. âNauka wysuszajÄ ca serce'', âzimny skalpel analizy'', och, och, cóż za banialuki! Nic tak nie konserwuje serca jak nauka: proszÄ siÄ spytaÄ wszystkich rektorów uniwersytetu, jakie siÄ znajdzie u nich nieprzebrane skarby niewinnoÅci uczuÄ. SÄ dzÄ, że jeżeli jest jaki zawód, który istotnie wysusza i stwardnia serce kobiety, to zawód aktorki. Scena daje jej poznaÄ wszystkie gwary, wszystkie konwencje i faÅsze jÄzyka uczuÄ; kulisy wszystkie brutalnoÅci życia: co razem wytwarza ów gÅÄboki, instynktowny sceptycyzm, owÄ automatycznie dziaÅajÄ cÄ bezwzglÄdnÄ analizÄ i staje siÄ niby pancerz urażajÄ cy czÄsto pod Ålicznymi faÅdami miÄkkiej draperii twardoÅciÄ i chÅodem. Ale lekarka? Co za dzieciÅstwo! Czemuż nikt nie doszukiwaÅ siÄ tych problemów w akuszerkach?
+Kiedy wreszcie Rena podrażniona ciÄ gÅÄ obecnoÅciÄ âsiostrzanej duszy'' â w której niezawodnym instynktem kobiety wyczuwa kabotyÅstwo â sama majÄ c zresztÄ w gÅowie inne kombinacje życiowe, oznajmia wyjazd â równoznaczny z zerwaniem â malarz przyjmuje go z radoÅciÄ .
+Asystent, dziÄki intrydze nienawidzÄ cej go dyrektorowej, opuszcza zakÅad, ale wraz z nim opuszczajÄ GencjanÄ wszystkie kuracjuszki, dla których sÅoÅce, góry, powietrze straciÅy nagle swój urok. Nowy asystent, antyteza poprzedniego, sprowadzony chyÅkiem przez dyrektorowÄ , może tylko sÅużyÄ za czwartego przy brydżu trzem starym prykom, którzy zostali jako niedobitki na placu. Katastrofa.
+Ale rygor pryska; damy spracowane od Åwitu kopaniem rzepy walÄ siÄ na leżaki, rozpraszajÄ siÄ po sali, która napeÅnia siÄ Åwiegotem tych lubych ptaszÄ t nieraz siÄgajÄ cych olbrzymich rozmiarów i wagi. âPanie asystencie, proszÄ do mnie, proszÄ mnie nakryÄ'', âpanie asystencie, proszÄ mnie zważyÄ''; ânie, nie, nikt inny tylko sam pan asystent'' etc., etc. I pan asystent goni, nakrywa, waży, elektryzuje, masuje, uÅmiecha siÄ czarujÄ co a poufnie, spieszy do ogrodu, aby przenieÅÄ pannÄ StasiÄ, która rzekomo nie może chodziÄ, ale w chwilÄ potem, podczas gdy asystent jeszcze dyszy zmÄczony dźwiganiem, ta sama panna Stasia, pokÅóciwszy siÄ o coÅ +z maÅÄ LilusiÄ Bierstockel, pÄdzi za niÄ lekko jak sarenka⦠Wreszcie pacjentki, uraczywszy pana asystenta caÅym arsenaÅem pokus i uÅmiechów, przechodzÄ do swoich pokojów; biedny chÅopak oddycha z ulgÄ , trze sobie rÄkÄ rozklekotanÄ gÅowÄ, rzuca siÄ w sÅomiane krzesÅo, przeciÄ ga siÄ, zamyka oczy, chwilÄ może zdrzemnie siÄ spokojnie. Ale gdzież tam! Przez sen jeszcze otrzÄ sa siÄ ze zgrozÄ , czujÄ c dotkniÄcie miÄkkiej kobiecej dÅoni: to panna Rózia, masażystka zakÅadu, wsuwa mu nieÅmiaÅo poduszkÄ pod gÅowÄ, nastÄpnie zaÅ staje obok, opÄdza gaÅÄziÄ od much i wpatruje siÄ z namiÄtnÄ luboÅciÄ â¦
+OglÄ daÄ Åluby panieÅskie na scenie jest zawsze rozkoszÄ ; wiele musieliby doÅożyÄ staraÅ aktorzy, aby tÄ rozkosz zamÄ ciÄ. A przy tym ileż teatralnych wspomnieÅ wiÄ Å¼e siÄ z tÄ sztukÄ !⦠Na scenie krakowskiej Åluby majÄ swojÄ bogatÄ historiÄ: nie bÄdÄ c zgrzybiaÅym starcem, pamiÄtam jednakże tej historii okres bardzo, bardzo dÅugi. PamiÄtam Åluby grane jeszcze niemal jako wspóÅczesnÄ komediÄ, jeżeli siÄ nie mylÄ, w zwyczajnych sukniach i surdutach, w obojÄtnej ramie jakiegoÅ banalnego tekturowego pokoju â i grane mimo to znakomicie. O stylu fredrowskim niewiele rozprawiano wtedy, bo ten styl byÅ jeszcze czymÅ bardzo bliskim swÄ tradycjÄ , w typach, w zaciÄciu, traktowaniu wiersza. Naraz â zeszÅo siÄ to, zdaje mi siÄ, z otwarciem nowego teatru â powiaÅ w goÅcinny dwór Pani Dobrójskiej wietrzyk muzealny. Odkryto mianowicie wówczas, iż jest to sztuka par excellence âstylowa''; ustalono ÅciÅle datÄ, w której rozgrywa siÄ akcja; wypatrzono, jakie fotele, kantorki, szpinety mogÅy staÄ w pokoju, a jakie miniatury i obrazy wisieÄ na Åcianach; skopiowano wiernie z kostiumologii fryzury panien, rajtroczki Gustawa, halsztuki Albina; sÅowem, każda figura mogÅa powÄdrowaÄ prosto do muzeum za gablotkÄ. I staÅo siÄ, że na jakiÅ czas przy doskonaÅej i bardzo uczonej stylizacji zapodziaÅ siÄ gdzieÅ styl Fredry: styl bowiem Fredry to przede wszystkim życie; a życia nigdy nie da siÄ odtworzyÄ za pomocÄ rzeczy martwych. PamiÄtam zwÅaszcza jak przez mgÅÄ jedno takie przedstawienie grane przez wybornych artystów, a zarazem jedno z najgorszych przedstawieÅ Ålubów, jakie w życiu widziaÅem: z caÅego wieczoru zostaÅ mi we wrażemu tylko jakiÅ monstrualny kok na gÅowie Anieli (zapewne bardzo wierny) oraz tupety i kurtki Gustawa, w których âstylowe'' wiercenie kuperkiem pochÅonÄÅo caÅÄ uwagÄ utalentowanego artysty. Na szczÄÅcie, okres tego neofityzmu stylizacyjnego, w którym rekwizyt przytÅaczaÅ autora i poezjÄ, minÄ Å; nastaÅo szczÄÅliwe przymierze czy też âlinia demarkacyjna'' pomiÄdzy duchem Fredry a duchem antykwarskim, a rezultatem jego jest ustalenie tego trafnego stylu, który, ujmujÄ c życie w niedzisiejsze ramy, nie paraliżuje go wszelako i zostawia pole mÅodoÅci serc pod staroÅwiecczyznÄ kostiumu.
+Nie przesyt jeszcze, ale codzienne napojenie szczÄÅciem wytwarza w Woryckim podÅoże do tÄsknot âidealnych'', które znajdujÄ ucieleÅnienie w póÅrozwódce Podelskiej, autorce, nieszkodliwej kabotynce z gatunku mimozowatych, pÅynÄ cej wysoko ponad âprozÄ Å¼ycia'' (do której zalicza i miÅoÅÄ âmaterialnÄ '') tak wysoko, iż nawet drobne zabiegi kobiecego wykwintu sÄ jej zbyt poziome, a wiecznie czarna âstylowo'' powÅóczysta szata kryje tajniki tualetowe nie budzÄ ce w nas najmniejszego zaufania. Ta kobieta wciska siÄ w życie Romana; budzi w nim âduszÄ'' i artystyczne sumienie (czy też tylko kabotyÅskie aspiracje ponad stan?â¦) â doÅÄ, że Worycki czuje siÄ nieszczÄÅliwy, widzi, iż Rena zabija w nim wielkÄ twórczoÅÄ, że wymaganiami swej miÅoÅci okrada jego talent, a potrzebami tualety pcha na drogÄ Åatwych zarobków kosztem rozwoju artysty. Kiedy wreszcie Rena podrażniona ciÄ gÅÄ obecnoÅciÄ âsiostrzanej duszy'' â w której niezawodnym instynktem kobiety wyczuwa kabotyÅstwo â sama majÄ c zresztÄ w gÅowie inne kombinacje życiowe, oznajmia wyjazd â równoznaczny z zerwaniem â malarz przyjmuje go z radoÅciÄ .
+Poezja wschodzi wszÄdzie, tylko jÄ zbieraÄ.
+Åwiat bez alkoholu to wreszcie wytÄpienie pomiÄdzy pÅciÄ mÄskÄ a kobiecÄ tego uroczego obcowania utkanego z igraszki myÅli, z rozmarzenia i pustoty, które stanowi najwiÄkszy wdziÄk i najwyższÄ zdobycz naszej cywilizacji; to skazanie stosunku obu pÅci na przejawy brutalnej Å¼Ä dzy albo też tÄpÄ nudÄâ¦
+to gÅÄboki problem prawdy w życiu zagrażajÄ cej istnieniu przeciÄtnych jednostek, które w jej zbyt ostrej atmosferze żyÄ nie mogÄ i nie chcÄ , i które siÄ przed niÄ instynktownie broniÄ . W rÄku jej Åwiadomego lub bezwiednego apostoÅa prawda staje siÄ pÅonÄ cÄ Å¼agwiÄ , której iskry obracajÄ w popióŠludzkie siedziby; toteż biedne stadko czÅowiecze skupione w popÅochu Åledzi z przerażeniem gesty wzniosÅego szaleÅca, hipnotyzujÄ c go wzrokiem i bÅagajÄ c niemo zmiÅowania.
+SÅuchajÄ c po raz drugi RzeczywistoÅci, z której już miaÅem sposobnoÅÄ obszerniej zdawaÄ sprawÄ, tym wiÄkszÄ czuÅem urazÄ do autora, iż swojÄ doskonale pomyÅlanÄ sztukÄ zeszpeciÅ tak czczym i pÅaskim dialogiem. Nie wiem, czy to z przyczyny sierpniowej kanikuÅy, czy że, znajÄ c już treÅÄ i nie podtrzymywany zaciekawieniem, wiÄcej byÅem wrażliwy na epizody, doÅÄ, że tym razem ta âpomidorówka'', to wieczne âpranie'' i koÅnierzyki jako kontrast do âduchowego życia'' jeszcze ciÄższe mi siÄ wydawaÅy do strawienia. A jÄzyk! WÅród beznadziejnie trywialnej rozmowy Reny z Romanem w I akcie, przeplatanej takimi wyrażeniami jak hopy i kicze, naraz takie kwiatki: âWykÄ piesz mnie w krynicy upojeÅ i rozkoszy'' etc. âTak bardzo go pragniesz?'', mówi jedna kobieta do drugiej; âkocham go i pragnÄ'', odpowiada ta wkrótce potem. I znowu za chwilÄ Rena do Romana: âCzy pragniesz?'' i Roman o sobie: âjest we mnie zwierzÄ, które pragnie''; i Roman do szwaczki Karolki: âNie pragniesz mnie?''. Biedna jest w ogóle literatura; ani rusz nie może siÄ obejÅÄ bez szczudeÅ jakiejÅ umówionej gwary, a za każdym razem, kiedy znajdzie nowy żargon, wydaje siÄ jej, że wniknÄÅa po raz pierwszy w tajemnicÄ Å¼ycia i sztuki.
+Na potrzebÄ i wartoÅÄ Åmiechu i zabawy godzÄ siÄ zapewne wszyscy, âtylko â mówiÄ poważni i szanowni ludzie â niech zabawa ta nie obraża ani moralnoÅci ani dobrego smaku''. Zgoda, ale tutaj natykamy siÄ na problem przypominajÄ cy po trosze kwadraturÄ koÅa. âBawcie siÄ dzieci, mówi dobra mama, ale tak, aby nie pognieÅÄ koÅnierzyka i nie podrzeÄ spodni na kolanach''. Jak to wykonaÄ?
+To tÅo, ta atmosfera zakÅadu, nerwowa elektrycznoÅÄ kobiecego niedosytu, te typy galicyjskich goÅci (mocno już zresztÄ âzbaÅucczone''), ta zabawa âw chowanego'' polegajÄ ca na tym, iż kuracjusz jedzie z dalekich stron za ciÄżkie pieniÄ dze do lecznicy sÅynnej surowym regulaminem, aby nastÄpnie caÅÄ chytroÅÄ obróciÄ na oszukiwanie tegoż regulaminu; te wiktuaÅy sprowadzane po kryjomu z miasteczka, niewinne âorgie'' z sardynkami, homarem i szampanem urzÄ dzane sekretnie w nocy; te fabrykowania przeróżnych lekarstw za pomocÄ szczypty cukru i soli, co w medycynie nosi poetycznÄ nazwÄ psychoterapii, âleczenia duszy'' â to wszystko odmalowane jest dowcipnie i barwnie.
+Wreszcie gotujÄ c siÄ opuÅciÄ wyspÄ, Odys rabuje jeszcze, co siÄ tylko da, podpala paÅac i zabija króla; ale król zjawia siÄ jego oczom promienny, ze skrzydÅami u ramion i w odmÅodzonej postaci, nieÅmiertelny i triumfalny, albowiem on jest â MiÅoÅÄ. U boku jego w tej apoteozie idealizmu znajduje siÄ córka Aglaja oraz jeden z towarzyszy Odysa, Euryloch, który sprzeniewierzyÅ siÄ swoim, aby (w zaledwie zresztÄ muÅniÄtym epizodzie) szczypaÄ kwiatki lotosu z uduchowionÄ AglajÄ .
+Karolka, prosta ale Åadna dziewczyna kochajÄ ca siÄ skrycie w malarzu, robi potajemnie, co może, aby mu uÅatwiÄ Å¼ycie: poczÄ wszy od troski o jego bieliznÄ, aż do sztuki zÅota, którÄ mu podsuwa ukradkiem.
+Za każdym razem, gdy piszÄ o teatrze, mam uczucie, że wszedÅem w goÅcinny dom, gdzie mnie podjÄli, jak zdoÅali najlepiej, przystroili siÄ jak mogli, ugoÅcili, jak ich byÅo staÄ, utoczyli niemal żywej krwi swojej, a ja mam na odchodne wydziwiaÄ na to przyjÄcie i wytykaÄ: to byÅo takie, to owakie. I tak przez caÅy rok, bo przecież nic siÄ nie odmieni!
+ByÅem raz Åwiadkiem, jak ktoÅ musiÅ StanisÅawa WyspiaÅskiego do kieliszka wódki, wówczas kiedy poeta już podupadÅy na zdrowiu przestaÅ jej zupeÅnie używaÄ. âNie pijÄ'', odrzekÅ. âDla fantazji!'', zachÄcaÅ go natrÄt. Na to WyspiaÅski odparÅ cichutko ze swoim uÅmieszkiem: âJa fantazjÄ mam zawsze, a po wódce mnie gÅowa boli''.
+JednÄ chciaÅbym uczyniÄ uwagÄ, zaznaczajÄ c, iż zdajÄ sobie sprawÄ z trudnego w dzisiejszej dobie poÅożenia i dyrekcji, i artystów. Mianowicie, niektóre stroje mÄskie pozostawiaÅy nieco do życzenia. âÅwiatowy'' czÅowiek spÄdzajÄ cy póŠżycia w towarzystwie kobiet nie powinien zdradzaÄ różnych braków. Nie można np. nosiÄ do fraka jasnego, pstrokatego paltota. Wiem o tym dobrze, bo sam tak chodziÅem w niewinnoÅci ducha, aż pewna wykwintna pani, której towarzyszyÅem do teatru Scala w Mediolanie, powiedziaÅa mi wprost, że jÄ kompromitujÄ: musiaÅem sobie sprawiÄ Åliczny, czarny paltocik na jedwabnej podszewce, który mam dotÄ d i wkÅadam na wielkie uroczystoÅci. Nie wolno też podobno mÄżczyźnie nosiÄ brÄ zowych poÅczoch do czarnych trzewików, ale tego nie jestem już tak pewny. Może by dyrekcja, która tyle poÅwiÄciÅa wkÅadów dla estetycznej strony nowego teatru, dopeÅniÅa dzieÅa, uÅatwiajÄ c artystom dociÄ gniÄcie tych drobiazgów do poziomu caÅoÅci.
+ntrygowaÅo mnie mianowicie, dlaczego w naszych uniwersytetach gruntowne studium jÄzyka i literatury francuskiej wstydliwie zastÄpuje jakaÅ romanistyka silÄ ca siÄ o to, aby z najżywszej mowy i literatury w Åwiecie uczyniÄ jÄzyk martwy na równi ze starogreckim lub sanskrytem; aby skupiÄ pracÄ uczniów na odcyfrowywaniu tekstów z gÅÄbokiego Åredniowiecza, koÅczyÄ zaÅ najczÄÅciej znajomoÅÄ literatury francuskiej tam, gdzie siÄ ta literatura wÅaÅciwie zaczyna. Francuz objaÅniÅ mnie, że romanistyka na uniwersytetach jest w tym ujÄciu wynalazkiem niemieckim, jako iż Niemcom nie tyle idzie o samÄ literaturÄ francuskÄ , ile o docieranie do tych mrocznych punktów, gdzie obie literatury, niemiecka i francuska, schodzÄ siÄ u wspólnego pnia, przy czym oczywiÅcie odgrywajÄ rolÄ i szowinistyczne zakusy rewindykowania tego i owego zabytku na rzecz Niemiec.
+W którymÅ z rozdziaÅów Pantagruela snuje Rabelais jednÄ ze swoich najgenialniejszych i najgÅÄbszych fantazji na temat, czym byÅby Åwiat bez dÅugów. Otóż trzeba by chyba zapożyczyÄ pióra od tego starego mistrza, aby odmalowaÄ, czym byÅby Åwiat bez alkoholu. To straszne!
+âPanie asystencie, proszÄ do mnie, proszÄ mnie nakryÄ'', âpanie asystencie, proszÄ mnie zważyÄ''; ânie, nie, nikt inny tylko sam pan asystent'' etc., etc. I pan asystent goni, nakrywa, waży, elektryzuje, masuje, uÅmiecha siÄ czarujÄ co a poufnie, spieszy do ogrodu, aby przenieÅÄ pannÄ StasiÄ, która rzekomo nie może chodziÄ, ale w chwilÄ potem, podczas gdy asystent jeszcze dyszy zmÄczony dźwiganiem, ta sama panna Stasia, pokÅóciwszy siÄ o coÅ +z maÅÄ LilusiÄ Bierstockel, pÄdzi za niÄ lekko jak sarenkaâ¦
+Ale to samo stare, sceptyczne sÅoÅce musiaÅo siÄ wzdrygnÄ Ä ze zdumienia, otrzymawszy na wÅasnym szczerozÅotym drucie wiadomoÅÄ z Ziemi o niesÅychanej uchwale zapadÅej Åwieżo w Ameryce PóÅnocnej. Mam na myÅli bill znoszÄ cy od dnia 3 lipca br. w zupeÅnoÅci produkcjÄ i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkÄ d to sÅoÅce przyÅwieca naszemu globowi, jeszcze nie byÅo.
+Czyżby na naszej scenie tÅukÅa siÄ gdzieÅ jeszcze owa faÅszywa, pokÄ tna i dawno zarzucona âteoria'', iż wiersz trzeba mówiÄ w ten sposób, âaby go jak najmniej byÅo znaÄ''? Wiersz traktowany nie jako wiersz staje siÄ najwiÄkszym nonsensem; z narzÄdzia harmonii zmienia siÄ w źródÅo niepokoju i mÄki sÅuchacza.
+Å»yjemy w dniach tak gigantycznych przewrotów, jesteÅmy tak stÄpiali na âsensacje'' dziejowe, iż wypadki najbardziej doniosÅe, takie które w innych okolicznoÅciach dostarczyÅyby tematu do roztrzÄ saÅ na caÅe miesiÄ ce, przechodzÄ niemal bez wrażenia. I tak wÅród radosnych okrzyków witajÄ cych narodziny pokoju, na wpóŠprzesÅoniÄty wydarzeniami politycznymi, speÅniÅ siÄ fakt doniosÅoÅciÄ moralnÄ przerastajÄ cy wszystko to, co siÄ staÅo w ostatnich piÄciu latach. Czemyże bowiem byÅa ta wojna Åwiatowa? Jednym z olbrzymich kataklizmów, jakie ludzkoÅÄ tyle razy przechodziÅa; różniÄ cym siÄ od innych â dziÄki nowoczesnej technice â iloÅciowo, ale nie jakoÅciowo. PatrzÄ c naÅ, to sÅoÅce, które oglÄ daÅo ofensywy Aleksandra Wielkiego, żywe tanki Hannibala, walki triumwirów o panowanie nad Åwiatem, pochód Tamerlana +i Atylli, to sÅawne wreszcie âsÅoÅce spod Austerlitz'', nie musiaÅo byÄ zbytnio wzruszone.
+I niech mi ktoÅ nie cytuje Cudzoziemszczyzny, nie mówi, że Polak powinien byÄ tylko Polakiem, bo to byÅby frazes i oszukiwanie samych siebie. Nie chodzi o âdoradzanie'' Polsce jakichÅ obcych wpÅywów, ale faktem jest, iż wpÅywy istniaÅy u nas zawsze i zapewne istnieÄ bÄdÄ dÅugo; chodzi o to, jakie. DÅugo jeszcze Polska bÄdzie siÄ musiaÅa myÅlÄ opieraÄ o Zachód, czy to dla swej âmÅodszoÅci cywilizacyjnej'', o której pisaÅ Szujski, czy dla zaniedbania mnóstwa pól przez lata niewoli, czy dla innych braków, do których moja ambicja narodowa niechÄtnie pozwala mi siÄ przyznaÄ. Z koniecznoÅci czeka nas wybór. Znajdujemy siÄ poniekÄ d na rozstajnych drogach; wszystkie dziaÅy naszego życia ÅwiÄcÄ swoje narodziny; od nas zależy, czy wróżkÄ chrzestnÄ przy kolebce tego życia bÄdzie peÅna rozumu i wdziÄku Paryżanka, czy też straszÄ cy jeszcze tÅusty upiór ciÄżkiej Germanii.
+Ale w cieniu tego silnego mÄżczyzny żyje kobieta, istota o gÅadkich licach i o drobnych dÅoniach, tak wiotka i delikatna, jak on jest mocny i tÄgi. I widzimy to wrażliwe, jasnowÅose stworzenie w chwili, gdy otrzymuje list mÄża, gdy blask korony oÅlepia nagle jej oczy. A korona ta nie jest dla niej â jak dla niego â arkÄ tajemnych przeznaczeÅ narodów, olbrzymim rozszerzeniem platformy czynu, ale jest par excellence biżuteriÄ , bezkonkurencyjnym nowym kostiumem. W jednym bÅysku duszÄ jej przeszywa pragnienie, myÅl; tylko ta sama myÅl, która w duszy mÄżczyzny Åamie siÄ o tyle zapór, tutaj nie napotyka w drodze â nic.
+Zbrodnia? Czyż to pojÄcie istnieje dla kobiety? Zbrodnia jest naruszeniem milczÄ cej umowy spoÅecznej; czyż ona kiedy podpisywaÅa tÄ umowÄ? Wychowanie spoÅeczne, które gÅÄboko przeksztaÅciÅo duszÄ mÄżczyzny, zaledwie obÅaskawiÅo nieco kobietÄ: na widok bliskiego Åupu dusza jej prÄży siÄ caÅÄ siÅÄ swego instynktu jak pantera do skoku.
+Daleki zresztÄ jestem od tego, aby tzw. âlekki repertuar'' uważaÄ za synonim pÅytkoÅci lub trywialnoÅci. âRodzaje'' w sztuce przechodzÄ swoje ewolucje; byÅ czas, kiedy wszechwÅadnie panowaÅa tragedia w piÄciu aktach wierszem; obecnie sztuka dramatyczna raczej żegluje pod flagÄ komedii, bardziej odpowiadajÄ cej inteligentnemu sceptycyzmowi dzisiejszego czÅowieka. Jest to, trzeba przyznaÄ, forma ze wszystkich najbardziej giÄtka i szeroka; tragedia nie może nas rozÅmieszyÄ (chyba mimo woli), podczas gdy komedia może na przemian bawiÄ, rozmarzaÄ, uczyÄ, wzruszaÄ. Jakże nikÅÄ zresztÄ bywa niekiedy Åcianka, która jÄ dzieli od dramatu: czyż nie wystarczy po prostu zmieniÄ zakoÅczenie w SkÄ pcu Moliera, aby tÄ komediÄ przeksztaÅciÄ w dramat, i to jeden z najbardziej ponurych? A we wczorajszej Kobiecie bez skazy, czy nie doÅÄ byÅoby w tym celu pocisnÄ Ä po prostu cyngiel rewolweru w rÄkach mÅodego gÅuptaska, Kaswina? Ale po co to czyniÄ? To, że skoro brauning jest nabity, może wystrzeliÄ, to każdemu wiadomo; czyż nie lepiej siÄ uÅmiechnÄ Ä? Dwa strzaÅy z rewolweru to bÅÄ d mÅodoÅci Rittnera w jego MaÅym Domku.
+Komedia umie dziÅ pomieÅciÄ niemal wszystko. Dlatego sÄ dzÄ, iż w skromnych ramach swego programu nowy teatrzyk ma przed sobÄ szerokie pole możliwoÅci. Otwarcie jego witamy z sympatiÄ i przyjmujemy z zaufaniem zapowiedź dyr. DÄ browskiego, iż w swoim zakresie scenka ta szczerze sÅużyÄ bÄdzie literaturze i sztuce. ObecnoÅÄ jej może tylko wyjÅÄ na dobre ogólnej naszej atmosferze teatralnej, wytwarzajÄ c zdrowe wspóÅzawodnictwo: stojÄ ca woda monopolu i zadowolenia z siebie rzadko bywa dodatnim i twórczym elementem.
+Co do artysty, ten spadÅ z deszczu pod rynnÄ: z tÄsknot ducha w tÄsknoty ciaÅa. Roman tÄskni wszystkimi fibrami mÅodoÅci za RenÄ , liczy godziny od jednego zjawienia listonosza do drugiego. A twórczoÅÄ, talent? Nie odnosimy wrażenia, aby siÄ miaÅy o wiele lepiej; wprawdzie âRubikon'' zamieszcza pochwalne hymny o ostatnich pracach artysty, ale artykuÅy te wyszÅy spod pióra â Podelskiej. I harmonia dusz tej pary â ciÄ gle bowiem przebywajÄ jedynie w sferze harmonii dusz â zmÄ ciÅa siÄ; mÄ cÄ jÄ akcenty poziomych tÄsknot za RenÄ spotÄgowanych paromiesiÄcznÄ rozÅÄ kÄ . Naraz, wÅród doÅÄ sobie kwaÅnej wymiany myÅli Romana z PodelskÄ , drzwi otwierajÄ siÄ, zjawia siÄ Rena strojna jak kwiat, pachnÄ ca mÅodoÅciÄ , wabniejsza niż kiedykolwiek. Wraca niby po swoje kufry; w rzeczywistoÅci jednak pragnie, nim namyÅli siÄ na otwierajÄ ce siÄ przed niÄ praktyczne maÅżeÅstwo z filistrem, widzieÄ jeszcze Woryckiego, wyczytaÄ, co to spotkanie ujawni w nim i w niej samej. Gotowa byÅaby zostaÄ, ale â jako żona. Artysta stoi na rozdrożu miÄdzy âciaÅem'' a âduszÄ ''; pierwsze wydziera siÄ do Ålicznej Reny, drugiej trudno siÄ obejÅÄ bez narkotyku, subtelnego kadzidÅa, do jakiego przyzwyczaiÅa go literatka. W naiwnym egoizmie próbuje znaleÅºÄ wyjÅcie w takim podziale terytorialnym: Renie ofiaruje panowanie w pokoju sypialnym, Podelskiej w pracowni. Rena ironicznie odtrÄ ca ten podziaÅ i odchodzi, tym razem bez powrotu; PodelskÄ zrozpaczony artysta sam âwylewa'' z pracowni; i zostaje na tym pogrzebie pragnieÅ i ciaÅa, i duszy sam â z KarolkÄ , którÄ na zÅoÅÄ losom zaprasza do przygotowanego dla innej obiadu. Jak siÄ ta stypa skoÅczy, Åatwo zgadnÄ Ä.
+A Rena? Rena wychodzi za mÄ Å¼ za swego przedsiÄbiorcÄ; może, może spotkajÄ siÄ i jeszcze z Woryckim â o ile bÄdzie sÅawny. Podelska napisze powieÅÄ o tym wszystkim, czego miÄdzy nimi â nie byÅo.
+SielankÄ tÄ mÄ ci brutalnie zgraja wygÅodzonych żoÅdaków-tuÅaczy spragnionych wina, miÄsiwa, rozpusty i Åupu. Pierwsze zetkniÄcie dwóch Åwiatów znaczy siÄ krwiÄ i zbrodniÄ . Odys morduje bezmyÅlnie królewskiego syna, po czym w nikczemny sposób uczyniwszy ofiarÄ swej zbrodni towarzysza broni, umie obÅudnymi sÅowami pozyskaÄ ufnoÅÄ szlachetnego króla. Stopniowo brutalna stopa najeźdźcy coraz Åmielej depce wolnÄ ziemiÄ; stada baranów, rzekomo przeznaczone przez nich na bÅagalne ofiary, padajÄ pod nożem, a weÅna Åaduje wysoko statki Odysa. Aby utuczyÄ swoje stada ÅwiÅ, a zarazem podaÄ mieszkaÅców w tym ciÄższÄ zawisÅoÅÄ, ten herszt zgrai okupantów nie waha siÄ spaÅÄ Åwiniami ÅwiÄtych lotosów. Wreszcie gotujÄ c siÄ opuÅciÄ wyspÄ, Odys rabuje jeszcze, co siÄ tylko da, podpala paÅac i zabija króla
+A zresztÄ ! Czy przyjdzie komu do gÅowy zaprzeczyÄ, iż Paryżanka Becque'a jest w swoim rodzaju arcydzieÅem? Czemuż by jej daleka kuzynka znad PeÅtwi, bohaterka wczorajszej sztuki, miaÅa mieÄ inne prawa? Dlatego że z âgorszej sfery'', że biedniejsza, mniej wykwintna? A gdzie równoÅÄ, gdzie demokracja? Co dzisiaj sfera, wykwint, nawet majÄ tek! Ani siÄ spodziewamy, kto na tej huÅtawce, na której dziÅ jesteÅmy, bÄdzie jutro na dole, kto na górze. Taki Fedycki na przykÅad z wczorajszej sztuki. To tylko źle zrobiÅ, że za wczeÅnie wyjechaÅ do Monaco. Gdybyż byÅ zostaÅ na miejscu, we Lwowie! Dzisiaj dopiero otwarÅoby siÄ dla niego pole, dziÅ pÅywaÅby jak ryba w wodzie. Już go widzÄ, jak byÅby bohaterem âafery'' automobilowej, skórzanej, tÅuszczowej, czy ja wiem zresztÄ , jakiej jeszcze. Bo jednak mimo swego âukraiÅskiego'' nazwiska Fedycki byÅby pozostaÅ przy nas: przytuliÅaby go goÅcinnie jakaÅ centrala lub intendentura.
+Kiedy w czasie wojny peÅniÅem obowiÄ zki na wojskowej stacji opatrunkowej, miaÅem pod swoimi rozkazami celujÄ cÄ studentkÄ drugiego roku medycyny, bardzo skromnÄ i dobrze wychowanÄ panienkÄ. Jednego razu, wszedÅszy do jej sÅużbowego pokoiku, zastaÅem jÄ pochylonÄ nad podrÄcznikiem lekarskim; rycina przedstawiaÅa jakiÅ szczegóŠanatomii mÄskiej. ZapytaÅem póÅżartem, czy ta nauka nie depoetyzuje w jej oczach mÄżczyzny i miÅoÅci. Panienka zamyÅliÅa siÄ chwilÄ i rzekÅa poważnie:
+âWie pan, że nie. To tak jak kwiat: można siÄ uczyÄ botaniki, znaÄ budowÄ wszystkich sÅupków i prÄcików, a mimo to barwa i zapach zostaje. To sÄ zupeÅnie różne rzeczy''.
+Bardzo samodzielnym i ÅmiaÅym byÅo wprowadzenie w scenÄ somnambulizmu akcentów jakby dzieciÄcej skargi: byÅ to niby intuicyjny refleks sÅów Lady Makbet z drugiego aktu, iż zdoÅaÅaby może sama zabiÄ króla, gdyby nie to, że byÅ we Ånie âtak do jej ojca podobny''
+Jestem czÅowiekiem starej daty, dlatego też wzrosÅem w przekonaniu, że powstanie nowego teatru lub zgoÅa przeniesienie go z jednego gmachu do drugiego jest to sprawa wymagajÄ ca lat co najmniej â piÄtnastu. Zaczyna siÄ od lekkich dreszczyków, zwiÄ zanych z fizjologicznÄ tajemnicÄ poczÄcia projektu; nastÄpnie, piano, piano, jak mówi nieoszacowany Bazylio w Cyruliku, projekt nabiera coraz bardziej okreÅlonych ksztaÅtów: wchodzi w ważnÄ fazÄ dyskusji nad wyborem miejsca. Ta faza trwa okoÅo lat piÄciu, ile że kwestia topograficzna przybiera zabarwienie wybitnie polityczne i wciÄ Å¼ zmienia oblicze zależnie od âugrupowania stronnictw''. Wreszcie miejsce szczÄÅliwie wybrano â o ile można tak, aby przy tym skazaÄ na zburzenie najwiÄkszÄ iloÅÄ bezcennych zabytków architektury â rzecz dojrzewa do fazy konkursu, w której przebywa przez dalszych lat kilka. Na koniec, kiedy już fakt powstania nowego przybytku sztuki przeszedÅ niemal w dziedzinÄ mitu â ile że znaczna czÄÅÄ osób, które pamiÄtaÅy poczÄ tki sprawy, wymarÅa â pojawia siÄ pewnego dnia na pustym placu kupka cegieÅ, wyrasta z wolna oparkanienie z desek i â znowuż po szeregu lat â rodzi siÄ monumentalna budowla, aby daÄ poczÄ tek namiÄtnej, ÄwierÄ wieku trwajÄ cej dyskusji, czy jest ozdobÄ , czy oszpeceniem miasta.
+To dopiero czÄÅÄ materialna, a teraz strona duchowa. Ta urasta w ksztaÅt mistycznej piramidy, na której wierzchoÅku sterczy dekoracyjnie gÅowa miasta; poniżej jako dalsze czÅony prezydium, rada, przeróżni referenci, komisje, subkomisje, aż wreszcie u samej nasady wieniec dyrektorów: dyrektor administracyjny (od sprawowania rzÄ dów), dyrektor odpowiedzialny (od brania w skórÄ), dyrektor techniczny, literacki czy ja wiem, jaki wreszcie!⦠I caÅa ta olbrzymia góra powagi, wÅadcy i dostojeÅstwa rodzi co dwa tygodnie maÅÄ , maleÅkÄ myszkÄ z zakrÄconym ogonkiem.
+I to uczucie udziela siÄ nam tym bardziej przez to, iż najczÄÅciej Rittner obiera sobie ciasne, szare Årodowisko, w którym ludzie gnÄbiÄ siÄ wzajem i drÄczÄ bez wielkoÅci, i tÅukÄ gÅowÄ o szybÄ, kiedy próbujÄ jak ptaki lecieÄ ku sÅoÅcu piÄkna.
+Jakoż pierwszy akt upÅywa nam w pogodzie ducha i szczerej wesoÅoÅci, czekamy drugiego peÅni najlepszych nadziei. Ale oto staje siÄ rzecz dziwna i trudna do pojÄcia u tak wytrawnej znawczyni ekonomii scenicznej jak p. Zapolska. Mianowicie, w chwili gdy autorka wystrzelaÅa wszystkie niemal race konceptów, gdy szmermele i mÅynki ogniste obracajÄ siÄ coraz wolniej â wówczas zaczyna siÄ dopiero sama âakcja''!
+I ta akcja jest blada, konwencjonalna i niezajmujÄ ca.
+âWujaszek'' Sarcey w przystÄpie paradoksalnej weny przeprowadziÅ raz tezÄ â a to na podstawie setek razy, które, jak twierdzi, oglÄ daÅ Tartuffe'a na wszelakiego rodzaju scenach â iż ze wszystkich sztuk Moliera jest to najbardziej âbiorÄ ca'' i że âgra siÄ po prostu sama''. Trafne może to byÄ w tym zrozumieniu, iż akcja ÅwiÄtoszka jest tak żywotna, a Årodki, jakimi operuje autor, tak proste i silne, że same przez siÄ, prawie bez wspóÅdziaÅania aktora, przykuwajÄ widza. W istocie jednak dla prawdziwego odtworzenia jest to sztuka bardzo trudna, przedstawia niezmiernie szerokÄ skalÄ dla kunsztu gry aktorskiej, czego dowodem caÅa literatura, jaka spiÄtrzyÅa siÄ we Francji koÅo każdego niemal sÅowa, każdej intonacji w tej komedii. StokroÄ jeszcze, oczywiÅcie, trudniejszym jest granie jej u nas, gdzie praca reżyserii i artystów nie jest przyczynkiem osobistej inwencji do dawnych, we krwi każdego francuskiego aktora bÄdÄ cych tradycji, ale gdzie wszystko, od poczÄ tku do koÅca, trzeba stworzyÄ.
+Idealizmowi p. Szukiewicza nie można by nic zarzuciÄ, chyba to, że jest konwencjonalny i brzmi cokolwiek faÅszywie. A także rozdziaÅ ten, wykreÅlony pomiÄdzy idealistycznÄ a materialistycznÄ koncepcjÄ Åwiata, wydaje mi siÄ prostolinijny. Nie żyjemy, niestety, na wyspie szczÄÅliwoÅci, ale na opornie rodzÄ cej ziemi, która wydaje lotosy ideaÅu tylko o tyle, o ile jÄ obficie nawieÅºÄ krwiÄ i gnojem.
+Ani w gÅowie PerzyÅskiemu braÄ serio osoby dwojga posÅów do sejmu, âprawicowca'' Burskiego i âpepeeski'' Jadwigi ÅazaÅskiej, których losy zagnaÅy do dwóch przeciwnych obozów, a którzy pojednani miÅoÅciÄ postanawiajÄ z koÅcem sztuki wystÄ piÄ ze swych stronnictw, aby utworzyÄ wÅasnÄ partiÄ politycznÄ zÅożonÄ tylko â z ich dwojga. âAleż taka partia nie bÄdzie miaÅa żadnego znaczenia!'', kwestionuje Jadwiga. âW sejmie, w którym najważniejsze uchwaÅy przechodzÄ jednym gÅosemâ¦'' â odpowiada z przekonaniem Burski â ââ¦dwa gÅosy to potÄga. BÄdziemy jÄzyczkiem u wagi''. Zabiegi trzech kobiet poruszanych miÅoÅciÄ , próżnoÅciÄ i nienawiÅciÄ okoÅo nominacji p. KieÅbik de KieÅbikowskiego stanowiÄ âwÄzeÅ dramatyczny'' sztuki bÄdÄ cej w tej czÄÅci wiernym, a podobno zgoÅa niewyczerpujÄ cym odbiciem obecnej warszawskiej babokracji; dopeÅnia zaÅ tÅa szereg karykaturalnych, ale zrÄcznie i z podkÅadem rzeczywistoÅci pochwyconych typów. A wiÄc minister zapracowany organizowaniem strajków; sekretarka jego, ekskucharka, czuwajÄ ca nad towarzyskimi formami dygnitarza; szlachcic-paskarz sypiÄ cy w ministerstwach dziesiÄ tkami tysiÄcy w zamian za certyfikaty wywozu; Åwiatowa dama znajdujÄ ca w sobie równe skarby lirycznego entuzjazmu dla Bergsona, tanga i dla âodradzajÄ cej siÄ ojczyzny'' jako ostatniej nowalii sezonu etc.
+PamiÄtam zwÅaszcza jak przez mgÅÄ jedno takie przedstawienie grane przez wybornych artystów, a zarazem jedno z najgorszych przedstawieÅ Ålubów, jakie w życiu widziaÅem: z caÅego wieczoru zostaÅ mi we wrażemu tylko jakiÅ monstrualny kok na gÅowie Anieli (zapewne bardzo wierny) oraz tupety i kurtki Gustawa, w których âstylowe'' wiercenie kuperkiem pochÅonÄÅo caÅÄ uwagÄ utalentowanego artysty.
+Dobrze uczyniÅy obie sceny krakowskie, iż pierwszy rok teatralny w niepodlegÅej Polsce rozpoczÄÅy arcydzieÅem Fredry. Bo Fredro to wielka poezja polska, nie ta zrodzona z niewoli i mÄki, patologiczna i wzniosÅa, natchniona i obÅÄ kana w swojej monomanii, nie ta, której duch narodu zawdziÄcza swoje ocalenie, ale i swoje straszliwe skrzywienie zarazem; ale ta Polska odwieczna, po której ów epizod krwi i haÅby spÅynÄ Å, nie znaczÄ c na niej Åladów, tak jak spÅynÄ Å bez Åladu po glebie oranej przez polskiego chÅopa; ta Polska, która otwiera nam ramiona dzisiaj. Tej niespożytej polskoÅci, jaka kryje siÄ w uÅmiechu Fredry, nie doÅÄ rozumiano za jego życia, nie prÄdko zrozumiano i po jego Åmierci. PojÄcie wielkoÅci, poezji utożsamiÅo siÄ z wyrazem bólu narodowego lub nawet z jego gestem, niejeden âwieszcz'', nie zawsze nawet najczystszej wody, który górnie rozdzieraÅ szaty nad losem ojczyzny, przesÅoniÅ tedy FredrÄ naszemu sercu i pamiÄci. Fredro szat nad ojczyznÄ nie rozdzieraÅ, bo on niÄ byÅ; najgÅÄbiej może, bo bezwiednie. I byÅ jednym z najwiÄkszych polskich artystów, tym, którego nazwisko możemy bez cienia szowinizmu postawiÄ obok pierwszych nazwisk Åwiata. PrzeÅom, jaki dziÅ zaszedÅ w naszym życiu narodowym, stanie siÄ nieodzownie zaczÄ tkiem ogromnych przemian polskiej myÅli i odczuwania, także i w zakresie retrospektywnym; jestem przekonany, że wiele relikwii polskiej literatury spokojnie w proch zetleje w swoich relikwiarzach, podczas gdy imiÄ Fredry, nieprzesÅaniane już przez mgÅy i dymy narodowych smutków, jaÅnieÄ nam bÄdzie coraz żywszym blaskiem wielkiej sztuki, jak we Francji imiÄ Moliera.
+drugi raz na salonach warszawskich, gdzie Andrzej ma sposobnoÅÄ broniÄ jej czci przed natarczywoÅciÄ podpitych magnatów. Ale w szlachetnym ferworze on, prosty oficer, dobyÅ szabli na jeneraÅa artylerii SapiehÄ i na wszechpotÄżnego hetmana Branickiego; grozi mu zguba.
+OdkÅadajÄ c do jutra przyjemnoÅÄ zdania sprawy z pierwszych przedstawieÅ, koÅczÄ jeszcze maÅÄ uwagÄ . Mówiono w ostatnich czasach wiele o różnych âreformach teatralnych''; otóż ja chciaÅbym jednÄ tylko zaproponowaÄ reformÄ, ale zasadniczÄ i bardzo doniosÅÄ . Mianowicie: zerwijmy ze zwyczajem chodzenia do teatru, a zwÅaszcza na farsÄ, na gÅodno. Nikt nie zastanawiaÅ siÄ może, do jakiego to stopnia oddziaÅuje na psychikÄ widza. Mnóstwo nieporozumieÅ pomiÄdzy scenÄ a widowniÄ polega na tym, iż dana sztuka pisana byÅa dla osób, które jadÅy dobry obiad o godz. siódmej wieczór, podczas gdy sÅuchajÄ jej ludzie, którzy jedli o pierwszej w poÅudnie, i to lichy. Stanowczo tedy należy wieczerzaÄ przed teatrem; po teatrze, kto ma ochotÄ i Årodki po temu, może jeszcze przetrÄ ciÄ coÅ lekkiego, ale przed teatrem zjeÅÄ koniecznie! Jeżeli pora za wczesna, zwróÄmy siÄ do dyr. DÄ browskiego z proÅbÄ , aby jeszcze nieco opóźniÅ godzinÄ rozpoczÄcia przedstawieÅ: jestem przekonany, że ten dobry, pulchny czÅowiek wyrozumie nas i nie odmówi tego. A ja nawet nie bÄdÄ dla siebie Å¼Ä daÅ tego tytuÅu, tak poszukiwanego przez osoby bez okreÅlonych kwalifikacji: REFORMATORA TEATRU.
+CaÅoÅÄ przedstawienia szÅa skÅadnie, z wyjÄ tkiem klaki, która dziaÅaÅa nie doÅÄ dyskretnie i inteligentnie: nie wiem, czyj to wydziaÅ, ale trzeba by to wycieniowaÄ.
+Dlatego zatarÅa siÄ granica miÄdzy tragediÄ a komediÄ ; życie w ujÄciu scenicznym staÅo siÄ kalejdoskopem, w którym, już nie jak u Szekspira, przesuwajÄ siÄ pomieszane tragiczne i komiczne epizody życia, ale w którym te same postacie budzÄ kolejno Åmiech, grozÄ i litoÅÄ; w którym ci sami ludzie sÄ na przemian dla nas niby marionetki tekturowe podrygujÄ ce Åmiesznie na swej nitce, to znów niby bolesne ofiary rozpiÄte na krzyżu życia.
+Nieraz dumaÅem nad mitem Noego i zawsze dochodziÅem do wniosku, że nie może byÄ przypadkowym zbiegiem okolicznoÅci fakt, iż ten wÅaÅnie patriarcha, w którego osobie ludzkoÅÄ ÅwiÄci pojednanie z Bogiem, jest zarazem odkrywcÄ winnej latoroÅli. To Bóg, skarawszy okrutnie rodzaj ludzki, ulitowaÅ siÄ nad nim i szczÄÅcie, które z winy swego upadku czÅowiek na zawsze postradaÅ, raczyÅ mu wróciÄ bodaj w postaci zÅudy. WejrzaÅ Bóg, iż czÅowiek raz skażony grzechem niezdolny jest jasno patrzeÄ w twarz ni Jemu, ni sobie, ni reszcie stworzenia, że życie jego musi pozostaÄ smutne i zbrodnicze, o ile od czasu do czasu nie zamgli sobie oczu marzeniem o tym, czym byÅ kiedyÅ; o ile w soku winnej jagody nie zdoÅa wyczarowaÄ odbicia tej tÄczy, która zabÅysÅa mu na niebie jako znak pojednania. Tak, to dar boski, a że czÅowiek tego boskiego daru nadużyÅ, czyż to dziw?⦠Czegóż bo czÅowiek nie potrafiÅ nadużyÄ!
+W czasie tej szermierki âzaistniaÅ'' â mówiÄ c galicyjskim stylem urzÄdowym â w każdym z dwojga stan fizjologiczny podatny do przyjÄcia haseÅ przeciwnej strony: âkobietÄ bez skazy'' bowiem trawi nieustanna tÄsknota miÅosna, podczas gdy uwodziciel odczuwa w swoim uciÄ Å¼liwym zawodzie pierwsze objawy przesytu i znużenia. Ale dÄ Å¼Ä c tak wzajem ku sobie â mijajÄ siÄ⦠Przez ironiÄ losu tej samej nocy, w której w Halskim dojrzaÅ zamiar poproszenia o rÄkÄ Reny jako tej âczystej, nieskalanej'' â ona przejÄta jego teoriami i pchniÄta poniekÄ d przezeÅ na tÄ drogÄ, zostaje przelotnÄ kochankÄ mÅodego żóÅtodzióba, Kaswina. Halski cofa siÄ, uprowadzajÄ c w dodatku chÅopczyka; a Renie opuszczonej przez obu adoratorów nie pozostaje â wedle ironicznego okreÅlenia kuzynki â nic, jak tylko âprzenieÅÄ siÄ do innego miasta, aby tam dalej udawaÄ â kobietÄ bez skazy''.
+Ten epizod z Kaswinem jest najlepszy w caÅej sztuce. W którymż salonie Åwiatowej âlali'' â jak Kaswin nazywa pieszczotliwie RenÄ â nie ma tego dwudziestoletniego chÅopca kochajÄ cego z owÄ czujnoÅciÄ fizycznÄ , z jakÄ siÄ kocha w tym wieku, i zbierajÄ cego owoc reakcji nerwowych kobiety, która kocha innego i która przez ambicjÄ walczy zwyciÄsko ze swÄ miÅoÅciÄ ? W czym siÅa takiego cherubinka? W tym wÅaÅnie, że jest âbez konsekwencji'', a gÅównie w tym, że jest zawsze pod rÄkÄ ; byÄ zawsze pod rÄkÄ , to podobno w tych rzeczach olbrzymi atut.
+I jest tutaj, miÄdzy RenÄ a Kaswinem, znakomita scena, wybiegajÄ ca poza ramy tej doÅÄ bÅahej komedii i ocierajÄ ca siÄ o dramat. Po âupadku'' Rena patrzy na Kaswina z nienawiÅciÄ i wstrÄtem â zwÅaszcza odkÄ d wie, iż ten epizod grozi jej utratÄ Halskiego â tymczasem chÅopiec upojony posiadaniem szaleje z miÅoÅci. OdtrÄ cony brutalnie przez niÄ , podnosi rewolwer do ust, i czujemy że, to na serio: wówczas Rena gestem pokazujÄ c mu drzwi krzyczy owym twardym, prawdziwym gÅosem kobiety, którego, kto go raz sÅyszaÅ w życiu, nie zapomni nigdy: âNa schody z tym!''. To jeden z tych Åwietnych skrótów, które, w jednym sÅowie otwierajÄ dalekie perspektywy i które stawiajÄ ZapolskÄ w rzÄdzie skoÅczonych majstrów sceny.
+Z przymiotów Zapolskiej jako komediopisarki wypÅywa naturalnym sposobem to, iż daje ona Åwietne role. Każde sÅowo gra, ani jedno zdanie nie jest czczÄ gadaninÄ , w którÄ aktor musi wstrzykiwaÄ litrami wÅasnÄ krew, aby jej nadaÄ pozory życia.
+WystrzelaÅa na poczÄ tku caÅÄ amunicjÄ (lub może raczej nie starczyÅo jej na trzyaktowÄ sztukÄ), wskutek czego w miarÄ rozwoju tematu zainteresowanie zamiast rosnÄ Ä, sÅabnie. Nie jest go w stanie podtrzymaÄ haÅaÅliwa scena âszampitrowania'' w akcie drugim (czy uważali paÅstwo, jak przy naszym systemie chodzenia do teatru na gÅodno dziwnie drażni, kiedy na scenie coÅ jedzÄ albo pijÄ ?);
+Nawet i liniÄ repertuaru warto nieraz dostroiÄ do osobistych warunków poszczególnych artystów. ZeszÅoroczny sezon byÅ â powiedzmy szczerze, skoro to już należy do historii â prowadzony pod wzglÄdem repertuarowym dosyÄ po omacku; miejmy nadziejÄ, że obecnie powoÅanie w tym celu osobnego âorganu'', który, na szczÄÅcie, jest nie tylko organem, ale i poetÄ , oddziaÅa korzystnie w tej mierze na sezon obecny.
+Rola Reny przypadÅa p. Pancewiczowej; zagraÅa jÄ bardzo przekonywajÄ co: czuÅo siÄ w tej modelce kobietÄ z rasy Daudetowskiej Safony, która, gdyby zechciaÅa, potrafiÅaby tak opleÅÄ biednego malarzynÄ swoim miÄkkim uÅciskiem, że by nieborak âani zipnÄ Å''.
+Gra artystów, artystek zwÅaszcza? Tu powinien bym odstÄ piÄ na chwilÄ gÅosu zawodowemu profesorowi estetyki lub anatomii, aby fachowym piórem oceniÅ âwalory artystyczne'', jakie w kÄ pielowych strojach przesunÄÅy siÄ na scenie przed naszymi oczyma. WidzieliÅmy rzeczy dziwne; widzieliÅmy wpóŠnago osoby, które przywykliÅmy szanowaÄ od dziecka; widzieliÅmy⦠ale nie, to już doprawdy przekracza granice krytyki literackiej.
+Jak już wspomniaÅem, p. Zapolska obeszÅa siÄ ze swym tematem doÅÄ niegospodarnie. WystrzelaÅa na poczÄ tku caÅÄ amunicjÄ (lub może raczej nie starczyÅo jej na trzyaktowÄ sztukÄ), wskutek czego w miarÄ rozwoju tematu zainteresowanie zamiast rosnÄ Ä, sÅabnie. Nie jest go w stanie podtrzymaÄ haÅaÅliwa scena âszampitrowania'' w akcie drugim (czy uważali paÅstwo, jak przy naszym systemie chodzenia do teatru na gÅodno dziwnie drażni, kiedy na scenie coÅ jedzÄ albo pijÄ ?); trzeci zaÅ akt jest, powiedzmy po prostu, pusty i nudny. Przyczynia siÄ do tego i dÅugoÅÄ sztuki nieproporcjonalna do jej wagi i treÅci. Trzy akty tej bÅahostki trwajÄ cztery godziny (mimo niezmienionej dekoracji), to znaczy tyle, co przedstawienie Hamleta! Nie mogÄ pojÄ Ä, w jaki sposób oÅówek dyrektorski, który przecież umie korzystaÄ ze swych uÅwiÄconych praw nawet wobec najwiÄkszych arcydzieÅ literatury, tym razem jakby zapomniaÅ o swym przywileju. Czyżby na próbach nikt nie spoglÄ daÅ na zegarek? Roi siÄ w Asystencie od caÅych âkwestii'', od caÅych scen niemal, które siÄ proszÄ o skreÅlenie lub o wydatne skróty. Jeżeli doÅwiadczona pracowniczka sceny odbiegÅa tym razem od zwykÅej swej zwartoÅci, należaÅo jÄ w tym wyrÄczyÄ, na czym sztuka zyskaÅaby ogromnie. (ÅciÅle biorÄ c, jest w niej materiaÅ na bardzo zabawnÄ jednoaktówkÄ).
+Ale to samo stare, sceptyczne sÅoÅce musiaÅo siÄ wzdrygnÄ Ä ze zdumienia, otrzymawszy na wÅasnym szczerozÅotym drucie wiadomoÅÄ z Ziemi o niesÅychanej uchwale zapadÅej Åwieżo w Ameryce PóÅnocnej. Mam na myÅli bill znoszÄ cy od dnia 3 lipca br. w zupeÅnoÅci produkcjÄ i użytek napojów wyskokowych. Tego, odkÄ d to sÅoÅce przyÅwieca naszemu globowi, jeszcze nie byÅo.
+Pijam na co dzieÅ tylko wodÄ z pobliskiego źródÅa; mogÄ miesiÄ ce, lata caÅe żyÄ dosÅownie bez kropli alkoholu; przemawiam tedy zupeÅnie bezinteresownie. WyznajÄ jednak, iż kiedy przeczytaÅem tÄ wiadomoÅÄ i zważyÅem jej możliwe konsekwencje, dreszcz mnie przeszedÅ. MiaÅem uczucie, że siÄ staÅo coÅ przerażajÄ cego, coÅ np. jak gdyby pod karÄ wiÄzienia wydano zakaz pisania wierszem lub też grania na jakimkolwiek instrumencie. WstrzÄ snÄÅo mnie zimno za caÅy Åwiat i nie byÅa mnie w stanie rozgrzaÄ nawet ta pocieszajÄ ca wiadomoÅÄ doÅÄ czona życzliwie z Paryża przez p. Antoniego Beaupré, iż âpewne miasto amerykaÅskie, od czasu wprowadzenia w nim zakazu alkoholu, spożywa rocznie trzy miliony galonów lodów i że wartoÅÄ produkcji ice-creamów dochodzi w Ameryce dziÄsieciu miliardów koron''â¦
+W którymÅ z rozdziaÅów Pantagruela snuje Rabelais jednÄ ze swoich najgenialniejszych i najgÅÄbszych fantazji na temat, czym byÅby Åwiat bez dÅugów. Otóż trzeba by chyba zapożyczyÄ pióra od tego starego mistrza, aby odmalowaÄ, czym byÅby Åwiat bez alkoholu. To straszne!
+I tu również wchodzÄ w grÄ nastÄpstwa emigracji, dla której stolik kawiarni literackiej staje siÄ Åwiatem, a problemy z odpowiedniÄ przesadÄ przy nim roztrzÄ sane â życiem.
+KsiÄ Å¼Ä pożycza ChorÄ Å¼ynie swego pÅaszcza, pieroga i karety; niechaj w tym przebraniu, korzystajÄ c z nocnego mroku, dostanie siÄ do gabinetu króla, gdzie toczÄ siÄ wÅaÅnie ważne obrady i niech wybÅaga u niego ÅaskÄ.
+Okazuje siÄ, że ten przystojny asystent nie jest sobie zwykÅym lekkoduchem; że, przeciwnie, patrzy bardzo serio na życie; że straciÅ ojca, ma starÄ matkÄ (âet ta soeur!''⦠powiedziaÅby urwis paryski); że utrzymuje rodzinÄ, ma dÅugi i grozi mu, iż, nie majÄ c Årodków na zÅożenie ostatnich rygorozów, gotów zostaÄ wiecznym âasystentem''â¦
+Od czasu umiastowienia, czyli parlamentaryzacji teatru, zmieniÅa siÄ fizjonomia tego stosunku. Rzecz przedstawia siÄ tak: Dyrektor teatru to premier, któremu poruczono utworzenie gabinetu; prasa i wszystko, co siÄ koÅo niej skupia, to rozmaite stronnictwa polityczne, coÅ niby Izba posÅów. Otóż z chwilÄ ukonstytuowania gabinetu dyrekcji ksztaÅtujÄ siÄ stosunki stronnictw, tworzy siÄ prawica i lewica, powstaje opozycja dÄ Å¼Ä ca do konsolidacji partii, utworzenia bloku i obalenia gabinetu, aby samemu staÄ siÄ rzÄ dem; rzÄ dem, przeciw któremu znowuż utworzy siÄ blok etc., etc. Poszczególne sztuki to niby dyskusje parlamentarne; dyrekcja chwieje siÄ po sztuce p. X, tak jak rzÄ d po jakimÅ âPrzyczynku do ustawy o stemplowaniu banknotów''; to znów wzmacnia swoje stanowisko sztukÄ nieboszczyka Y lub Z, jak gabinet jakimÅ âuniwersalnym dodatkiem drożyźnianym''. PowstajÄ nawet formy obstrukcji dÄ Å¼Ä cej do uniemożliwienia dyskusji, tj. przedstawienia. W każdym razie âprzesilenie'' gabinetowe wisi nieustannie na wÅosku i, skoro opozycja uzyska w danej chwili wiÄkszoÅÄ, odczuwa siÄ w niej jakby zdziwienie i zniecierpliwienie, iż premier, przepraszam, dyrektor, nie âwyciÄ ga konsekwencji'' z tego faktu.
+A sztuka, autorzy, aktorzy? Mam wrażenie, że zeszli po prostu do roli pionków czy figur na szachownicy, na której prowadzi siÄ tÄ kampaniÄ dÄ Å¼Ä cÄ do triumfalnego szach-mat! Nikt wszak nie wymaga od polityka, aby wyrażaÅ uznanie dla talentów oratorskich lub mÄ droÅci politycznej mówcy wrogiego mu w danej chwili stronnictwa; âkoniunktura'' polityczna stanowi o wszystkim. StÄ d te nieprawdopodobne, gÅÄbokÄ humorystykÄ tracÄ ce różnice w ocenie danego utworu lub jego wykonania w poszczególnych organach âopinii''. Rzecz z natury swojej tak swobodna i kapryÅna, jak indywidualny stosunek krytyka do przejawów sztuki, staje siÄ matematycznie wykreÅlonÄ i dajÄ cÄ siÄ z góry przewidzieÄ liniÄ programu âpolitycznego''.
+I jest tutaj, miÄdzy RenÄ a Kaswinem, znakomita scena, wybiegajÄ ca poza ramy tej doÅÄ bÅahej komedii i ocierajÄ ca siÄ o dramat. Po âupadku'' Rena patrzy na Kaswina z nienawiÅciÄ i wstrÄtem â zwÅaszcza odkÄ d wie, iż ten epizod grozi jej utratÄ Halskiego
+Biedna jest w ogóle literatura; ani rusz nie może siÄ obejÅÄ bez szczudeÅ jakiejÅ umówionej gwary, a za każdym razem, kiedy znajdzie nowy żargon, wydaje siÄ jej, że wniknÄÅa po raz pierwszy w tajemnicÄ Å¼ycia i sztuki. ByÅy âpÅomienie'' i âkajdany'' klasyków; potem przyszÅy anielstwa i bÅyskawice romantyczne; potem zluzowaÅy to âchucie'' i âpraiÅy''⦠ZamieniaÅ stryjek siekierkÄ na kijek, niechże mu bÄdzie. Ale pomyÅleÄ, że po to wygnaliÅmy ze sceny wiersz, szlachetnoÅÄ gestu, wdziÄk sÅowa, aby w imiÄ realizmu scenicznego i codziennej prawdy koniugowaÄ we wszystkich osobach: ja cie pragnÄ, ty mnie pragniesz, on jej pragnie! OdwoÅujÄ siÄ do wszystkich abonentów âCzasu'', poczynajÄ c od najstarszych: czy który z nich tak mówiÅ kiedy? Czy to jest jÄzyk rzeczywistego życia, nawet w jego bardziej patetycznych momentach? Mamy tak mówiÄ na scenie, to już, doprawdy, lepiej wróÄmy do âsÅodkich kajdanów'' i âstaÅych pÅomieni''.
+Każda rzecz ma także swój styl. Mimo iż z powodu mozaikowej wielostronnoÅci repertuaru nasi aktorzy majÄ bajecznÄ wprost giÄtkoÅÄ i wprawÄ w przerzucaniu siÄ z dnia na dzieÅ od Eschylesa do Tristana Bernarda, od Ibsena do Fredry, od SÅowackiego do Shawa, jest jeden rodzaj, dla którego raczej wskazanÄ jest specjalizacja: mianowicie lekka komedia i farsa. Wielka sztuka stoi indywidualnoÅciami aktorskimi; nieraz jedna rola wystarcza, aby okupiÄ wszystkie braki caÅoÅci i dostarczyÄ niezapomnianych wrażeÅ; w owym natomiast mniejszym rodzaju na pierwszy plan siÄ wysuwa i o wszystkim rozstrzyga zespóÅ, doskonaÅe zgranie, bÅyskawiczne tempo: a to da siÄ osiÄ gnÄ Ä jedynie przy specjalizacji i przy wyÅÄ cznie w tym kierunku obróconej wspóÅpracy. Åatwiej jest utrzymywaÄ ciepÅo humoru, niż je za każdym razem na nowo rozpalaÄ.
+Trafnie podkreÅliÅa owo tÅo nerwowego przedrażnienia dobrowolnej mÄczennicy, która otacza siÄ dusznÄ atmosferÄ mÄskich pragnieÅ po to, aby szeÅÄdziesiÄ t razy na godzinÄ mówiÄ n i e, wówczas gdy caÅy jej ustrój kobiecy krzyczy tak!
+Tartuffe zjawia siÄ na scenie w akcie trzecim, bÄdÄ c od pierwszej sceny pierwszego aktu niewidzialnym bohaterem sztuki; w kilku sÅowach powiedzianych za kulisami daje ÅwietnÄ ekspozycjÄ swego charakteru, uzupeÅnia jÄ w króciutkiej rozmowie z DorynÄ , aby natychmiast rzuciÄ siÄ w karkoÅomnÄ scenÄ oÅwiadczyn, w której żar pulsujÄ cej krwi zmysÅowca przepala maskÄ obÅudnika.
+Ale co mówiÄ teatr! A reszta? Biedna ta nasza literatura! Jeden pisarz, wykwintny krytyk, odkÅada z westchnieniem tom Willy'ego, aby zasiÄ ÅÄ do pisania artykuÅu jubileuszowego o Elizie Orzeszkowej. Inny przerywa ze zgrzytaniem zÄbów trzydniowÄ partiÄ baka, aby koÅczyÄ ostatni rozdziaÅ powieÅci o obywatelskiej tendencji; rasowy pamflecista obmyÅla nowÄ sztukÄ o KsiÄdzu Skardze albo o Unii lubelskiej; inny, wyga nad wygi, kropi âbrylantowÄ '' oktawÄ nowÄ edycjÄ Króla Ducha; inny, miÅe dzieciÄ salonów, skupia siÄ do nowej Mesjady, etc. Trzeba znaÄ literaturÄ polskÄ nie tylko publicznie, ale i prywatnie, aby oceniÄ, do jakiego stopnia zalÄgÅa siÄ u nas zupeÅna rozbieżnoÅÄ pomiÄdzy myÅleniem poufnym a oficjalnym. Czasem mogÅoby siÄ zdawaÄ, że odwykliÅmy po prostu od ÅwiadomoÅci, że pierwszym, jedynym zadaniem pisarza jest wyraziÄ możliwie peÅno i szczerze ludzkÄ treÅÄ wÅasnÄ . Flaubert, szlifujÄ c przez szeÅÄ lat PaniÄ Bovary, za którÄ miaÅ w dodatku proces o obrazÄ moralnoÅci, bardziej zasÅużyÅ siÄ ojczyźnie, niż gdyby byÅ napisaÅ sztukÄ o Joannie d'Arc i epopejÄ o ÅwiÄtym Ludwiku.
+Naraz ostatnia jego komedia rozlegÅa siÄ niby Åwist bata i wywoÅaÅa w rodzinnym mieÅcie autora gwaÅtowne poruszenie. MiaÅżeby w istocie PerzyÅski, zrywajÄ c ze swym pogodnym na uÅomnoÅci tego Åwiata spojrzeniem, podnieÅÄ gÅos aż do krwawej, ze ÅwiÄtego oburzenia zrodzonej satyry? SÄ dzÄ, że nie: PerzyÅski pozostaÅ sobÄ , tylko pewne tematy, pewne kwestie poruszone ze sceny nabraÅy siÅÄ rzeczy akcentów ostrej satyrycznej inwektywy. StÄ d nieporozumienia, jakie po warszawskim przedstawieniu Polityki wynikÅy miÄdzy autorem a czÄÅciÄ prasy. Zarzucono mu, iż napisaÅ paszkwil partyjny wymierzony w jedno stronnictwo; podczas gdy po prostu wrażliwy na ÅmiesznoÅÄ artysta braÅ jÄ tam, gdzie jÄ najobficiej i najÅatwiej znajdowaÅ. Zarzucano mu z innej strony, że ten czarny, niczym nie rozjaÅniony obraz bezmyÅlnoÅci i korupcji, majÄ cy reprezentowaÄ nasze sfery rzÄ dzÄ ce, jest â w zestawieniu z pobÅażliwym do zbytku zakoÅczeniem komedii â czymÅ gÅÄboko okrutnym. Nie sÄ dzÄ, aby i to również byÅo sÅuszne. Jest coÅ, co rozgrzesza żartobliwe ujÄcie przez PerzyÅskiego tych bolesnych spraw z zarzutów cynizmu, pesymizmu lub okrucieÅstwa: a mianowicie decydujÄ cy fakt, iż paÅstwowoÅÄ nasza znajduje siÄ w zaraniu kilkumiesiÄcznego ledwie niemowlÄctwa.
+